Protestujący na Manhattanie mają dość wszechwładzy banków, chciwości korporacji i sprzedajnych polityków.
Poparcie dla protestujących wyraziły różne osobistości, w tym aktorzy Susan Sarandon i Alec Baldwin oraz reżyser Michael Moore, w przeszłości nieubłagany krytyk prezydenta George’a W. Busha. Moore nazwał wiecznie nienasyconych finansistów i bogaczy z Wall Street socjopatami i kleptomanami poza wszelką kontrolą. Na jednym z wieców ekonomista Joseph Stiglitz oskarżał banki o zawłaszczenie polityki. Czy ten bunt bez przywódców i jednolitego programu przekształci się w ruch polityczny, lewicowy odpowiednik populistycznej Partii Herbacianej (Tea Party)?
Z inicjatywą protestów wystąpił w połowie lipca kanadyjski magazyn 'Adbusters", piętnujący kult konsumpcji. Plan przewidywał zablokowanie Wall Street przez 20 tys. ludzi, którzy pozostaną tam kilka tygodni. Ruch przybrał nazwę
Okupujmy Wall Street
(Occupy Wall Street). Do pierwszych protestów doszło 17 września. Wzięło w nich udział tylko kilkadziesiąt osób, przeważnie studentów. Policja nie dopuściła ich na Wall Street, rozbili więc obóz w małym Zuccotti Park, położonym o dwie przecznice dalej na północ. Codziennie urządzali marsze ulicami Dolnego Manhattanu, w cieniu drapaczy chmur. Park, mający powierzchnię boiska piłkarskiego, nazwali Liberty Park (park Wolności) na wzór sławnego placu Tahrir w Kairze, na którym zwycięstwo odniosła egipska rewolucja. Zainspirowani zrywem arabskiej wiosny protestujący chcą zacząć amerykańską jesień. Nawiązują także do hiszpańskich indignados (oburzonych), występujących przeciw nierównościom społecznym i bezrobociu na Costa del Sol.
Okupujący zwoływali się przez Facebook, Twitter i inne portale w sieci. Liczba zbuntowanych powoli rosła, lecz media ich ignorowały. Sytuacja zmieniła się 2 października, kiedy ok. 1,5 tys. osób urządziło marsz przez most Brooklyński. Policja interweniowała, 700 demonstrantów zostało aresztowanych i przewiezionych na posterunki, przeważnie autobusami komunikacji miejskiej. Pewien funkcjonariusz potraktował gazem pieprzowym młode kobiety, które upadły na ziemię. Zostało to sfilmowane i wzbudziło powszechne oburzenie. Policja twierdzi, że demonstranci zeszli z chodnika i zablokowali ruch, dlatego konieczna była interwencja. Protestujący odpowiadają, że zostali wciągnięci przez stróżów prawa w pułapkę i zepchnięci na ulicę. Aresztowana Lena Tsodikovich, 24-letnia literatka z Brooklynu, żaliła się: "Nikt nam nie przeczytał naszych praw. Mimo próśb kobiet przez ponad cztery godziny nie dano nam wody do picia ani nie pozwolono skorzystać z toalety, co skończyło się kilkoma incydentami".
Po tych wydarzeniach środki masowego przekazu w USA zaczęły wreszcie informować o okupujących. Zrozumienie dla ich buntu wyrazili 81-letni finansista i spekulant giełdowy George Soros, a nawet prezes Rezerwy Federalnej Ben Bernanke. Obóz namiotowy w Zuccotti Park rozrósł się. Ma już bibliotekę, a w niej książki o marksizmie obok przygód Harry’ego Pottera. Zorganizowano też centrum medialne - laptopy są zasilane prądem z generatora. Demonstracja z 5 października była do tej pory największa - wzięło w niej udział do 7 tys. osób. Protestujący po raz pierwszy uzyskali poparcie wpływowych związków zawodowych nauczycieli i pielęgniarek, wspólnot sąsiedzkich oraz organizacji lokatorów. Związek pracowników transportu w Nowym Jorku nie chce przewozić autobusami aresztowanych aktywistów ruchu.
Protesty obejmują także inne ośrodki. Powstają inicjatywy Okupujmy Filadelfię czy Okupujmy Chicago. Według strony internetowej Occupytogether.org demonstracje i wiece odbyły się już w 47 miastach USA. Planowane są podobne akcje w stu innych. W San Francisco obozujący przed tamtejszą filią banku centralnego mają transparent głoszący: "Aresztujcie zbyt wysoko opłacanych menedżerów".
Być może ruch okupujących obejmie cały świat, trwają bowiem przygotowania do podobnych protestów od Tokio przez Adelaide w Australii po Cork w Irlandii. W Kolonii protesty zapowiedziano na 15 października.
Bunt w Stanach Zjednoczonych jest zróżnicowany i kolorowy. Większość okupujących ma od 20 do 30 lat, aczkolwiek są i starsi. W obozie i na demonstracjach uwijają się anarchiści, weterani protestów przeciw globalizacji, przeciwnicy wojny w Afganistanie, ekolodzy i obrońcy klimatu, szermierze haseł "Socjalizm jest dobry na wszystko" oraz adepci jogi. Ale coraz więcej jest także zwykłych, zubożałych Amerykanów, którzy doszli do wniosku, że system służy tylko bardzo wąskiej grupie kilkudziesięciu tysięcy najbogatszych, niszczy klasę średnią i amerykańskie marzenie o godziwym życiu, możliwym do osiągnięcia dla wszystkich. Demonstranci wołają szyderczo: "Oto wasza demokracja!".
Twierdzą, że dwupartyjny system polityczny w USA jest farsą. Skorumpowani politycy dbają tylko o interesy Wall Street i banków, a Republikanie stali się zakładnikami fanatycznie prawicowej Partii Herbacianej. Manifest protestujących głosi: "Occupy Wall Street jest niemającym liderów ruchem ludzi wielu kolorów skóry, różnej płci i różnych poglądów politycznych. Łączy nas przekonanie, że należymy do 99%, którzy nie będą dłużej tolerować chciwości i korupcji 1% społeczeństwa".
Statystyki potwierdzają te racje. Paul Taylor, wicedyrektor renomowanego ośrodka badawczego Pew Research Center, podkreśla: "Bardzo wąska elita, obejmująca tylko 1% społeczeństwa, zagarnia 34% dochodu narodowego USA". Centralna Agencja Wywiadowcza w najnowszym raporcie o stanie świata musiała przyznać, że pod względem nierówności społecznych Stany Zjednoczone zajmują czołowe miejsce, a korupcja w USA szerzy się tak jak w Kamerunie czy w Ugandzie. 46 mln Amerykanów żyje poniżej granicy ubóstwa. Nawet w Waszyngtonie jedno dziecko na troje jest niedożywione. Ekonomista Arthur M. Okun napisał, że dzieci klas niższych i średnich żyją gorzej niż zwierzęta domowe superbogaczy. Według opublikowanych w październiku danych urzędu statystycznego w pierwszym kwartale 2010 r. prawie połowa mieszkańców supermocarstwa żyła w gospodarstwach domowych korzystających z różnych form rządowej pomocy, takich jak zasiłki mieszkaniowe, dopłaty do mieszkań czy kartki na darmową żywność.
Na stronie internetowej We Are the 99 Percent Amerykanie przedstawiają swoje rozpaczliwe położenie: "W ubiegłym roku moja 60-letnia matka została wyrzucona z domu, za który nie mogła już spłacać kredytów. W tym roku skończyłem szkołę wyższą. Jestem bezrobotny i mam do spłacenia ponad 120 tys. dol. studenckiej pożyczki. Już nie wierzę, że american dream jest dla mnie. To my jesteśmy 99%".
Inna osoba napisała: "Kiedy jesteś młody, mówią ci, że możesz być wszystkim. Od tych kłamstw dostaję mdłości. W 2009 r. skończyłem uniwersytet i od tej pory szukam pracy. Moje pokolenie jest stracone, miota się pogrążone w depresji i w długach. W rozpaczy pracujemy jako bezpłatni stażyści lub na tymczasowych umowach bez ubezpieczenia zdrowotnego. Nigdy nie będziemy mogli wyprowadzić się od rodziców". Josie z Los Angeles opowiada: "Mąż pracuje 15 godzin dziennie przez sześć lub siedem dni w tygodniu, żebyśmy tylko nie stracili domu w dobrym okręgu szkolnym. Prywatne ubezpieczenie zdrowotne kosztuje nas rocznie ponad 12 tys. dol. Dzieci prawie nie widzą ojca, ale jestem mu wdzięczna za jego trud. To my jesteśmy 99%!". Wściekłość w społeczeństwie USA narasta, ogarnia zarówno białe, jak i kolorowe rodziny.
Komentatorzy zastanawiają się, czy pozbawiony jednolitego programu oraz liderów protest to niewiele więcej niż atrakcja dla turystów i wkrótce wygaśnie, czy może zapoczątkuje lewicowo-liberalny ruch polityczny. Dziennik "New York Times" dyskretnie szydził z demonstrantów, "którzy mają szlachetne intencje, ale są podzieleni i bardzo nieliczni". Rzeczywiście Nowy Jork to nie Ameryka. O istocie tego kraju decydują miasteczka i rozległe tereny wiejskie, których mieszkańcy, twardzi drobni przedsiębiorcy, kierowcy ciężarówek, pracownicy najemni, bogobojni farmerzy, w przeważającej większości wciąż wierzą, że żyją w kraju równych szans, w którym każdy jest kowalem swego losu, a bezrobotny czy ubogi sam jest sobie winien. Takie poglądy głoszą obecnie politycy i ideolodzy Partii Republikańskiej. Oskarżają też okupujących, że stają się tubą propagandową administracji prezydenta Obamy.
Nie można jednak wykluczyć, że bunt zmieni Amerykę. Nicholas Ashford, wybitny ekonomista, prawnik i autor pracy "Technology, Globalization, and Sustainable Development", jest zdania, że ruch okupujących okaże się trwały, protesty zaś będą narastać. "Nie chodzi bowiem tylko o to, że ludzie są wściekli jak wszyscy diabli i nie mogą dłużej czekać. Ważniejsze, że powoli uświadamiają sobie, iż gospodarka USA zawsze była budowana na piasku, a obecna ekonomiczna mizeria nie jest anomalią, lecz rzeczywistością". Niektórzy spodziewają się, że kryzys minie, ale to tylko smutna iluzja, ostrzega prof. Ashford. Politycy, Wall Street oraz wielki biznes muszą więc przygotować strategię zasadniczych zmian, uwzględniającą te fakty.
Jan Piaseczny
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".