Na pytanie, co takiego oferują widzom polskie seriale, że tak wielu z nich zasiada przed telewizorami, by śledzić losy ulubionych bohaterów, odpowiedź jest prosta: wytchnienie od codzienności, a zarazem - mimo wszystko - jej dość wierny obraz. Dostarczając odbiorcom łatwo dostępnej rozrywki, gwarantując im przyjemność niewymagającą wielkiego intelektualnego wysiłku, seriale prowadzą jednak również określoną politykę dotyczącą różnych wymiarów naszego życia. Szczególnie często na serialowy "celownik" trafia w Polsce rodzina.
Inaczej niż w serialach PRL-owskich (np. "Wojna domowa", "Czterdziestolatek", "Dom"), gdzie (najczęściej miłosne) perypetie (dorastających) dzieci rozgrywały się na drugim planie, stanowiąc tło dla problemów dorosłych, planowanie rodziny, oczekiwanie na potomstwo i/lub problemy wychowawcze to jeden z głównych wątków polskich seriali po 1989 roku. Rodzina znajduje się w centrum nie tylko starszych, wyświetlanych od lat, tasiemców, jak "Klan", "M jak miłość" czy do niedawna "Złotopolscy", ale również nowszych, (z)realizowanych ostatnio produkcji (m.in. "Majka", "Usta Usta", "rodzinka.pl", "Przepis na życie", "Klub Szalonych Dziewic"). W odróżnieniu jednak od tych pierwszych, w których prezentowany jest zwykle obraz rodziny wielopokoleniowej, tradycyjnej, osiadłej na wsi lub w małym mieście, bohaterowie najnowszych seriali to rodziny nuklearne, wielkomiejskie, nowoczesne - trzon młodej polskiej klasy średniej. Co ciekawe, niezależnie od ewolucji modelu serialowej rodziny, polityka rodzinna w serialach nie zmienia się: w nowszych, ostentacyjnie postępowych produkcjach jest ona zazwyczaj równie konserwatywna i zachowawcza jak w tych otwarcie lansujących wzorce tradycyjne.
Ciąża - największe dobro kobiety
Kilka lat temu Beata Łaciak, analizując wątek aborcji w polskich serialach, wskazała, iż prawie nigdy nie przerywa się w nich ciąży, a jeśli już, to pokłosiem tego aktu jest nieunikniona depresja kobiety ("Święte ciąże serialowe", "Wysokie Obcasy", 11.03.2006).
Współcześnie niewiele się zmieniło, a nawet jest gorzej, niż było. Wyraźnie pod prąd statystykom organizacji pozarządowych, które szacują wielkość podziemia aborcyjnego w Polsce na 80 do 200 tysięcy sztucznych poronień rocznie, serialowym bohaterkom aborcja nie przechodzi przez myśl nawet wtedy, gdy ich sytuacja życiowa jest bardzo trudna. Samotne matki bez pracy ("Przepis na życie"), nastoletnie uczennice ("Na Wspólnej"), singielki, które "zaliczyły wpadkę" i nawet nie pamiętają imienia "sprawcy ciąży" ("Klub Szalonych Dziewic") - wszystkie one decydują się urodzić dziecko, optymistycznie zakładając, że "jakoś to będzie": jednonocna przygoda stanie się wstępem do solidnego, nawet jeśli zawieranego ekspresowo, małżeństwa, a "wpadka" zaowocuje "cudem narodzin". Ciąży nie przerywa się nawet wtedy, gdy doszło do niej na skutek pomyłki lekarskiej, w wyniku której kobiecie zamiast cytologii zafundowano sztuczne zapłodnienie (sic!). Ten ostatni przykład jest nie tylko kuriozalny, wprost trudny do wyobrażenia, ale i bardzo szkodliwy. Po emisji serialu "Majka", którego fabuła została zbudowana właśnie wokół "ciąży przez pomyłkę", pojawiła się groźba, że zmniejszy się odsetek kobiet poddających się badaniu cytologicznemu - co roku ratującemu życie tysiącom Polek ("Kobiety nie będą się badać przez "Majkę"?", http://kultura.dziennik.pl, 18.01.2010).
Brak znajomości realiów życia Polek to przykra norma w rodzimych produkcjach serialowych. Niewiedzę maskują tu schematy myślowe jak ten, że kobieta w niechcianej ciąży, o ile tylko "wejrzy w siebie", z pewnością odnajdzie pokłady miłości i dla przyszłego potomstwa, i przygodnego "sprawcy ciąży". Przekonanie, że "kobiety żyją miłością", a prawdziwe spełnienie znajdują w małżeństwie i macierzyństwie dotyczy w polskich serialach "kobiet w ogóle" - niezależnie od ich pochodzenia, wykształcenia, zasobów intelektualnych czy emocjonalnych. Arogancki, paternalistyczny stosunek twórców polskich seriali do kobiet sprawia, że nawet najbardziej nieśmiałą myśl o aborcji odganiają oni jako grzeszną, groźną dla kobiecej psychiki lub ciała (w serialach "Usta Usta" oraz "Klub Szalonych Dziewic" przerwanie ciąży podlega karze bezpłodności), to znów zaczarowują za pomocą wizji świata, w którym miłość jawi się jako lek na całe zło (co ciekawe, nie kupiły jej odbiorczynie "Klubu Szalonych Dziewic", który miał być polskim "Seksem w wielkim mieście"; serial ledwo dobrnął do końca jednego tylko sezonu).
Szeptana edukacja seksualna
Nie tylko przy okazji wątku aborcji mnożą się w polskich serialach stereotypy skrzyżowane z pobożnymi życzeniami i zwykłymi przekłamaniami. Krucho jest w rodzimych produkcjach z obecnością tematu antykoncepcji, kuleje też problem uświadomienia seksualnego młodych ludzi. O seksie mówi się tu wprawdzie w domu, ale z zażenowaniem, półgębkiem ("Licencja na wychowanie", "rodzinka.pl"). Pozornie otwarci, a w rzeczywistości pruderyjni rodzice opowiadają dzieciom o seksie jako o "naturalnym dopełnieniu" miłości, zupełnie jakby seks dla przyjemności nie istniał lub był czymś nagannym moralnie. Na koniec wciskają dorastającym pociechom prezerwatywy do ręki, modląc się niemal, by nie zrobiły z nich użytku. Ostatecznie bowiem seks w polskich serialach jest czymś wstydliwym, głęboko skrywanym (w końcu prawie nigdy nie widzimy bohaterów w sytuacjach intymnych), a jeśli już się pojawia - zwykle jako przed- czy pozamałżeński – to w charakterze moralnej przypowieści o dobru (miłość, małżeństwo, rodzicielstwo) i złu (zdrada, krzywda, grzech).
Konsekwencją niemoralnego prowadzenia się jest zwykle nieplanowana "nastoletnia ciąża". W serialach - inaczej niż w polskiej rzeczywistości, gdzie ich odsetek wzrasta - pojawiają się one jednak stosunkowo rzadko, a jeśli już, to - jak w emitowanych w 2011 roku odcinkach serialu "Na Wspólnej" - w charakterze pretekstu do opowieści o "odnowie" rodzinnych więzi: konsolidacji rodziny w obliczu "problemu, który nie ma nazwy". Zwierając szyki, rodzina "galerianki" Emilki na zmianę piętnuje nastolatkę i biczuje siebie za "nieupilnowanie" jej, to znów kontroluje dziewczynę, uniemożliwiając jej podjęcie decyzji odnośnie losów dziecka. Prowadzone przez nastolatkę rozmowy z potencjalnymi rodzicami adopcyjnymi kończą się w chwili, gdy pragnienie adopcji wyrażają członkowie jej własnej rodziny. Adopcja zostanie przeprowadzona w obrębie rodziny, aby... wszystko zostało w rodzinie.
Prywatne jest... prywatne
W polskich serialach rodzina okazuje się lekiem na całe zło. Z rodziną i bliskimi przyjaciółmi, którzy są jak rodzina, rozmawia się o planowanej aborcji (możemy być pewni, że rodzina odradzi taką decyzję), adopcji (rodzina chętnie zaadoptuje dziecko, byle tylko nie dostało się w "obce ręce"), problemach materialnych (kłopotom finansowym bohaterki serialu "Przepis na życie" pojawiający się po trzydziestu latach nieobecności ojciec zaradza poprzez kupno samochodu, adorator-architekt poprzez przygotowanie gratisowo projektu przebudowy jej mieszkania, a przyjaciele poprzez ochoczą pomoc przy remoncie) i emocjonalnych (matka bohaterki wspomnianego "Przepisu na życie" funduje jej na poprawę nastroju lekcje w prywatnej szkole rodzenia).
Serialowa polityka rodzinna opiera się na strukturach, które istnieją od wieków: stare, wypróbowane, tradycyjne, sprawdzają się także (a może przede wszystkim) w domach wielkomiejskiej klasy średniej. Uprywatnieniu polityki rodzinnej - ufundowaniu jej na nieodpłatnej pracy domowej kobiet: żon i matek, babek, koleżanek - towarzyszy lansowany w nowszych produkcjach model postępującej prywatyzacji świadczeń publicznych: służby zdrowia, wychowania i edukacji. Normą w polskich serialach staje się nie tylko leczenie (w tym opieka ginekologiczna i położnicza, jak w serialach "Usta Usta" czy "Przepis na życie") w prywatnych gabinetach lekarskich, ale też posiadanie udziałów w prywatnych klinikach ("El-Med" w "Klanie", "Maria-Med" w "M jak miłość") czy aptekach (rodzinna apteka "Pod Modrzewiem" w "Klanie"). Bohaterowie korzystają z usług prywatnej służby zdrowia, uczęszczają do prywatnych szkół rodzenia, a ponieważ wiele z tych placówek to własność ich rodziny lub znajomych, nigdy za owe świadczenia nie płacą (przynajmniej na wizji). Sprzyja to budowaniu wizerunku sektora prywatnego jako rodzinnego, a zatem nie tylko komfortowego, ale i bezpiecznego, gwarantującego pewną jakość usług (w tym opiekę emocjonalną na wysokim poziomie).
To, co państwowe, stopniowo znika z polskich seriali, zastępowane przez to, co prywatne. Dotyczy to nie tylko służby zdrowia, ale też sektora usług opiekuńczo-wychowawczych i edukacyjnych. Rolę żłobków przejmują zatem w serialach nianie lub niepracujące matki, rolę szkolnej świetlicy, zapewniającej dzieciom opiekę na czas pracy rodziców, dziadkowie-emeryci. Prywatne przedszkola czy szkoły - polecane przez rodzinę lub znajomych - także przestają być rzadkością: jako uosobienie "rodzinnego ciepła i życzliwości" są one zarazem synonimem "rodzicielskiej uwagi", "indywidualnego podejścia", które ma stymulować dzieci do lepszego rozwoju, niż ten zapewniany w placówkach publicznych, masowych ("Usta Usta"). Korzystanie z prywatnych usług to nie tylko wyznacznik statusu społecznego bohaterów, ale też świadectwo ich życiowej zaradności, operatywności: wszak inwestowanie w sukces zaczyna się dziś od najmłodszych lat.
Zachodni format, polskie realia
W centrum przekazu nowszych polskich seriali króluje patriarchalna rodzina z charakterystycznym dla niej podziałem ról płciowych - niepracująca lub pracująca "hobbystycznie" żona oraz mąż w charakterze breadwinnera - napędzana kapitalistycznym etosem ciężkiej pracy, przedsiębiorcza i kreatywna. Tworzone w oparciu o zachodnie formaty seriale "nowej generacji" często lansują jednak wzorce obce polskiej rzeczywistości (wszak "kobieta pracująca" to w polskich warunkach nie tyle zabawny cytat z "Czterdziestolatka", ile mocno osadzony w kulturze wzorzec osobowy) czy wręcz nierealistyczne modele życia (kredyt na luksusowy dom ("rodzinka.pl") lub apartament ("Usta Usta") w stolicy spłacany z jednej tylko pensji, przebudowa mieszkania przez bezrobotną kobietę, samotną matkę, w dodatku w ciąży z drugim dzieckiem ("Przepis na życie") to serialowa norma, która mimo wszystko aż tak częstym zjawiskiem w polskich warunkach nie jest).
Bohaterowie rodzimych produkcji wprost demonstracyjnie gardzą pieniędzmi, od posiadania których czy ich braku ważniejsza okazuje się miłość rodziny i przyjaźń znajomych. Pieniądze nie są ważne i właściwie zawsze można je w polskich serialach zarobić, podczas gdy rodzina to wartość najwyższa - niby stabilna, a jednak krucha, więc łatwo ją stracić. W czasach, gdy coraz więcej rodzin w Polsce zadłuża się, żyje na kredyt, którego wskutek utraty pracy nie są w stanie spłacić, bohaterowie polskich seriali nieustraszenie patrzą w oczy wszystkim kryzysom, z wyjątkiem jednego - rodziny. Ta jawi się bowiem jako jedyny skuteczny lek na wszelkie bolączki: finansowe, zawodowe, światopoglądowe, emocjonalne. Kiedy więc rodzina szwankuje, wszystko, włącznie z indywidualistycznym etosem, diabli biorą.
Zmiana potrzebna od zaraz
Seriale nie tylko odwzorowują rzeczywistość, ale modelują ją, "urabiają" w duchu ideologii, którą same przemycają. Kształtując wzorce prestiżu, kreując aspiracje, jednocześnie dbają o podtrzymanie status quo. Stąd bywa, że nawet te anonsowane jako "nowoczesne" lansują przekaz, który brzmi bardziej konserwatywnie i zachowawczo niż rzeczywistość wokół.
Co ciekawe, serialowa polityka rodzinna, opierająca się na modelu tradycyjnej, patriarchalnej rodziny, celebrująca rozdział prywatnego i publicznego i wyraźnie premiująca to pierwsze (szczególnie w kwestii opieki zdrowotnej i edukacji), często nie zdaje egzaminu. Serialowe rodziny dzieci mają mało, raczej z klasycznej "wpadki" niż szczerego pragnienia i odpowiedzialnego planowania, a małżeńskie kryzysy powodowane zderzeniem romantycznych wyobrażeń z prozą życia wcale nierzadko znajdują finał na sali sądowej. Sfrustrowane brakiem perspektyw życiowych, zamknięte w czterech ścianach między kuchnią i pokojem dziecinnym, bohaterki polskich seriali albo w geście odmowy porzucają domowy kierat, albo przypłacają go alkoholizmem, lekomanią czy depresją (Iza i Agnieszka, bohaterki serialu "Usta Usta"). Opisywany w latach 60. przez Betty Friedan kobiecy "problem, który nie ma nazwy" zaczyna coraz boleśniej nabrzmiewać w polskich warunkach.
Brak propozycji dla kobiet, w tym szczególnie odnośnie satysfakcjonującego, a więc bezpiecznego macierzyństwa - bez lęku przed jutrem, z gwarancją powrotu na rynek pracy - grozi odpływem najwierniejszej dotąd grupy serialowej widowni - kobiecej właśnie (z danych Nielsen Audience Measurement wynika, że w pierwszej połowie 2011 roku polskie seriale zaliczyły wyraźny spadek oglądalności właśnie wśród kobiet). Wydaje się, że tylko czerwona kartka dla twórców seriali jest w stanie zmusić ich do zmiany polityki rodzinnej, która mimo iż deklaratywnie pro-, jest wyraźnie antyrodzinna, a już z pewnością antykobieca.
Agnieszka Mrozik
Tekst ukazał się na łamach pisma "Bez Dogmatu".