Demontaż zachodniego modelu państwa dobrobytu czy wschodnich systemów względnego bezpieczeństwa socjalnego trwa nieprzerwanie, a nawet symptomy wyraźnego kryzysu nie są w stanie zahamować tego procesu. Kryzys doktryny bezwzględnej elastyczności nie doprowadził do jej negacji, lecz jedynie korekt, które to bynajmniej nie zmieniają kierunku w jakim podążamy. Lewicowcy nie mają pomysłu jak wyjść poza taki poziom doraźnych usprawnień. Osłabiona naiwną wiarą w neoliberalne trupy intelektualne "trzeciej drogi" i wywiedziona na manowce socjaldemokracja cały swój zapał reformatorski ogranicza do proponowania usprawnień. Z kolei lewica radykalna ma problem z artykulacją jakichkolwiek postulatów.
Pierwszy z nurtów zdaje się mieć problem z własną tożsamością, natomiast drugi zamknięty w sobie samym, nie potrafi komunikować się z tymi, których rzekomo ma reprezentować. Mimo nierównej dystrybucji bogactwa, tworzącej wąską klasę żyjącą w warunkach wprost niemoralnego luksusu w opozycji do mas wykluczonych, społeczeństwo popiera postulaty klasy średniej, której istnienie w świecie rosnącego rozwarstwienia zdaje się być przynajmniej wątpliwe. Z dużą dozą ironii można rzec, że partie lewicy radykalnej mają problem z Marksowskim postulatem konieczności reprezentowania się proletariatu przez samego siebie. Zawodzi komunikacja z tymi, których lewica ma reprezentować, upodabniając ją w jej wierze do Jarosława Kaczyńskiego. Socjaliści są głęboko przekonani, że zwyciężą tylko dlatego, że "mają rację".
Taki obraz wyraźnie potwierdzają ostatnie wybory. Wbrew słowom Napieralskiego trudno powiedzieć, aby formacje lewicowe były przed nimi zajadle atakowane. Raczej po prostu nie potrafiły przebić się przez głównonurtowy przekaz opcji przeciwnej. Tam gdzie występowały realne różnice hegemonia prawicy była potężna, natomiast w sferze gospodarczej trudno było dojrzeć kontrasty. Konsekwentnie lewicowi wyborcy czują się coraz bardziej rozgoryczeni, kiedy muszą wyczekiwać momentu, aż lewicowi podobno politycy wreszcie wyartykułują jakiś socjalistyczny postulat. Brakuje autorefleksji i woli uczenia się na błędach. Zupełna klęska przypieczętowana została deklaracjami o konieczności nowego otwarcia, tak jakby neoliberalne dogmaty nigdy nie przesiąkły polityki socjaldemokratów. Natomiast kryzys przywództwa w największej z partii zaowocował przywróceniem do łask organizacyjnego betonu.
Myli się jednak ten, kto uważa, że tylko SLD jest trawione tego rodzaju przypadłościami. Główny konkurent Sojuszu po raz kolejny nie potrafił zdobyć 1% głosów przy kilkunastoprocentowym bezrobociu. Można wybaczyć partii opartej na związku zawodowym niedobór kadr (!), które spowodowały konieczność ratowania się kandydaturami antysemitów i obrońców krzyża. Trudno jednak zaakceptować słowa Bogusława Ziętka ogłaszającego, że ostatnie głosowanie niczego nie zmieniło. Może w sytuacji porażki zmienić trzeba się samemu, niekoniecznie rezygnując z lewicowości? Być może przywództwo jedynej podobno prawdziwej lewicy zbyt mocno wzięło sobie do serca słynne słowa Brechta o narodzie, który nie potrafi się zmienić na rzecz potrzeb rządzących, błędnie je zarazem interpretując.
Dzisiejsza lewica ma nie tylko problem z wyciągnięciem wniosków z klęski blairyzmu-milleryzmu, ale również odwrotem od defensywnej postawy. Od tzw. upadku komunizmu minęły już 22 lata i cała niewydolność dzisiejszego systemu wynika raczej z przeszło dwóch dekad zaniechania i fatalnego momentu założycielskiego, opartego na deregulacji. Polska lewica do dzisiaj wstydzi się własnej ideologii, cały czas czując ciężar minionej bezpowrotnie rzeczywistości. Koniec "żałosnego trzydziestolecia"[2] neoliberalizmu bynajmniej nie podważył jej wstydu, za niegdysiejsze poparcie idei regulacji rynku i uspołeczniania zasobów.
Nieważne o jakiej lewicy mówimy: społecznie wrażliwym skrzydle postsolidarnościowym czy strukturach postpezetpeerowskich. Przedstawiciele obu nurtów cały czas wstydzą się własnej tożsamości, próbując rozmiękczać postulaty w hasłach prorynkowych albo papieskich encyklikach, rzekomym pomoście społecznej wrażliwości pomiędzy socjalistami i Kościołem. Wyrzekając się lewicowego rodowodu, unikają niewygodnej terminologii, panicznie bojąc się złych skojarzeń potencjalnych wyborców, chociaż wiele z pojęć koniunkturalnie wykorzystywanych w dobie minionego ustroju swojej właściwej, opisującej rzeczywistość treści nabrać może dopiero dzisiaj.
Ta strategia wycofania nie przynosi oczywiście sukcesów. Bauman pisał, że naturalne dla socjalisty jest dążenie do utopii - bo bez zakreślenia tak ambitnych celów obniżamy sobie poprzeczkę akceptując plan minimum[3]. W czasie coraz bardziej odległej transformacji negocjujące bloki spierały się o zakres demokratyzacji w sferze instytucjonalnej, natomiast zgodnie licytowały się o to, kto przyjmie nastawienie radykalniej prorynkowe. Wzajemne rzucanie sobie rękawicy podkręciło nastrój tak bardzo, że neoliberalny demontaż zaczęli urzędnicy o komunistycznej proweniencji, a ich dzieło kontynuowali opozycjoniści legitymizowani przez ruch związkowy. Poczucie wstydu wynikające z dystansu wobec swojej dawnej, lewicowej tożsamości pozostało jednym i drugim do dzisiaj, a te same wartości przyjęli również ich młodsi następcy. Sam pamiętam słowa mojej rówieśniczki i liderki regionalnej organizacji pewnej partii odwołującej się w swojej nazwie do socjaldemokracji. Koleżanka wyznała mi, że prywatnie niezbyt podoba jej się socjalizm, chociaż ma lewicowe poglądy...
Kondycja ruchu lewicowego jest zła. Struktury biorące czynny udział w życiu politycznym są przeżarte rakiem zbyt daleko posuniętego konformizmu bądź radykalnej nieefektywności. Nie umiemy skutecznie podjąć rękawicy w walce ideologicznej przyzwalając na to, aby w powszechnej świadomości kolektywizm stawał się obelgą a kapitalizm elementem stanu natury. Działamy w organizacjach niepartyjnych, gramy w postpolitycznym spektaklu społecznego oporu skumulowanego w organizacjach funkcjonujących na granicy oficjalnego systemu, co nie zawsze pozwala wywrzeć skuteczny nacisk.
Ale wyłomy w procesie przemian, wobec których lewica pozostaje jedynie biernym obserwatorem w dalszym ciągu są możliwe. Deprecjonowany chętnie duch protestu mimo wszystko wzmaga się w najmniej oczekiwanych miejscach i momentach, a nawet zabetonowany układ polskiego parlamentu okazał się być możliwym do sforsowania. Wątpię aby populistyczny ruch sympatyków milionera o mocno libertariańskich poglądach oznaczał koniec interregnum nad Wisłą, ale z pewnością przypomina dobitnie, że w murze każdego systemu zawsze możliwe będą wyłomy, a dokonać ich może równie dobrze umysł, który z czasem zaczerwieni się na taki czy inny sposób.
Przypisy:
[1] "O kryzysie lewicy i przyszłości Europy", Rozmowa P. Wielgosza i S. Zgliczyńskiego z Z. Baumanem, "Le Monde Diplomatique - edycja polska", październik 2011.
[2] M. Husson, "Kapitalizm bez znieczulenia", przeł. Z. M. Kowalewski, Książka i Prasa, Warszawa 2011, s. 169.
[3] Z. Bauman, "Socjalizm. Utopia w działaniu", przeł. M. Bogdan, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.
Łukasz Drozda
Tekst ukazał się na stronie Nowe Peryferie (www.nowe-peryferie.pl).