Coraz powszechniejszy jest pogląd, że system jest niezdolny do walki z nierównościami i kryzysem, a jego główne zadanie to uspołecznianie strat i prywatyzowanie zysków.
Jeszcze kilka lat temu liberałowie stanowili większość w amerykańskich szkołach, na uniwersytetach i w środkach przekazu. Tradycyjną rodzinę i małżeństwo uznawano za archaiczne, pornografia była dostępna dla każdego. Dominowały sekularyzm i stosunkowo duża swoboda seksualna. Młodzież chętnie się tatuowała. Dzisiaj natomiast według sondażu Gallupa aż 41% badanych uważa siebie za konserwatystów, a tylko 21% za liberałów. Wśród wyborców niezależnych tylko 6% uznaje siebie za liberałów. Wrażenie, że Ameryka staje się lewicowa, podtrzymywane jest głównie przez środki masowego przekazu.
Partie nam niepotrzebne
Przez lata liberałowie i konserwatyści spierali się o to, czy społeczeństwo powinno być pro-choice czy pro-life, czy lepiej ograniczać wydatki, czy wydawać, prowadzić prewencyjne wojny czy zająć się sprawami wewnętrznymi. Linia podziału biegła też przez kwestie praw homoseksualistów i zachowania wartości rodzinnych, związków zawodowych, a także prawa do posiadania i używania broni palnej. Dyskusje toczyły się również wokół szkół publicznych i prywatnych, otwartej albo zamkniętej granicy czy wreszcie gospodarki regulowanej i wolnego rynku. Ten tradycyjny paradygmat, który pozwalał społeczeństwu na opowiedzenie się po jednej bądź po drugiej stronie, nie jest już tak wyraźny. Społeczeństwo nabiera przekonania, że dzisiaj wiele tych zagadnień to zabawy semantyczne, proponujące iluzoryczny wybór, taki jak pomiędzy coca-colą a pepsi. Teraz wszystko sprowadza się do prostego przeciwstawienia: korporacje albo jednostka, bogaci albo biedni.
Różnice pomiędzy Demokratami a Republikanami nie są już tak znaczące. Republikanie – w tym samym stopniu co Demokraci – są odpowiedzialni za zadłużenie i rozbudowywanie rządu, a Demokraci – tak samo jak Republikanie za czasów prezydenta George’a W. Busha – podważają prawa konstytucyjne, np. ratyfikując Patriot Act (ustawę pozwalającą m.in. inwigilować obywateli).
W USA nie wytworzyła się jeszcze polityczna próżnia, a już jest widoczna wola jej wypełnienia. Na oczach całego kraju rodzi się nowa jakość polityczna, na razie bez wyraźnego zabarwienia lewicowego bądź prawicowego, zachęcająca społeczeństwo do wyrażania złości zbiorowo, bez pośrednictwa reprezentanta politycznego. Coraz powszechniejszy jest pogląd, że system jest niezdolny do walki z nierównościami i kryzysem, a jego główne zadanie to uspołecznianie strat i prywatyzowanie zysków. Wobec tego obywatele optują za demokracją bezpośrednią. Wychodzą na ulicę albo organizują elekcje odwoławcze. Ruch Occupy Wall Street, złożony z uczestników obu stron sceny politycznej, nie ma listy postulatów, po spełnieniu których wszyscy rozejdą się do domów. Okupujący niosą transparenty z hasłami: „Opodatkować bogatych” czy „Ja też jestem 99%”, ale generalnie ruch nie ma charakteru ideologicznego, to raczej wyraz nieposłuszeństwa politycznego, a nie manifestacja na rzecz konkretnej opcji. W odróżnieniu od nieposłuszeństwa obywatelskiego, które nie kwestionuje zasadności istnienia instytucji politycznych, a tylko moralne prawo do sprawowania władzy, nieposłuszeństwo polityczne jest wycelowane w system rządzenia. Ruch ma wyraźne cechy antykapitalistyczne.
Z dala od naszego łóżka
Rosnący i powszechny kryzys zaufania do władzy ma mocne uzasadnienie w statystykach. Najsilniejszy i najbogatszy kraj na świecie – jak mówiono Amerykanom przez lata – nie potrafi zapewnić opieki zdrowotnej już niemal 50 mln ludzi, bezrobocie wśród młodych wynosi ponad 15%, a co siódmy obywatel korzysta z państwowych zapomóg (najgorzej pod tym względem jest w Michigan i Oregonie). Ponad 25% czarnej społeczności żyje poniżej progu ubóstwa, a co dziewiąty Afroamerykanin odsiaduje karę więzienia. Jednocześnie 1% najzamożniejszych obywateli posiada więcej bogactwa niż 90% społeczeństwa. To oznacza, że nierówność w redystrybucji bogactwa jest głębsza niż w Iranie, Nigerii i na Wybrzeżu Kości Słoniowej.
Czy zatem Ameryka skręca w lewo? Nie w kwestiach obyczajowości.
W 12 spośród 18 tradycyjnie republikańskich stanów obowiązuje liberalne prawo wobec małżeństw tej samej płci (status małżeństwa albo związek obywatelski) z prawem do dziedziczenia majątku po partnerze. W ostatnich latach geje wywalczyli tam prawa równe albo niemal równe tym, które mają heteroseksualiści. Ale w tym samym czasie wiele republikańskich stanów uchwaliło poprawki do stanowych konstytucji, zabraniające takich małżeństw. Obecnie aż 13 republikańskich stanów uznaje związki małżeńskie jednej płci za nielegalne.
W Missisipi (jednym z biedniejszych stanów) niespodziewanie odrzucono (58:42) antyaborcyjną propozycję poprawki do konstytucji stanowej, mającą prawnie ustalić, że życie zaczyna się od momentu poczęcia. Dlaczego konserwatywni wyborcy w czerwonym stanie (tam, gdzie tradycyjnie wygrywają Republikanie) odrzucili tę propozycję? Nie dlatego, że stan nagle zamienił się w lewicowy, po prostu wyborcy opowiedzieli się przeciwko regulacjom rządowym w sprawach moralnych. Decyzja ta przypomina nieposłuszeństwo, którym nacechowany jest ruch Occupy Wall Street. To również odmowa współpracy z establishmentem.
Jak się pozbyć Demokratów
Missisipi to nadal czerwony stan, wrogi homoseksualistom i regulacjom rządowym. Obowiązuje tam nowe prawo, wymagające od wyborcy posiadania dokumentu tożsamości podczas głosowania. Podobne prawo funkcjonuje już w wielu innych republikańskich stanach. Ustawodawcy tłumaczą, że kierowali się chęcią zapobieżenia oszustwom wyborczym. W rzeczywistości jednak prawo to trzyma z dala od urn konkretne grupy. Głównie Latynosów, Azjatów i Afroamerykanów. Poza tym biednych, starych oraz młodzież. Wszystkie te grupy głosują raczej na Demokratów.
Przykładów, w jaki sposób republikańskie legislatury próbują zniechęcić demokratyczny elektorat do głosowania, jest więcej. Gubernator stanu Maine, Paul LePage, zlikwidował przywilej umożliwiający wyborcy rejestrację i głosowanie w jednym dniu, utrudniając głosowanie tym, którzy nie mogą zwolnić się z pracy. Było to wyraźnie wymierzone w niebieskie kołnierzyki. Oburzeni mieszkańcy doprowadzili do referendum, po którym stosunkiem 61:39 przywrócono stare zasady.
Trwa walka związkowców przeciwko próbom obciążenia ich kosztami deficytu budżetowego poszczególnych stanów. Gdy gubernator Ohio, John Kasich, ogłosił referendum, chcąc odebrać pracownikom związkowym sektora publicznego prawo do negocjowania układów zbiorowych, komentatorzy twierdzili, że wynik jest przesądzony. Ale mieszkańcy Ohio odrzucili ten projekt (61:38). Rezultat referendum nie jest jednak wynikiem wzbierającej lewicowości, lecz reakcją na próbę uczynienia ze związkowców kozła ofiarnego.
Podobny zamiar miał gubernator Wisconsin, Scott Walker. Teraz grozi mu odwołanie. Mieszkańcy stanu zbierają właśnie podpisy potrzebne do wszczęcia procedury odwoławczej. Szef jednej z central związków zawodowych, Richard Trumka, powiedział, że deficyt budżetowy nie może być redukowany kosztem strażaków, pielęgniarek ani nauczycieli. „Proszę się zwrócić do Wall Street”, dodał.
Mur po amerykańsku
Liberalizacji nie widać też w prawie emigracyjnym. W niektórych stanach wprowadzono nawet dodatkowe restrykcje. Wprawdzie w Arizonie odwołano przewodniczącego stanowego senatu, Russella Pearce’a (pieniądze na akcję przeciw niemu wyłożył George Soros), głównego twórcę surowego prawa wobec nielegalnych emigrantów, ale w tym samym czasie w Alabamie weszła w życie drakońska ustawa zezwalająca policji na sprawdzanie dokumentów tożsamości zwykłych przechodniów czy kierowców. Już w pierwszym dniu obowiązywania prawa 5% latynoskich dzieci nie pojawiło się w szkołach w Alabamie. Aktualnie trwa exodus Latynosów do sąsiednich stanów. „Wszędzie – tylko nie w Alabamie”, mówią sarkastycznie meksykańskie rozgłośnie radiowe i gazety.
Poza kilkoma wyjątkami pomysł konserwatystów i zwolenników Tea Party, aby przebywających nielegalnie traktować jak kryminalistów, został przez społeczeństwo odrzucony, ale niepewna sytuacja gospodarcza nadal wymusza na ludziach nieufność do przybyszów bez pozwolenia na pracę. Niemal wszyscy republikańscy kandydaci na prezydenta – próbując zbić kapitał polityczny na strachu przed nielegalnymi imigrantami – proponują dodatkowe zaostrzenia. Mitt Romney domaga się rozciągnięcia wysokiej siatki na całej długości granicy z Meksykiem (3169 km). Michele Bachmann chce siatki podwójnej. Rick Perry widzi potrzebę większej kontroli z powietrza. Herman Cain zaproponował nawet siatkę pod napięciem elektrycznym, ale gdy się zorientował, że przesadził, dodał, że żartował.
Tymczasem problem nielegalnej imigracji jest obecnie stosunkowo niewielki. O ile w 1993 r. straż graniczna aresztowała ponad 285 tys. ludzi próbujących nielegalnie przekroczyć południową granicę, o tyle w roku 2010 liczba ta wyniosła niewiele ponad 12 tys. W całym kraju w zeszłym roku zatrzymano ponad 400 tys. osób niemających prawa legalnego pobytu, ale w 2000 r. aresztowano z tego samego powodu ponad 1,5 mln. To prawda, że przez kulejącą gospodarkę mniej mojados (mokry grzbiet, hiszpańskie określenie nielegalnego emigranta) przekrada się do USA w poszukiwaniu pracy, ale mała liczba aresztowań wynika też ze skuteczności pilnujących. Od 1993 r. liczba agentów na granicy z Meksykiem zwiększyła się pięciokrotnie i wynosi teraz 17 tys. Border Patrol wykorzystuje najnowszą technologię z ruchomymi kamerami, czujnikami ruchu, wstrząsu, podczerwieni oraz urządzeniami noktowizyjnymi. Siatka na granicy w niektórych miejscach ma ponad 5 m wysokości, a metalowe płyty uniemożliwiające przekopanie tunelu schodzą pod nią na głębokość aż 3 m.
Broń świętsza niż życie
Posiadanie broni palnej jest w wielu stanach świętością, symbolizującą wolność i niezależność w najczystszej postaci, ale w jednych prawo do tego jest przyznawane, a w drugich odbierane czy ograniczane. Trudno doszukać się tutaj wyraźnej tendencji. Przykładowo w Teksasie Rick Perry, republikański kandydat na prezydenta, zgadza się nawet, aby wyborca pojawiał się przy urnie z bronią, co miałoby stanowić dowód, że jest obywatelem. Maryland zaostrzył właśnie kary za zbrodnie dokonane przy użyciu broni palnej, ale w Pensylwanii, innym niebieskim, tzn. należącym do Demokratów stanie, przyznano obywatelom castle law, które dopuszcza użycie broni palnej przez właściciela w obronie własnej i posiadłości.
Przeciągający się kryzys radykalizuje nastroje. Część społeczeństwa zgadza się – za obietnicę polepszenia sytuacji – poświęcić nawet niektóre zdobycze cywilizacyjne, np. ludzkie życie czy ochronę młodego pokolenia. W stanach Maine i Wisconsin unieważniono dotychczas obowiązujący tygodniowy czas pracy nieletnich. Pracodawcy będą mogli tam zatrudniać młodocianych w większym wymiarze godzinowym, płacąc im znacznie mniej niż wykonującemu tę samą pracę dorosłemu.
Republikański kandydat na prezydenta, Newt Gingrich, zaproponował nawet, aby zezwolić na zatrudnianie dzieci w wieku 9-11 lat, które mogłyby np. sprzątać szkoły.
Ochrona życia nie jest już ogólnoludzką wartością, chyba że pojawia się w kampaniach wyborczych w kontekście aborcji. Podczas jednej z debat z republikańskimi kandydatami moderator zapytał Rona Paula, byłego lekarza, czy zgodziłby się uśmiercić człowieka, który nie ma ubezpieczenia medycznego i zapadł w śpiączkę. Zapytany zawahał się, a publiczność złożona głównie ze zwolenników Tea Party wykrzyknęła: „Niech umiera!”.
Amerykańska scena polityczna polaryzuje się. Zmniejsza się też wiara Amerykanów w kapitalizm oparty na ideach prekursorów wolnego rynku, Friedricha Hayeka i Ludwiga Misesa. Wskazują na to obywatelskie, zbiorowe ruchy kontestujące dotychczasowy system polityczny. Istnieje szansa, że nawet jeżeli Ameryka nie skręca w lewo ani w prawo. Occupy Wall Street może wzmocnić raczej stronę lewą. Na razie jednak osłabia obie.
Dariusz Wiśniewski
Artykuł ukazał się w numerze 50/2011 tygodnika "Przegląd".