Lektura jesienno-zimowego „Zdania” daje do myślenia. Nie tylko ze względu na bardzo solidnie przygotowaną treść. Chodzi raczej o poczucie pokoleniowej luki, która powstała na polskiej lewicy. Luki, która powoduje, że dzisiejszym lewicującym 20-latkom bliżej do pamiętających Juliana Hochfelda profesorów, niż do „polityków” starszych o zaledwie pokolenie lub dwa.
A jest bliżej choćby dlatego, że u spotykających się w Kuźnicy profesorów widać rzadką w dzisiejszym świecie, tendencję do krytycznego oceniania rzeczywistości i podważania „pewników”, które na ogół dość łatwo dają się podważyć. Jest to coś, czego nie sposób znaleźć u partyjnych aparatczyków bezwarunkowo akceptujących to co zastali. Ale do „Kuźnicy” zbliża nie tylko skłonność do krytyki społecznej. Dzieje się to także za sprawą sposobu myślenia o roli polityki i znaczniu ludzkich spraw.
Oczywiście nie jest tak, że te „młode” i „starsze” wizje są identyczne. Opór budzi wiele szczegółów, a zaskakuje też to, że autorzy przynajmniej kilku tekstów, zdają się ze zdziwieniem pytać (choć nie bezpośrednio): to jest aż tak źle?. I właśnie to zdziwienie jest jedną z rzeczy, które dzielą. Dla wielu osób, które dorastały w towarzystwie reformy Balcerowicza i jej efektów, a później rządów AWS i SLD, w którym nawiasem mówiąc pierwsze skrzypce grał Jerzy Hausner, czyli człowiek wiązany właśnie z tym środowiskiem, odpowiedź jest oczywista. Tak. Było źle. I jest źle. Co jeszcze ważniejsze można to wszystko urządzić inaczej, lepiej. A warto jeszcze dodać, że wcale nie musiało tak być, a wina za to spada także na tych, którzy dziś tak mocno się dziwią i na ich zachłyśnięcie się „nowym” lub po prostu danie przyzwolenia na tę niesprawiedliwą, skrajnie liberalną Polskę.
Jednak mimo to, więcej jest rzeczy, które łączą. Dostrzeganie polskiej biedy, nieudolności państwa i prób budowy tożsamości narodowej opartej o nieprawdziwe, a zarazem heroikomiczne wzorce, zaczerpnięte z pisanej życzeniowo, „czarno-białej” historii. W „Zdaniu” są poruszane wszystkie te sprawy. Na ogół mądrze. Niekiedy bardzo mądrze. Ale niekiedy i w sposób, który wydaje się być powtórką z elementarza i odkrywaniem rzeczy już dawno odkrytych.
Wspomnienia, bieda, administracja
Numer otwiera liczący... 16 stron wywiad „trzech na jednego” z Adamem Danielem Rotfeldem. Warty wspomnienia, choćby dlatego, że chodzi o formę, która stanowi marzenie niemal każdego dziennikarza w erze infotainmentowych mediów. Poświęcono go życiu byłego ministra spraw zagranicznych, a w dużej mierze jego wojennym losom i powojennej karierze, ale też na prognozy dotyczące przyszłości. Wywiad ciekawie pokazuje historyczne tło, które towarzyszyło ludziom należącym do wojennego pokolenia. Jest też – a to coś, co niezwykle cenię w takich rozmowach - niezwykle anegdotyczny. Nie ma oczywiście sensu go streszczać. Wystarczy polecić.
Jednak to, co w ostatnim „Zdaniu” najciekawsze to niekoniecznie wspomnienia. Przyciąga uwagę tekst Hieronima Kubiaka, doskonałego socjologia i świetnego wykładowcy z Uniwersytetu Jagiellońskiego, który pisze o biedzie i wykluczeniu społecznym. Opracowanie jest skrótem wystąpienia z konferencji, którą zorganizował w ubiegłym roku Instytut Socjologii UJ i Krakowska Akademia im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Kubiak pisze o tym, jak można postrzegać status biedy. O tym, czy jest uważana za coś wpisanego w społeczną naturę, czy może raczej stworzonego przez ludzi, którzy mogą też skutecznie z nią walczyć. Przypomina o sformułowanej przez Mencjusza formule mówiącej, że lud jest od władzy ważniejszy i dającej mu prawo do krytyki niesprawiedliwości. Ale też o staro i nowotestamentowych inspiracjach, które w dobie „teologii sukcesu” i w kilkadziesiąt lat po brutalnym rozprawieniu się przez Kościół z teologami wyzwolenia, muszą zabrzmieć jak żart. Nie brak też opisu elementarnych zasad kierujących państwami dobrobytu w ich różnych formach.
Niezwykle ciekawa jest krytyka systemu zamówień publicznych przygotowana przez Andrzeja Banasia. Wskazuje on na kilka wymiarów niesprawności państwa. W tym na procedury tworzenia prawa „przez nowelizacje”, które powodują, że przestaje ono być zrozumiałe. Na idiotyczne urzędnicze wykładnie, z którymi problemy może mieć nawet ekspert. Ale też na fatalne podejście do zamówień publicznych, w których jedynym wyznacznikiem pozwalającym ocenić wykonawcę jest cena, co w oczywisty sposób prowadzi do bylejakości wielu inwestycji. I dodajmy – choć tego przeczytać się nie da – doskonale wpisuje w bylejakość naszego państwa, które jest budowane zgodnie z doktryną – znów idiotyczną – mówiącą, że ma być przede wszystkim „tanie”.
Warty uwagi jest reportaż „Osełka masła” Jerzego Łątki, który opisuje historię zbrodni dokonanej przez oddziały należące do Armii Krajowej w Lichwiniu, której padły niewinne kobiety. Motywem bandytów było ich domniemane żydowskie pochodzenie i przekonanie o kosztownościach, które można było przy okazji zrabować. Łątka pisze też, jak ta zbrodnia była pamiętana zaraz po wojnie i jak jest pamiętana dziś. Sam tekst jest nieco chaotyczny, ale pokazuje jak nieprawdziwa jest obowiązująca i dominująca wizja historii. To zresztą niejedyny kamyczek, który „Kuźnica” wrzuca do tego ogródka. Podobnie interesujący jest też tekst o Grudniu 1970 roku.
Dziura na dwa pokolenia?
W numerze można znaleźć jeszcze kilka wartych przeczytania tekstów. Są recencje współczesnej literatury rosyjskiej, są i wiersze, które dziś można znaleźć w niewielu miejscach. Jest wreszcie wspomnienie o Andrzeju Urbańczyku i wybór z jego przemówień oraz artykułów. Ciekawy nie tylko ze względu na samą, cenioną postać, ale też przez to, że zwraca uwagę na głęboki kryzys SLD, który trwa przynajmniej od czasów Millera.
Jeszcze w 1996 roku można było od posła SLD usłyszeć: Jest w nas wielka ogólnopolska nadzieja (...), że w świecie nierówności będzie miejsce i dla tych, którzy nie dziedziczą, nie grają na giełdzie, nie mają spadków, domów i fortun; że będzie nauka dla wszystkich bezpłatna, że będzie godziwa starość. Nieco później, a niedługo przed śmiercią, Urbańczyk pisał: ... stanąć przy słabszych, zrobić wszystko tak, by jak najmniej było w ludziach lęku. Tego najgorszego: o dach, leki i szanse dla dzieci. I do tego o własną godność i wolność. Dziś posłów tej ponoć lewicowej partii, którzy mogliby coś takiego szczerze i z przekonaniem powiedzieć, w zasadzie nie ma. A przynajmniej trudno ich znaleźć.
I oczywiście można powiedzieć, że to tylko słowa, a SLD już wtedy szło w stronę uwielbienia drapieżnego liberalizmu i postbalcerowiczowskiej gospodarki. Ale było to też SLD, w którym dało się znaleźć ludzi otwartych na rozmowę, dyskusję i nie wstydzących sie tego, że stają po stronie przegranych transformacji. Dziś o to zdecydowanie trudniej. Nie da się też ukryć, że to co robiono w latach 1993-1997 nijak się ma do „Planu Hausnera” i tego, co rząd Millera zafundował Polakom w pierwszej połowie lat 2000. Od razu nasuwa się też pytanie, co by było z SLD i lewicą, gdyby zamiast najpierw Millera, a później dwuosobowego zespołu „młodych zdolnych”, na jego czele stali ludzie tacy jak Urbańczyk.
Ale trzeba zapytać także, co takiego się stało, że na lewicy zieje tak wielka pokoleniowa dziura? Dlaczego pokolenie 70 i 80-latków, które miało jeszcze kontakt z tradycją PPS-u i wciąż pielęgnuje swoje lewicowe przekonania, nie zadbało o wychowanie następców (lub wychowało ich tak niewielu), a zamiast tego wypuściło w świat rzesze aparatczyków niezdolnych do jakiejkolwiek ideowości i krytycznego namysłu nad światem, którzy jeżeli mogą stanowić jakikolwiek punkt odniesienia dla lewicy, to jedynie negatywny?
"Zdanie" nr 3-4 (150-151)/2011.