SLD trwa i trwa mać
Co reprezentuje sobą nowy-stary przewodniczący SLD? PRL-owski konserwatyzm, liberalne podejście do gospodarki, dystans wobec feminizmu, bratanie się z architektami dyktatury wojskowej stanu wojennego to recepta na 4% poparcia, na które składają się głównie beneficjenci poprzedniego ustroju. Dodajmy do tego budowanie partii przede wszystkim na aparacie, niechęć do ruchów społecznych (także tych lewicowych), wsparcie dla konserwatywno-liberalnego gabinetu Donalda Tuska. To, jak się okazuje, słaba oferta dla lewicowego wyborcy, który szuka propozycji otwartej, socjalnej i nowoczesnej, a nie gorszej kopii Platformy Obywatelskiej.
Lapsus językowy Waldemara Pawlaka z czasów, gdy stał na czele rządu („Rząd trwa i trwa mać”) dobrze obrazuje sytuację SLD. Jest to wciąż druga co do wielkości partia w Polsce. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu liczba członków SLD wynosiła 70 tys. (obecnie mówi się o znacznym skurczeniu bazy członkowskiej). Ale poglądy dołów SLD często znacznie odbiegają od myśli lewicowej. Lewicowi publicyści oceniają partię Millera i Napieralskiego jako ugrupowanie małego i średniego biznesu, dość konserwatywne światopoglądowe, liberalne gospodarczo. Reprezentując tych, którym się udało, nijak nie będą w stanie zbudować oferty dla grup wykluczonych: młodzieży pracującej na umowach śmieciowych, bezrobotnych, pracowników wielkich sieci handlowych, ale także tych, którzy znajdują się zupełnie poza systemem społeczno-politycznych relacji i których należałoby otoczyć szczególną troską. Tą kondycję doskonale oddaje wypowiedź kreatora polityki medialnej SLD, Łukasza Naczasa (gnieźnieński radny, który mimo jedynki przepadł z kretesem w wyborach) o tym, że dla dobra gospodarki należałoby zawiesić święta i dni wolne od pracy. W jego myśleniu mamy przedsmak tego, co by się stało, gdyby SLD wszedł do rządu. Mielibyśmy u władzy kolejną „partię budżetu”, przypominającą Unię Wolności z czasów przywództwa Leszka Balcerowicza, choć znacznie bardziej karną i mniej pluralistyczną, która kwestie fiskalne przedkłada ponad interes społeczny.
Miller – syndrom państwowca
Neoliberalni komentatorzy osobiście bardzo cenią Leszka Millera. Imponuje im – doskonale wpisująca się w kapitalistyczny, ale również znany komunistycznej biurokracji mit „od pucybuta do milionera” – historia robotnika z Żyrardowa, który w szczycie swojej kariery został premierem i podpisywał traktat akcesyjny do Unii Europejskiej. Doceniają fakt, że Miller jest państwowcem, zdolnym wznieść się ponad program, z jakim jego formacja wygrała wybory, aby realizować specyficznie pojętą „polską rację stanu”. Jest prozachodni, miał dobre kontakty z amerykańską administracją, a w latach 2001-2005 wraz z Tonym Blairem i Gerhardem Schroederem był twarzą projektu „trzeciej drogi”. Jednak Miller-państwowiec to zarazem ktoś, kto zawsze będzie przedkładał interesy ekipy aktualnie rządzącej ponad interes społeczny. Wśród licznych bon motów, z jakich jest znany, nie znajdziemy wezwań do zrównoważonego rozwoju albo zwiększenia finansowania edukacji i służby zdrowia, natomiast z łatwością przywołamy te, gdzie wyraża się troska „inwestorów” i skryta mizoginia. (O tym ostatnim zresztą świadczy też sposób, w jaki SLD chce organizować Kongres Kobiet Lewicy, opierając się na przywiezionych autokarami działaczkach z terenu).
Czy to zapowiedź ostatecznego upadku formacji, która przez ostatnie 22 lata była głównym rozgrywającym po lewej stronie sceny politycznej? Wydaje się, że pod przywództwem Millera SLD jest na prostej drodze do „wyprowadzenia sztandaru”.
Ruch Palikota – pomarańczowa alternatywa?
Nowym ugrupowaniem sytuującym się po lewej stronie jest Ruch Palikota, który – trzy miesiące po niespodziewanym, ale przez wielu oczekiwanym wejściu do Sejmu – powoli krzepnie. Nadal ma jednak problem ze zdefiniowaniem swojego miejsca na scenie politycznej, zarówno w kontekście polityki europejskiej, jak i krajowej. Nic dziwnego. Posłowie i samorządowcy (ci ostatni to transfery z innych partii, głównie SLD) wywodzą się z bardzo różnych środowisk, reprezentują niejednorodne interesy, mają inne doświadczenia i temperamenty. Realnym spoiwem partii jest przywództwo Palikota. Czy będzie chciał i umiał usytuować swoje ugrupowanie konsekwentnie na lewo?
Ruch Poparcia Palikota – stowarzyszenie, które dało początek partii – nie ma genezy lewicowej. W momencie kongresu w Pałacu Kultury i Nauki liczyły się dwie emocje: po pierwsze antyklerykalizm (niekiedy przybierający dość wulgarne formy) i zmęczenie wszechobecną retoryką smoleńską, po drugie rozczarowanie do PO z powodu niespełnienia przez nią obietnic wyborczych (ograniczenie biurokracji, podatek liniowy, JOW-y). Wiele wskazywało na to, że Ruch Palikota będzie skrzyżowaniem retoryki, jaką w ubiegłym roku reprezentowało Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza, z walką o ograniczenie roli Kościoła katolickiego w życiu publicznym. Palikot, odnoszący sukcesy biznesmen, był również atrakcyjną propozycją dla setek przedsiębiorców, zmęczonych biurokratycznymi barierami i poszukujących alternatywy dla PO. Zresztą nawet logo ugrupowania miało znaczenie: błękit jest charakterystyczny dla partii liberalnych.
Kierunek na lewo?
Sytuacja uległa zmianie, gdy SLD zniechęciło do siebie liderów i liderki społeczeństwa obywatelskiego: Annę Grodzką (Trans-Fuzja), Roberta Biedronia (Kampania przeciw Homofobii) i Wandę Nowicką (Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny). Ponadto Grzegorz Napieralski usiłował „rozgrywać” miejsca na listach pomiędzy Partią Kobiet, Zielonymi i bliskimi tym partiom działaczami NGO. To przelało czarę goryczy. Cała trójka zrezygnowała ze startu z list SLD i wzmocniła ugrupowanie Palikota, które otrzymało także wsparcie Wolnych Konopi i wcześniej Racji Polskiej Lewicy.
Do wyborów katalog wartości lewicowych Palikota był czysto deklaratywny. Choć ogłoszono go „mesjaszem lewicy”, Palikot chętniej mówił o ruchu społecznym czy partii nowego typu, a nawet zdarzyło mu się apelować do wyborców Janusza Korwin-Mikkego (po tym, gdy Nowa Prawica nie zarejestrowała list w całym kraju), ze względu na podobne podejście do deregulacji i gospodarki. Twierdził, że studia humanistyczne powinny być płatne, a edukacja służyć gospodarce – to klasyczne potraktowanie tej sfery w sposób neoliberalny, gdzie obywatel staje się jedynie „zasobem ludzkim”.
Wszystko wskazuje na to, że Palikot wygrał w dużej mierze głosami wyborców deklarujących się jako lewicowi. Nie oznacza to oczywiście sztywno osób, które w ostatnich wyborach głosowały na LID, na pewno były też swoje zrobiły przepływy wyborców Platformy Obywatelskiej i elektorat protestu z Samoobrony. Ponadto należy zauważyć, że Palikot jako trzeci po Lepperze i Tusku polityk sprzedał historię. Oświecony biznesmen, dający pracę ludziom, który z małej miejscowości dotarł na szczyty gospodarcze i polityczne, był równie atrakcyjny jak pracownik spółdzielni wysokościowej „Świetlik” i zapalony piłkarz, Donald Tusk. Na razie starczyło na 10%, ale niewykluczone, że Palikot będzie walczył o więcej.
Dziś Ruch Palikota szuka swojej tożsamości, zapraszając do współpracy Kancelarię Sprawiedliwości Społecznej Piotra Ikonowicza, negocjując równocześnie z liberałami, socjalistami i zielonymi w Parlamencie Europejskim. Posłowie Ruchu, jeszcze niedawno nieorientujący się w niuansach prawica-centrum-lewica, przeszli solidne przeszkolenie medialne i światopoglądowe i coraz częściej (mimo głównie biznesowych biografii) mówią jak socjalistyczny trybuni ludowi. Nie znaczy to, że Palikot wyzbył się liberalizmu. Wciąż lubi mówić o dyscyplinie fiskalnej, gdy trzeba wspiera rząd Donalda Tuska, a nową lewicę chce budować na starych twarzach (Aleksander Kwaśniewski, ale też śródmiejscy radni SLD).
Za wcześnie wyrokować, jak skończy się ten eksperyment polityczny, dziś jednak wszystko wskazuje na to, że ma szansę na trwałe zastąpić SLD.
Razem czy osobno
A może obie formacje się zjednoczą? Palikot, przynajmniej deklaratywnie, ma wolę połączenia się z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, a także ze wszystkimi środowiskami na lewo od PO. Dlatego też równie chętnie rozmawia z socjalliberalną Partią Demokratyczną, narodowo-lewicową Polską Partią Pracy (która w ostatnich wyborach szła ramię w ramię z resztkami Samoobrony), marzy też o przyciągnięciu do porozumienia Kongresu Kobiet Polskich (Magdalena Środa od wielu miesięcy bardzo przychylnie wypowiada się o Ruchu Palikota). Był nawet gotowy zmienić nazwę ugrupowania – dziś uzależnia to od postawy Leszka Millera, któremu daje kilka miesięcy na wybadanie nastrojów partii i obranie kierunku.
Takiemu porozumieniu chętnie patronowałby Kwaśniewski, który coraz wyraźniej chce wracać do krajowej polityki, choćby jako patron polskiego „drzewka oliwnego” czy nowego LiD-u. Sam Miller kieruje jednak SLD raczej w stronę oblężonej twierdzy. Chce chronić dziedzictwo partii, wzmocnić się organizacyjnie, jest dość aktywny, adaptując stare pomysły do nowych warunków (Kongres Kobiet Lewicy czy wybory władz w formie prawyborów, w których mogą brać udział wszyscy członkowie partii).
Kluczowe jest pytanie, kogo dziś reprezentują oba ugrupowania. Palikot zagospodarował elektorat populistyczny, zwolenników legalizacji miękkich narkotyków, antyklerykałów, rozczarowanych polityką gospodarczą PO gospodarczych liberałów, środowiska LGBT. Próbuje sięgnąć po związkowców, choć ich interesy wykluczają się z interesami biznesu, który sfinansował powstanie Ruchu. Zgrzyt będzie tylko kwestią czasu. SLD pozostał jedynie żelazny elektorat, zresztą kurczący się z wyborów na wybory. Leszek Miller nie przyciągnie młodych, bo nie trafia w ich estetykę. Odpadną też głosy tych, którzy postawili w wyborach na SLD ze względu na porozumienie z Zielonymi i Partią Kobiet, a także obecność progresywnych polityków z dorobkiem, takich jak Kalisz czy Balicki.
A może ktoś trzeci?
A może po lewej stronie sceny politycznej jest miejsce dla kogoś trzeciego? Formacji, która połączy postulaty ekologiczne z feministycznymi, porusza nowe zagadnienia takie jak prawa cyfrowe, domaga się większej demokracji zarówno na arenie krajowej (budżety partycypacyjne w miastach), jak i europejskiej (wzmocnienie roli Parlamentu Europejskiego)? Czy po lewej stronie może powstać Ruch Niereprezentowanych – tych, którzy nie wierzą w deklaracje programowe SLD, a zarazem odrzuca ich synkretyzm Palikota?
To możliwe, ale pod warunkiem, że ruchy miejskie, kobiece, emancypacyjne, ekologiczne, ale też pracownicze (szczególnie w miejscach, gdzie dominującą formą zatrudnienia są umowy śmieciowe) zaczną w końcu rozmawiać i już dziś będą szukać wizji na wybory samorządowe i europejskie. Będzie to piekielnie trudne, ale przy odrobinie dobrej woli można przynajmniej zwiększyć spektrum wyboru, co z punktu widzenia polskiej demokracji będzie bardzo ożywcze.
Bogumił Kolmasiak
Artykuł ukazał się na stronie "Zielone Wiadomości".