Historia pokazuje, że do powstania wielkich fortun potrzebne było cierpienie wielkich rzesz jednostek nie przedsiębiorczych. Wystarczy poczytać „Nędzników” Wiktora Hugo, powieści Dickensa, „Germinal” Emila Zoli czy Reymonta „Ziemie obiecaną”, aby nie mieć złudzeń, co do amoralnej postawy przedsiębiorców, bohaterów pierwotnej akumulacji kapitału.
Proces ten trwał całe stulecia i zawsze opierał się na jednej żelaznej zasadzie – obniżaniu kosztów pracy. Póki przywożeni z Afryki niewolnicy wytwarzali taniej niż najemna biała biedota, utrzymywano niewolnictwo. Gdy odkryto, że utrzymanie niewolnika jest droższe niż opłacanie przymierającej głodem siły najemnej, niewolnictwo zniesiono. Współcześnie w Stanach Zjednoczonych więźniowie zmuszani są do pracy za 25 centów na godzinę, a wytworzone w ten sposób produkty skutecznie konkurują na rynku meksykańskim, gdzie praca mimo wszystko jest trochę lepiej opłacana. Nie sposób dziś prawie nabyć zabawki, która nie byłaby wytworzona w Chinach, bo tam produkują je na ogół dzieci, a ich praca jest niezwykle tania.
Między pracownikiem a zatrudniającym go przedsiębiorcą formalnie zawiera się umowę, ale tak naprawdę jest to dyktat, dla którego w pewnych regionach świata alternatywą jest głód, a w innych „tylko” bieda i wykluczenie społeczne. Cenę pracy wyznacza popyt i podaż, co w sytuacji nadmiernej podaży pracowników (bezrobocie) pozwala na stosowanie „spiżowego prawa pracy” odkrytego przez Dawida Ricardo. Jest to taka płaca, która pozwala pracownikowi na zwykłe biologiczne przeżycie, czy jak kto woli odtworzenie siły roboczej.
W Polsce przedsiębiorcy, jak wszędzie na świecie, bardzo narzekają na zbyt wysokie koszty pracy. Choć w stosunku do innych krajów Unii Europejskiej są one stosunkowo najniższe, a czas pracy jest najdłuższy. Jednak o tym czy koszty pracy są zbyt wysokie decyduje efektywność nakładów poniesionych na siłę robocza, na płace. W naszym kraju przedsiębiorca z każdej złotówki wydanej na fundusz płac uzyskuje około 1,71 zł, w Rumunii 1.10 zł, w USA 1,53 zł, w Niemczech 1,18 zł, we Francji i Danii 1,17 zł. A tylko w Rosji stopa zysku sięga 2,22 zł.
Zapewne można by z polskich pracowników wycinać jeszcze więcej, bo związki pracodawców są potężne i wpływowe, a związki zawodowe w Polsce są w zaniku. Płaca minimalna jest o wiele niższa niż w Wenezueli i nie jest indeksowana w stosunku do rosnących o wiele szybciej kosztów utrzymania. Należę do pokolenia, które jeszcze pamięta, że jednym z głównych tematów negocjacji NSZZ „Solidarność” z rządem PRL była właśnie indeksacja płac w stosunku do rosnących kosztów utrzymania. Zresztą związki pracodawców otwarcie dziś zapowiadają, że jeżeli płaca minimalna będzie wyższa, to przedsiębiorcy uciekną w szara strefę, czyli będą zatrudniać na czarno. Już dziś coraz więcej rozpaczliwie poszukujących pracy ludzi godzi się podjąć pracę za płacę niższą od minimalnej, oczywiście bez żadnej umowy. Trudno uwierzyć, że ktoś coś z tym zrobi skoro w powiatowych urzędach pracy oficjalnie wywiesza się oferty pracy na czarno, a i urzędy skreślają z rejestru bezrobotnych osoby, które odmawiają podjęcia takiej nielegalnej pracy. Większość osób formalnie bezrobotnych pracuje na czarno, bo nie mają prawa do żadnego zasiłku i alternatywą dla takiego łamania prawa jest brak środków do życia.
W krajach starej Unii, ale również u naszych bliskich sąsiadów Czechów, osoby zatrudnione wiodą godną egzystencję. W Polsce, podobnie jak w Stanach gdzie stopa wyzysku jest niższa niż u nas, rośnie rzesza pracujących biedaków. Ludzie ci, mimo pracy, często ponad siły, w wydłużonym czasie pracy, bez urlopów a często tylko z jedną wolną niedzielą w miesiącu, wciąż się zadłużają, bo ich budżety domowe się nie bilansują, a pomoc społeczna zanika równie szybko jak związki zawodowe.
Jednak w mediach aż nazbyt często słyszmy narzekania na zbyt wysokie koszty pracy, ale prawie nigdy na zbyt niskie płace. Debatuje się nad tym jak ulżyć doli przedsiębiorców, a większość pomysłów sprowadza się do zabrania tym, którzy mają najmniej – pracownikom. Był taki pomysł, aby firmy, które mają kłopoty mogły płacić pracownikom pensje w ratach. Jest pomysł, aby było łatwiej zwolnić pracownika, bo jeżeli będzie łatwiej zwalniać to chętniej będzie się zatrudniać. Takie „uelastycznienie” rynku pracy sprowadza się do uczynienia z załogi swego rodzaju pracowników sezonowych, których zatrudnia się, gdy są potrzebni, a o których los nie trzeba się troszczyć w okresach dekoniunktury czy przestoju. I rzeczywiście, pozbawieni wszelkich praw pracownicy sezonowi, na całym świecie są najtańsi. W ten sposób ryzyko prowadzenia działalności gospodarczej przerzuca się na tych, którzy w odróżnieniu od przedsiębiorców nie są w stanie niczego odłożyć na czarna godzinę.
Dziś młody człowiek podejmujący w Warszawie pracę w korporacji, zarabia tak mało (około 1,100 zł na rękę), że nie stać go na porzucenie pracy i poszukanie innej, bo w okresie pozostawania bez zatrudnienia nie miałby po prostu co jeść.
To prawda, ze wciąż powstaje i wciąż upada wiele małych i średnich firm. To prawda, że konkurując na rynku z wielkimi korporacjami przegrywają. Gdyby iść za ich rozumowaniem i likwidować bezrobocie zamieniając jeden etat z pensją 2000 zł na dwa etaty po tysiąc, to dysponując tak tanią siła roboczą wiele z tych firm mogłoby przetrwać. Bo przecież pracy jest dość, wystarczy nie pytać „za ile”?
Piotr Ikonowicz
Artykuł ukazał się w portalu super-nowa.pl.