Cel owej „reformy” (której „sukces”, po farsie „negocjacji koalicyjnych” oraz skandalu, jakim było odrzucenie projektu referendum, wydaje się przesądzony) jest prosty – zmniejszyć ilość pieniędzy wydawanych na emerytury. Kropka. Uzasadnieniem dla tego rozwiązania ma być, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, brak pieniędzy. Zapewne prawdą jest, że system emerytalny nie może funkcjonować na dotychczasowych zasadach przy zmieniającej się sytuacji demograficznej. Lecz to, że gdy budżet się nie dopina, dąży się w kierunku zmniejszenia wydatków, a nie zwiększenia wpływów wynika w dużej części z ideologii, głoszącej konieczność „zwijania państwa” i wycofywania się przez nie z funkcji opiekuńczych. Jak celnie stwierdził Maciej Gdula – Tusk dąży do likwidacji systemu emerytalnego i decyzja ta jest motywowana wiarą w dogmaty bardziej niż pragmatyką.
Również na dogmatyce oparte jest przekonanie, że zabranie pewnej grupie ludzi uprawnień emerytalnych doprowadzi do zwiększenia zatrudnienia. Perwersyjną logikę, na której opiera się ta wiara, najlepiej ilustruje zamieszczony w Rzepie artykuł „Furtka dla emerytów”. Cytowani w nim „eksperci” bez cienia żenady przyznają, że jeśli przyznać by ludziom świadczenia przedemerytalne, nawet bardzo niskie, to większość ludzi z nich skorzysta. Nie prowadzi to jednak do wniosku, że skoro większość czegoś chce, to należy to dać (przecież demokracja nie na tym polega, co wiemy już od 1989 roku), ale wręcz przeciwnie, że należy taką możliwość zablokować, bo będzie to ludzi „wypychać z rynku pracy”.
Pomyślmy w jaki sposób zasiłek o wysokości 685 zł (dla kobiet) może spowodować „wypchnięcie z rynku pracy”? Ano tylko w taki, że osoba, która może go otrzymać, zrezygnuje na jego rzecz z pracy, która nie jest o wiele lepiej płatna. A tego nasi piewcy „wolnego rynku” znieść nie mogą. W ich pojęciu, jedyną rzeczą, która jest w stanie spowodować wzrost zatrudnienia w naszym kraju, jest branie ludzi głodem – zabieranie im jakichkolwiek świadczeń, nawet takich, które wyglądają bardziej na jałmużnę, by zmuszeni oni byli podjąć zatrudnienie za jakiekolwiek wynagrodzenie i na dowolnie złych warunkach. Kryją się za tym dwa mity – po pierwsze, że przyczyną niskiego zatrudnienia w Polsce są „za wysokie koszty pracy”. Jest to jawna bzdura, jako że w naszym kraju godzinowy koszt pracy jest jednym z najniższych w UE, czemu towarzyszy bardzo niska stopa zatrudnienia. Między kosztami pracy a zatrudnieniem, przynajmniej w wypadku Polski, nie ma żadnej korelacji.
Nasi „eksperci” są jednak (niczym Hegel) niewrażliwi na fakty. Ich rozumowanie opiera się na przeświadczeniu, że większość ludzi (z wyjątkiem ekspertów ekonomicznych, rzecz jasna), zwłaszcza tzw. „zwykli ludzie”, to śmierdzące lenie, które nie pójdą do roboty, jeśli tylko umożliwi im się gnicie na zasiłku. Dlatego podstawowym imperatywem każdej władzy powinna być likwidacja socjalu, który sprawia, że od pracy można się migać. Ta ponura parodia idei homo oeconomicus współgra z przeświadczeniem, że koszty pracy można dowolnie zaniżać, bo takie rzeczy, jak minimum socjalne to tylko wymysł roszczeniowców.
Jaki jednak rzeczywisty efekt na rynek pracy będzie miało odebranie praw emerytalnych sporej grupie ludzi (pamiętajmy, że jeszcze kilka lat temu dość dużo osób zaczynało otrzymywać emeryturę w wieku 60 lat)? Łatwo, snując pesymistyczne scenariusze, zostać oskarżonym o popełnianie „lumpoflabourfallacy”. Rzeczywiście – praca nie jest jak mąka i nie jest tak, że jak zabierze się ją starym to będzie więcej dla młodych. Przeciwnie, często jest tak, że im więcej ludzi pracuje, tym więcej jest ofert pracy. Jednak nie można sądzić, że tak stałoby się w Polsce. Nasz rynek pracy jest bowiem daleki od normalności – jesteśmy krajem peryferyjnym, którego głównym „atutem” na rynkach międzynarodowych są wspominane wyżej niskie koszty pracy (ponoć zaczyna być opłacalnym outsourcowanie usług do Polski z… Tajwanu). Zaś niskie koszty pracy można utrzymywać głównie dzięki istnieniu olbrzymiej rezerwowej armii niezatrudnionych pracowników. Wysokie (jak na rzekomo rozwiniętą gospodarkę) bezrobocie, utrzymujące się przez cały okres transformacji oraz niski współczynnik zatrudnienia sprawiają, że praca jest dobrem rzadkim i potencjalni kandydaci zgadzają się na dowolnie złe warunki i niskie pensje (wyrzekania na brak chętnych do pracy i rzekomo wszechobecną szarą strefę można uznać za element propagandy).
Istnieje spora szansa, że duża część osób, pozbawiona uprawnień emerytalnych (zwłaszcza osoby pozbawione kwalifikacji, lub pracownicy fizyczni, z oczywistych względów mniej atrakcyjni dla pracodawców w podeszłym wieku) zasili właśnie tę rezerwową armię bezrobotnych, co spowoduje dalsze pogorszenie sytuacji pracownika i utrzyma płace na niskim poziomie. Ale być może o to właśnie w tym wszystkim chodzi?
Krzysztof Posłajko
Artykuł pochodzi z portalu Nowe Peryferie.