Z lubością podkreślamy walory „państwa bez stosów” (które zaczęło stosy stawiać, gdy pozostałe przestały) i demokracji szlacheckiej, obejmującej 10% ludności kraju. Ten rzekomy szlachecki egalitaryzm dziś służy do tego, by utrwalać egoistyczny elitaryzm. Dlaczego wielu osobom tak trudno przyznać, że pochodzą z chłopskiej rodziny? Przecież pod koniec XIX w. nadal od 60 do 80% z ówczesnych mieszkanek i mieszkańców ziem polskich było chłopkami i chłopami. Czy mało z nas zna rodzinne opowieści, jak to przed 1939 r. nasze babki i dziadkowie na co dzień chodzili boso? Skąd wzięły się prawie 2 miliony mieszkanek i mieszkańców Warszawy – czy jedynie z prostego mnożenia się statecznych mieszczan?
To ważne pytania, jeśli zastanawiamy się nad tym, jaki kraj pragniemy zbudować. Akceptacja szlacheckiej tradycji jako uniwersalnego doświadczenia narodowego oznacza wykastrowanie się z tożsamości i zarazem uniemożliwia przeprowadzenie rzetelnego rozrachunku z przeszłością. Podobnie jak zaprzeczanie faktowi, że podczas II wojny światowej Polacy zarówno pomagali, jak i przyczyniali się do śmierci Żydów uniemożliwia nam ułożenie normalnych wzajemnych stosunków, tak samo „fałsz klasowy” staje się metodą utrwalania istniejących hierarchii społecznych. Możemy się świetnie bawić, identyfikując się z rubasznymi i skorymi do wojaczki bohaterami „Ogniem i Mieczem”, natomiast dużo gorzej przychodzi nam uznanie, że przodkinie i przodkowie sporej większości z nas orali wówczas pola tego czy owego szlachcica, tłumiącego wolnościowe aspiracje Ukrainy. Podskórna mentalność poddanego prowadzi do paradoksalnego efektu w postaci stawiania się w roli – i powielania błędów myślowych – klasy panującej I Rzeczypospolitej. Jak pisał Aleksander Świętochowski, przejeżdżając przez wsie w Szwajcarii okresu międzywojennego można było być pewnym, że najokazalszym budynkiem będzie szkoła, podczas gdy na wsi polskiej był to budynek najbardziej lichy. Nic dziwnego, skoro większość Sarmatów była religijnymi fanatykami i analfabetami.
Fałsz klasowy oznacza w naszym wypadku akceptację feudalnych przeżytków w postaci wyzysku ekonomicznego, lekceważącego stosunku do władzy publicznej, egoizmu i dominacji hierarchii kościoła katolickiego. Uniemożliwia rozwiązanie realnych problemów naszej wspólnoty politycznej. Tak, to prawda, że chłopska wspólnota również obfitowała w zło i niesprawiedliwość, związaną np. z męską dominacją. Dopóki jednak nie przyznamy się do chłopskiej przeszłości większości z nas, nie rozwiążemy tego problemu, zagadując go opowiastkami o szarmanckim traktowaniu pań przez szlachtę. Musimy zrozumieć, że powszechne snobowanie się na szlacheckie pochodzenie doprowadza do rozkładu realnie istniejącej tkanki społecznej. Snobowanie to nie ma jakiegokolwiek pierwiastka państwotwórczego, nie mówiąc już o modernizacji na miarę czasów globalizacji i wielokulturowości.
Dwa razy w naszej historii mieliśmy do czynienia z realnymi prądami modernizacyjnymi, dającymi szansę na budowę bardziej sprawiedliwego społeczeństwa (a nawet społeczeństwa w ogóle). Pierwszym z nich był wielki wysiłek po I rozbiorze. Tak, to prawda, Konstytucja 3 Maja już na starcie była niezmiernie konserwatywna, ale zauważmy, że nawet ona była szokiem dla stronnictwa sarmackiego, gotowego zniszczyć rozpoczęte dzieło reform. Kościuszko i jego powstanie było tak naprawdę ostatnim owocem polskiego Oświecenia – gdyby nie ono, kto wie, czy w ogóle pisalibyśmy dziś o czymś takim jak „naród polski” w formie innej niż przeszła. Drugim prądem był pozytywizm, największy sukces powstania styczniowego, które dla sporej części szlachty oznaczało utratę majątków i zmieszczanienie. Dopiero wówczas doczekaliśmy się literatury miejskiej, jak nigdy mówiono o postępie, tworzono wielkie ruchy społeczne i promowano – z braku własnej państwowości – społeczną pracę organiczną.
Opór przed realnym upodmiotowieniem ludu i zaspokojeniem jego potrzeb ekonomicznych spowodował załamanie tego nurtu i jego skręt w prawo. To jednak nie powód, by wylewać dziecko z kąpielą – nie ma drugiej takiej, bliższej nam epoki budowy społeczeństwa. To właśnie wtedy debatowano o możliwości koegzystencji Polaków i Żydów, pojawiała się też akceptacja dla emancypacji kobiet. Wysiłek ten przyniósł realny skutek: zaczął dawać narzędzia zmiany społecznej ludziom do tej pory owych narzędzi pozbawionych.
Poziom społecznego wykluczenia był przecież olbrzymi. Do połowy XIX w. chłop był niemal niewolnikiem, nakładano nań obowiązek zakupów po określonych cenach w należących do szlachty i dzierżawionych arendarzom karczmach, długość życia chłopa wynosiła ok. 30 lat, 70% niemowląt umierało w pierwszych dniach po porodzie, a najbardziej kalorycznym elementem diety była wódka. Analfabetyzm ostatecznie zniknął zaś dopiero po r. 1945. To są fakty, które z trudem przebijają się nie tylko do świadomości społecznej, ale które trudno nawet znaleźć w podręcznikach historii. Być może ma to jakiś związek z tym, że dominują narracje rodem z „Trylogii”, traktowanej jak swojski odpowiednik westernu. Ma to wpływ na sposób uprawiania polityki i myślenia o wspólnocie, gdzie egoistyczne wycofanie i konformizm ceni się wyżej niż dążenie do obalenia status quo.
Odnalezienie właściwych proporcji między szlacheckim dziedzictwem (mającym i jasne strony) a włościańską proweniencją sporej części z nas przybliży nas do nowoczesności bardziej niż czarowanie przeszłości. Wiem, że ścinanie tatarskich głów w XVII w. jawi się sporej części z nas bardziej atrakcyjnie, niż rozmyślanie o radłach czy kubłach z wodą, ale kompleksów nie zaleczy się poprzez uznanie, że rozliczni zaborcy i okupanci zostawili przy życiu jedynie 10% populacji, czyli szlachtę plus nieco duchowieństwa, i te grupy społeczne w magiczny sposób rozmnożyły się i odbudowały niepodległe państwo. Finowie nie wyleczyli swoich kompleksów opowiadając sobie o swej błękitnej krwi (szczęśliwie nie mieli wielkiego wyboru, bo szlachtę mieli szwedzką). Dziś mimo peryferyjnego położenia i trudnej przeszłości (w XIX w. bieda była tam większa niż w Kongresówce), kraj ten cieszy się jedną z lepszych na świecie jakości życia.
Nie da się tego doświadczenia po prostu przenieść na ziemie polskie, ale być może warto wyciągnąć z niego pewne wnioski. Polską półperyferyjność można konserwować, jak chcą to robić kolejne rządowe ekipy (dawniej – gospodarką folwarczno-pańszczyźnianą, dziś – polaryzacyjno-dyfuzyjną), albo też spróbować ją przełamać. By tak się stało, musimy jednak przestać bawić się w elitaryzm, wyszukiwanie herbów i rojenia o „przedmurzu chrześcijaństwa” i zacząć budować nową wspólnotę, inkluzywną i demokratyczną. Na pewno zaprowadzi nas to dalej niż snobowanie się na fałszywą szlachecką równość.
Bartłomiej Kozek
Artykuł pochodzi z "Zielonych Wiadomości".