Owa zabawa w przeszłość (reportaż wcieleniowy – jak chce Witold Szabłowski) ogranicza się do odtworzenia codziennego życia, nie ma tu miejsca na politykę. Autorzy, rekonstruując dawniejsze realia, korzystali trochę z własnej pamięci (byli wtedy dziećmi i dla nich tamten czas to radość zabawy na trzepaku), z pamięci rodziców oraz innych bezpośrednich świadków historii. Ze wspomnień wyłania się obraz wewnętrznie sprzeczny (ktoś np. mówi, że jedzenie było okropne, a środki piorąco-czyszczące beznadziejne, inny zaś, że wtedy wszystko było dobrej jakości, natomiast obecnie barachło). Ostatecznie Izabela Meyza i Witold Szabłowski tworzą sobie świat, który bardziej staje się karykaturą lat 80. niż odbiciem. Nie ma tam np. dezodorantów, nie istnieją bombonierki, podpaski są dostępne wyłącznie po znajomości, zaniedbane, źle ubrane kobiety przypominają kaszaloty, wokół jest strasznie brudno. Takie przerysowanie stanowi chyba immanentną cechę każdego portretu przeszłości (trzeba wypunktować charakterystyczne cechy). Inną (niż odległość w czasie) przyczyną fałszywego obrazu PRL-u jest punkt wyjścia autorów, ich doświadczenia. Meyza i Szabłowski odnieśli w kapitalizmie sukces. Mają w Warszawie pięćdziesięciometrowe mieszkanie, za które spłacają co miesiąc 2 tys. kredytu (plus 700 zł rozmaitych opłat), jeżdżą po świecie (wspominają np. wyjazd do Tajlandii), mają opla astrę, chadzają do restauracji, a na obiad, którym autor chciał dobrze do siebie usposobić żonę, jedli spaghetti z łososiem, śmietaną i kaparami. Jako ludzie nieźle sytuowani mogą sobie pozwolić na dbanie o urodę. Dlatego autorce trudno sobie poradzić na PRL-owskim survivalu bez najnowszej generacji odżywki do włosów, depilatora czy mikrodermabrazji. Jej mąż także przyznaje, że przyzwyczaił się do kremów, antyperspirantów, żeli pod prysznic, a od niedawna też zabiegów kosmetycznych (peeling, mikrodermabrazja). I jakkolwiek oboje umieją spojrzeć na siebie oraz swoje nowo nabyte potrzeby z dystansem, to ich zdziwienie poziomem życia w PRL-u brzmi bardzo prawdziwie. Pytają zatem zdumieni, jak można uznać za najlepszy obiad schabowego z zasmażaną kapustą? Jak zastąpić oliwę z oliwek świńskim smalcem, a jajko sadzone czy obsmażoną mortadelę w panierce mieć za godziwy posiłek? „W PRL-u nie będzie sushi, kebabów ani dobrej kawy - to już wiem” - piszą. Ale niebotyczne zdumienie pani domu wywołuje konieczność mycia podłogi wodą z Ludwikiem z zastosowaniem niepotrzebnego ubrania jako ścierki! No a co w tym wszystkim dziwnego? Dla ogromnej rzeszy ludzi żyjących tu i teraz owe egzotyczne – z punktu widzenia autorów – klimaty są codziennością. I bynajmniej nie trzeba w tym momencie z troską myśleć o rodzinach z popegeerowskich wsi czy o marginesie społecznym, wystarczy zdać sobie sprawę, jaki jest dziś poziom życia części inteligencji twórczej, pracowników naukowych, osób zatrudnionych w piekarniach, sklepach, drobnych zakładach produkcyjnych itp. Dla dużej części Polaków nie brak kosmetyków, sushi czy płynów do płukania stanowi problem, lecz jak dotrwać do końca miesiąca. Dla nich cytowane przez autorów książki jako śmieszne i straszne przepisy z „Przyjaciółki” to kulinarna codzienność. Tych wszystkich czytelników okrzyki zdumienia nad jakością życia w PRL-u będą irytować.
Meyza i Szabłowski to jednak ludzie inteligentni, którzy potrafią wyjść poza ograniczenia własnych przyzwyczajeń. I np. ze zdumieniem analizują dane statystyczne, które pokazują, że w PRL-owskim kryzysie Polacy zjadali tyle mięsa, ile dziś, czyli 66 kg rocznie; pieczywa jedli o 1/3 więcej. Jaj (200 sztuk rocznie) o ¼ więcej; cukru ponad 40 proc. (25 kg na osobę), wypijali 60 proc. więcej mleka (115 l rocznie). W dodatku dane GUS nie uwzględniały tego, co kupiono na czarnym rynku. I tak zostaje obalony mit o głodzie w PRL-u, gdzie za czasów Jaruzelskiego nie było ponoć w sklepach nigdy nic innego niż ocet (na tym occie – jak należałoby mniemać, serio traktując takie wywody - naród przeżył i jeszcze doprowadził do wyżu demograficznego).
Wycieczka w przeszłość niewątpliwie pokazuje zaradność Polaków; autorzy niejednokrotnie stwierdzają, że polowanie na dobra, zmagania z trudnościami nauczyły ludzi zręczności w pokonywaniu trudów i niedoborów. Meyza i Szabłowski łatwo weszli w posiadanie przedmiotów z czasów PRL-u, bo rodacy chętnie chomikują rzeczy, przewidując, że wszystko może się kiedyś przydać. Obfitość dóbr nie jest dana raz na zawsze – autorzy chcieliby taką (przydatną już teraz, w szalejącym kryzysie) mądrość życiową wpoić córce. Chcą dać Mariannie choćby naparstek ich dzieciństwa, pozwolić jej dotknąć „świata, z którego (jak piszą – M.K.) wyemigrowaliśmy do Kanaanu kapitalizmu, świata, gdzie może i rządził okrutny Faraon w ciemnych okularach, ale przynajmniej deficyty rozdawał wszystkim po równo. Dzisiaj mieszkając na warszawskiej Pradze, doskonale widzimy, że transformacja rzuciła jednych na kamienistą ziemię, innych – do rajskiej krainy obfitości”.
Nasz mały PRL jest książką również o dniu dzisiejszym, w którym człowiekiem zawładnęły konsumpcjonizm oraz zdobycze techniki („…dopiero w PRL-u zobaczyliśmy, jak zmęczył nas kapitalizm: jego kryzysy, karuzela z kursem franka, dolara i euro, i kredyt na mieszkanie (…) dopiero teraz widzimy wyraźnie, jaką cenę zapłaciliśmy za ten dobrobyt”) . To, że ludzie dążą do wygodniejszego życia, dziwić nie może, groźna jest natomiast łatwość, z jaką przyswajamy kapitalistyczne widzenie świata. Również nieświadomie – jak autorzy prezentowanej książki, którzy piszą m.in.: „Chcę, żeby Marianna była wrażliwa na tych, którzy nie nadążają za kapitalistycznymi zmianami. Na dzieciaki z Brzeskiej, ulicy warszawskich wykluczonych, które codziennie mijamy po drodze do pracy i których rodzice nie mają innego wyjścia niż żyć w głębiom PRL-u”. Wykluczeni? Nienadążający za kapitalizmem? Wszyscy zatem musimy biec za zyskiem? Wyrywać dla siebie? I posiadać! Posiadać! Kto nie ma dóbr – ten wykluczony, odsunięty od zdrowego trzonu społeczeństwa? A jedyny obowiązek tych sprawnych biegaczy polega na pochyleniu się z troską nad niedojdą? Może spróbować nieco inaczej urządzić świat? Mając choćby za wzór dobre wzorce z PRL-u. Bo błędy tamtej epoki powielać umiemy. O czym jest mowa w książce. Na przykład Miasteczko Wilanów wygląda jak niegdyś Ursynów: żadnej infrastruktury, żłobka, przedszkola, przychodni, szpitala, autobusów, dobrej drogi dojazdowej. Meyza i Szabłowski takich podobieństw widzą więcej – choćby osławiona PRL-owska nowomowa ma swoją godną kontynuatorkę („anulacja z powodu niedojazdu”, „atelier teatru fryzur”, „poligon zdrowia i urody”, nie mówiąc już o spolszczanych anglicyzmach – pracownicy „listują na losty”).
Problem polega na programowym odrzucaniu PRL-u. Jako prawomyślne dzieci współczesności autorzy głoszą: „Przecież my wszyscy, urodzeni w PRL-u, mamy kompleksy”. Przede wszystkim nigdy nie należy generalizować, bo znajdzie się czarna owca bez kompleksów, i co? Poza tym jakiego rodzaju miałyby to być kompleksy? Wynikające z niższego poziomu życia? Niższego wobec ówczesnego Zachodu, bo przecież nie czasów dzisiejszych. Ale czy to wstyd być biedniejszym? Izabela Meyza imputuje ludziom aktywnym zawodowo w latach 80., że nigdy nie wyrzuciliby włoskiego makaronu tylko dlatego, że zaległy się w nim mole, a nadgryziony kawałek sera Brie czy półzgniłe pomarańcze byłyby dla nich atrybutem raju. Czy naprawdę tak źle ocenia pokolenie rodziców? Błąd metodologiczny polega na przykładaniu dzisiejszej miary do minionych czasów. Wtedy nie było tak rozbuchanego konsumpcjonizmu, reklamy nie posiekały jeszcze ludziom mózgowia, a że nikt nie chodził głodny (patrz: dane GUS), to i pożądliwość dóbr była mniejsza. Sami autorzy podkreślają w innych miejscach swojej publikacji swoistą wyższość humanistyczną tamtych czasów: ludzie żyli bliżej siebie, żywsze były kontakty rodzinne i sąsiedzkie. Stawiając takie akurat tezy, piszący ocierają się o kolejny mit, tym razem pozytywny. Bo w wielkich miastach anonimowość niewiele różniła się od dzisiejszej, chyba że chodzi o rozmowy w kolejkach. Á propos kontaktów międzyludzkich i kolejek – tu też dostrzegamy niespójność (oraz odmitologizowanie). Jedna z rozmówczyń wspomina: „…kolejki kojarzą mi się z prawdziwą, wolną wymianą poglądów. (…) Co myślałam? To co wszyscy! Że Jaruzelski chce nas zagłodzić. Mówiłam to całkiem otwarcie”. No to jak wyglądał ten reżim?
Nasz mały PRL powstał niewątpliwie na fali mody na Polskę Ludową, a ta z kolei jest – jak sądzę – formą odreagowania czarnego wizerunku, ale publikacja Meyzy i Szabłowskiego daleko wyszła poza powierzchowną fascynację przedmiotami. I choć niekiedy rażą uproszczenia, książka pobudza do myślenia. Bogaty jest, zawarty w niej, materiał wspomnieniowy; składają się nań relacje osób prywatnych, jak też cytaty z drukowanych wówczas artykułów albo publikowanych wtedy i dziś książek traktujących o tamtej epoce (na końcu znajduje się bibliografia). Szczególny charakter ma zamykający całość list Witolda Szabłowskiego do gen. Wojciecha Jaruzelskiego, w którym piszący przypomina ludzkie dramaty z okresu stanu wojennego, dostrzegając równocześnie miękkość tamtej dyktatury, wspomina o dzisiejszych zabawach w rekonstrukcje starć demonstrantów z ZOMO. A potem z poczuciem wstydu i silnego niepokoju relacjonuje manifestację pod domem Generała w grudniową noc 2010 r. „To nie jest nasza Polska, choć zdaniem tych, co krzyczą, innej nie ma. W naszej jest miejsce i dla Pana, Panie Generale, i dla Pana pokręconej historii, której nie trzeba stawać się apologetą, ale bez której nie da się zrozumieć współczesnej Polski. (…) A dla młodszych od nas to już taka sama historia jak powstanie, w którym walczył Pana dziadek, bitwa pod Grunwaldem czy wręcz biblijny potop”.
Dużo się w tej książce myślowo dzieje, choć wyrosła z zabawy w historię.
Izabela Meyza, Witold Szabłowski, Nasz mały PRL. Pół roku w M3 z trwałą, wąsami i maluchem, Znak, Kraków 2012, s. 300.
Małgorzata Kąkiel