Kwestia ta oczywiście w realiach amerykańskich ma inny wymiar niż, dla przykładu, w Polsce. Różna jest też specyfika polityki – duże znaczenie ma tam polityka stanowa, stąd też bardziej istotna jest szeroko pojęta „lokalność”, korzenie, poczucie wyborców, że wybierają „swojego” kandydata, rozumiejącego ich oraz ich problemy. Polityka krajowa jest w tym kontekście niejako polityką lokalną na większą skalę. To w tej mentalności tkwi reguła znana partiom wybierającym kandydatów prezydenckich od wielu kadencji, czyli faworyzowanie kandydatów z większych stanów – przywiązanie owo ma bardzo silne przełożenie na wyniki wyborów, i swoje rodzime stany kandydaci mogą niemal z góry „odfajkować” jako zdobyte podczas wyborów, podobnie ze stanami reprezentowanymi przez wiceprezydentów. Amatorski wręcz błąd popełnił tutaj cztery lata temu John McCain, wybierając jako kandydata na wiceprezydenta Sarah Palin z Alaski, związaną od zawsze z tym stanem posiadającym zaledwie 3 głosy elektorskie; mimo to jednak, Palin została wybrana także z powodu owej „lokalności” - była uosobieniem „dziewczyny z sąsiedztwa”, z którą wyborcy mogli się łatwo identyfikować. Nie w tym jednak sedno omawianej tutaj kwestii.
Kluczowe jest raczej zdanie sobie sprawy, że skoro w państwie, gdzie tak istotne zdają się być regionalne korzenie, którego solą są lokalne społeczności, zaczyna się pojawiać polityka „bezmiejscowa”, podobne tendencje pojawiać się będą także w innych krajach. Inny jest jednak kontekst europejski, a zwłaszcza polski, inne więc są tutejsze objawy. Nie dominuje tutaj tak powszechnie kult bogactwa jak w USA. Z bogactwem nie należy się zbytnio afiszować. Fałszem byłoby oczywiście powiedzieć, że w powszechnej wyobraźni marzenie o bogactwie nie funkcjonuje, ale akurat w polityce jest to kwestia dość drażliwa, a wszelkie majątki są raczej „z zasady” podejrzane, a nie chwalebne. Jednak i tutaj zmiany widoczne, i to w przypadkach dosyć jaskrawych.
Nie od dziś dosyć powszechnie znana jest francuska niechęć do bogaczy, gdzie pojawienie się nowym mercedesem na prowincji – używając tutaj obrazowego określenia Michała Wróbla z jego niedawnego komentarza na witrynie Instytutu Obywatelskiego – jest niemal zaproszeniem do linczu. Znajduje to wyraz także w języku debaty publicznej, i swoją opozycję wobec afiszującego się z majątkiem Nicolasa Sarkozy'ego wielokrotnie podkreślał Hollande w swojej kampanii. A jednak cztery lata wcześniej Sarkozy wygrał wyścig wyborczy, wcale nie bijąc się w piersi z powodu swojego majątku, a już po wyborze tym bardziej się z nim obnosząc. Co oczywiście nie przysporzyło mu popularności, gdyby jednak sytuacja gospodarcza nie była tak zła, mógł spokojnie wywalczyć kolejną prezydenturę dla siebie. Podobnie, choć może nie tak ostentacyjnie, prezentuje się lider zwycięskiej opozycji w Gruzji, właściciel wartych wieleset milionów dolarów dzieł sztuki.
Mamy i nawet przykład z rodzimego podwórka (choć oczywiście nieporównywalna jest skala) – Janusza Palikota, kojarzącego się przede wszystkim z jego przedpolitycznymi osiągnięciami w biznesie. Palikota, który w kraju, gdzie niechęć i podejrzliwość wobec majątków jest posunięta do skrajności, nie szkodził prywatny samolot kupiony – jak wieść gminna niesie – głównie „dla szpanu”, a nie z potrzeb biznesowych; który potrafił otwarcie twierdzić, że gdyby nie ograniczenia finansowania kampanii wyborczej, sam mógłby sobie kampanię sfinansować (co zresztą poprzez różne triki uczynił), z bogactwa uczynił zaletę i slogan („Jestem w polityce nie dla pieniędzy!”), prowadził z byłą żoną publiczne kłótnie o wiele milionów złotych, a mimo to zdołał przekonać ludzi, że wyraża interes tych zapomnianych przez resztę partii, a nawet wykluczonych (epizodyczna współpraca z Ikonowiczem). A jednak, bez większych trudności osiągnął niezaprzeczalnie zwycięski wynik wyborów, bez tego typu zarzutów.
Ośmielę się jednak zaryzykować tezę, że na naszym gruncie nie to jest kluczowym objawem „bezmiejscowej” polityki. Jego przejawem jest raczej tendencja widoczna w ostatniej decyzji Prawa i Sprawiedliwości dotyczącej wyboru ich „kandydata na premiera”. Mam tu na myśli zamiłowanie do idei tak zwanych „rządów fachowców”, którzy rozprawią się z tym całym „politycznym bagnem”, przestaną słuchać partyjnych rozkazów oraz nierozsądnego ekonomicznie społeczeństwa. W zamian zarządzać będą krajem niemal naukowo, na wzór oświeconego monarchy, który wie co dla kraju najlepsze, nie przejmując się przy tym głosami ludu, teoretycznego suwerena w Rzeczypospolitej. Oderwanie od rzeczywistości przybiera tutaj inną formę – nie jest oderwaniem materialnym (a przynajmniej nie tylko), ale oderwaniem ideowym. Zawarta jest w nim idea, że lud jest ciemnogrodem, i nie powinien podejmować decyzji, gdyż lepiej uczyni to ktoś, to się na tym „zna”. A stąd tylko kilka kroków do technokratycznej dyktatury, w której ekonomią zarządzać będą eksperci ekonomiczni, armią eksperci wojskowi, i tak dalej. A ludziom pozostanie posłuszne potakiwanie głową w myśl jedynie słusznych decyzji aparatu rządzącego – nie sposób bowiem podważać jego decyzje, skoro „nie posiadamy odpowiednich kompetencji do oceny”. Posiadają je bowiem wyłącznie eksperci.
W kontekście tym czymś więcej niż tylko przypadkiem jest fakt, że jako jeden z pierwszych na tak wielką skalę „rząd fachowców” postulował właśnie Janusz Palikot. Tak samo jak zapewne nie jest przypadkiem, że w skrajnie upolitycznionych realiach USA postulat „rządów fachowców” nie pojawia się tak często (jest bardzo charakterystyczny dla europejskich krajów w których najsilniej objawia się obecny kryzys – jak Grecja, Włochy – i krajów peryferyjnych). Tam rolę emancypującą z rzeczywistości gra nie wiedza, a pieniądz. Który zresztą do pewnego stopnia spełnia tę samą rolę – skoro sam się dorobił milionów, znaczy to, że jest także w stanie uczynić kraj bogatym.
Szymon Pytlik