Część antyfaszystów wciąż zdaje się wierzyć w to, że mainstream jest w stanie uratować nas przed neofaszyzmem i zrobić porządek ze skrajną prawicą. Stąd różnego rodzaju zaproszenia do szerokich koalicji, czy zachwycanie się liberalnymi „demokratami”. Jest to nie tylko naiwne, ale wręcz szkodliwe. Musimy sobie uświadomić, że kapitalistycznemu mainstreamowi neofaszyści są potrzebni w różnych celach.
Potrzebni władzy
Skrajna prawica odgrywa istotna rolę w rozgrywkach politycznych między głównymi ugrupowaniami i nie chodzi tu wcale o jej poparcie czy wyniki wyborcze. Te pozostają słabe i raczej się to nie zmieni. PO potrzebuje tego typu opozycji. Narodowcy wykrzykujący hasła przeciwko Tuskowi, a później bredzący o „obalaniu republiki” są idealną opozycją. Spece od marketingu Platformy widząc ich zacierają pewnie ręce z zadowolenia widząc ich hasła. Po pierwsze świetnie można je wykorzystać do mobilizowania elektoratu. Z jednej strony „cywilizowana”, neoliberalna partia, z drugiej stadionowa dzicz, chuligani robiący burdy na ulicach - na kogo masz głosować obywatelu? W dodatku przejmowanie endeckiej tradycji mieści się w strategii partii rządzącej, która chce zagospodarowywać do swoich technokratycznych celów różne ideologie, czy też nurty polityczne. Czy przeciw skrajnej prawicy ma wystąpić nasz, jakże sympatyczny prezydent Bronisław Komorowski, którego głównym zajęciem jest uśmiechanie się i wypowiadanie okrągłych zdań? On nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie w rzeczywistości miał poglądy Roman Dmowski, pod którego pomnikiem składał kwiaty 11 listopada. Bierze udział w ogólnonarodowym fałszowaniu przez władze historii o odzyskaniu niepodległości w roku 1918, zacieraniu różnic między endekami, PPS-em czy Piłsudskim, na rzecz propagandowych hasełek o solidarności wszystkich Polaków. Wobec takiej strategii PO, nie dziwi odpowiedź ministra Jarosława Gowina na pytanie o delegalizację ONR, zrównująca skrajną prawicę z klubowymi socjaldemokratami z Krytyki Politycznej. Jest to zresztą charakterystyczne dla partii głównego nurtu straszenie „ekstremistami” grożącymi demokracji z obu stron sceny politycznej. Zapewne w ich mniemaniu radykalna lewica mogłaby być nawet gorszym zagrożeniem. Kibole i narodowcy demolujący miasto nie kwestionują podstaw systemu ekonomicznego, mają wszelkie możliwe poglądy ekonomiczne, a w większości nie maja ich wcale.
Nie można również zapominać o wyborczych kalkulacjach. Ewentualne wystartowanie partii skrajnie prawicowej raczej nie zmieni sytuacji politycznej, ale jej 1-2% poparcia może zmniejszyć elektorat PiS, czyli de facto posłuży obozowi rządzącemu.
Skrajna prawicę łatwo też wykorzystać jako pretekst do ograniczania demokracji, represji politycznych czy wzmacniania policji. Po ataku nacjonalistów na wrocławski skłot Wagenburg lokalne władze zapowiedziały wzmocnienie walki z rasizmem przez… przeznaczenie większych pieniędzy na policję, nowy sprzęt dla niej i system miejskiego monitoringu. Pod szczytnym hasłem miasto zmierza więc w bardzo niebezpiecznym kierunku. Policja, gdyby rzeczywiście chciała rozbić skrajnie prawicowych zadymiarzy, mogłaby to zrobić już bardzo dawno. Atakowany skłot znajduje się niedaleko komisariatu, a pomimo to funkcjonariusze mieli problem z dotarciem na miejsce, zanim napastnicy się nie rozeszli.
Nie dziwi też uspokajający ton Adama Michnika, który obecnie odkrywa, że są też dobrzy endecy. On również wie, że skrajnej prawicy nie można całkowicie zniszczyć ze względów propagandowych, a przejmowanie różnych tradycji jest opłacalne. W ogóle antyfaszyzm środowiska „Gazety Wyborczej” jest bardzo wątpliwy. To raczej walka w obronie establiszmentu, nic więcej.
Potrzebni opozycji
Skrajni nacjonaliści są potrzebni też opozycji, bez względu na jej polityczna barwę. PiS wie, że nie jest w stanie zagospodarować całego elektoratu przeciwników Platformy. Poza tym istnienie partii na prawo od ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego daje mu do ręki argument, że jest cywilizowanym, racjonalnym politykiem. Przy Winnickim nawet Antoni Macierewicz będzie wychodził na rozsądnego i odpowiedzialnego. Politycy PiS wierzą zapewne również w to, że skrajną prawicę da się kontrolować i łatwo spacyfikować, jeśli będzie to potrzebne. W końcu mają doświadczenie z bardzo szybkim rozbiciem Ligi Polskich Rodzin oraz Młodzieży Wszechpolskiej po tym, gdy tak zwane „przystawki” przestały być potrzebne.
Wbrew pozorom również tak zwana parlamentarna „lewica” potrzebuje ONR-u i podobnych organizacji. W błysku fleszy Janusz Palikot oraz Leszek Miller mianowali się obrońcami demokracji oraz antyfaszystami. Związany obecnie z SLD etyk Jan Hartman, słynący z neoliberalnych poglądów ekonomicznych, gimnastykuje się jak może, aby „lewicowo” krytykować skrajną prawicę, nie poruszając żadnych kwestii klasowych czy społecznych. Ruch Palikota z jednej strony stara się być „postępowy” i antyfaszystowski, z drugiej strony wzywa ludzi, aby nie wychodzili 11 listopada na ulice. Jego politycy biorą udział w wiecu pamięci Gabriela Narutowicza, po czym głosują przeciwko podniesieniu podatków dla najbogatszych. Współtworzą tym samym system wykluczenia społecznego oraz atmosferę sprzyjająca skrajnie prawicowym populistom.
Odwaga podpalacza
Antyfaszystą okazuje się ostatnio też Leszek Jażdżewski, redaktor naczelny neoliberalnego pisma „Liberte!”. Wykazał się dużą odwagą, organizując jednoosobowy protest podczas niedawnego marszu narodowców w Łodzi i za to należy się mu szacunek. Jest to jednak odwaga podpalacza, który najpierw podkłada ogień, a później stara się z narażeniem życia ratować ludzi, gdy pożar wymyka się spod kontroli. Pismo kierowane przez Jażdżewskiego głosi idee zbliżone do dawnego środowiska Unii Wolności, czyli tego, które w toku transformacji dokonało największego spustoszenia w polskim społeczeństwie. Obecnie w radzie patronackiej „Liberte!” zasiadają takie tuzy „demokracji” jak Henryka Bochniarz, Janusz Lewandowski czy Witold Gadomski. Krótko mówiąc: ludzie uosabiający najbardziej odstręczające, antyspołeczne i antydemokratyczne trendy w polskim życiu społecznym oraz politycznym. Walka pod takim szyldem z nacjonalistycznym zagrożeniem jest po prostu kpiną. Zapewne podobnie jak w przypadku partii władzy chodzi o robienie społeczeństwu wody z mózgu i wmawianie, że neoliberalny kapitalizm jest jedynym słusznym systemem, a wszystkich, którzy się na niego nie godzą należy uznać za niebezpiecznych.
Nie jestem wcale pewien czy technokratyczna oraz „europejska”, czyli neoliberalna Polska Jażdżewskiego byłaby dla ideowej lewicy przyjaźniejsza niż Polska ONR-u.
Napaści nacjonalistów zdarzały się już wcześniej, a ich ofiary wcale nie biegały od razu jak pan redaktor do policji. Od lat działają też ludzie konsekwentnie zwalczający neofaszyzm, a przy tym nie zapominający także o postulatach społecznych. Dlaczego więc to nie oni, lecz neoliberałowie stają się dyżurnymi medialnymi „antyfaszystami”. Chyba nietrudno odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Przeciw faszyzmowi, przeciw mainstreamowi
Czas „szerokiej koalicji” z „demokratami”, liberałami już się skończył. Zdążyła ona już wystarczająco dużo zepsuć w ruchu antyfaszystowskim. Prawdziwa walka ze skrajną prawicą nie polega na tym, aby krzyczeć „Ratunku, policja! Ratujcie nas przed ekstremistami!”. Powiem więcej, działalność antyfaszystowska nie musi toczyć się koniecznie pod antyfaszystowskim szyldem. Wszędzie, gdzie ludzie są zaangażowani w walki pracownicze, protesty przeciwko antyspołecznym działaniom samorządu, nacjonalizm czy faszyzm maja o wiele mniejszą siłę przebicia. Należy więc działać na rzecz wzmocnienia walk w zakładach pracy, angażować się w ruchy pracownicze czy lokalne, w tym tak zwane „miejskie”. Najlepszym sposobem leczenia, nawet tych zarażonych już rasizmem i ksenofobią, pomijając osobników o patologicznych poglądach, jest rozmowa, pokazywanie innej drogi. Musimy tłumaczyć ludziom, że winny jest nie Żyd, Niemiec lub inny obcy, lecz polityczna elita oraz stojący za nią kapitaliści. Nie można, jak liberałowie, obrażać się na rzekomo „ciemny” lud. Warto też czasem odstąpić od wyśmiewania narodowej symboliki, uczuć patriotycznych, czy prezentowania skrajnego kosmopolityzmu. Ludzie bardzo często ulegają magii symboli, ale to również można zmienić biorąc pod uwagę narodową specyfikę, a także fakt, że kwestie społeczne dotykają ich bardziej niż kolor noszonej flagi. Ważne jest mówienie iż od machania sztandarem nie przybędzie szkół, mieszkań czy miejsc pracy. Szkoda, że nawet część lewicy o tym zapomina, szukając sojuszników wśród redaktorów establiszmentowych pism i prawicowych polityków.
Piotr Ciszewski