Nigdy w dziejach III RP środowisko filmowe nie dysponowało takimi pieniędzmi jak dziś
A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana… Nic… – przekonywał Jana Himilsbacha w kultowym „Rejsie” inżynier Mamoń grany przez Zdzisława Maklakiewicza. Dziś przeciwnie – dzieje się aż nazbyt wiele, choć nikt głośno nie chce o tym mówić.
Słyszymy za to lament filmowców, że na ich wielką sztukę nie ma pieniędzy. Nie wierzcie im. Nigdy w dziejach III RP to środowisko nie dysponowało taką kasą jak dziś. Choć sumy nie dorównują wydatkom we Francji czy w Niemczech, możemy mówić o rewolucji. W porównaniu z latami 2001-2002 za sprawą ustawy o kinematografii przyjętej przez Sejm w 2005 r. fundusze publiczne przeznaczone na produkcję filmową zwiększyły się dziesięciokrotnie.
Pieniędzmi tymi zarządza Polski Instytut Sztuki Filmowej. Z mocy prawa na jego budżet składają się właściciele kin, dystrybutorzy, nadawcy programów telewizyjnych, operatorzy platform cyfrowych i telewizji kablowej, których zobowiązano do przekazywania 1,5% rocznych dochodów na ten szczytny cel.
W ten oto sposób po latach bryndzy, dziadowania i picia w nędznych knajpach niektórzy polscy producenci i reżyserzy poczuli, że żyje się lepiej. Od 2005 r. na konto Instytutu wpływało stale 30-40 mln euro. W roku 2011 PISF dysponował kwotą 169,36 mln zł, było więc co dzielić i co produkować.
Jak wiadomo, pieniądze zawsze miały zły wpływ na ludzi, dlatego o Agnieszce Odorowicz, dyrektor Instytutu, szybko zaczęto mówić w środowisku „Caryca”. Trudno o trafniejsze określenie kobiety, która – zgodnie z prawem – decyduje o podziale wielomilionowych kwot. Nic dziwnego, że część filmowego światka, która, jak sądzę, nie dość skutecznie dorwała się do owych fruktów, zaczęła krytykować poczynania pani dyrektor.
Ci niespełnieni w swoich ambicjach nieudani reżyserzy i przeciętni menedżerowie kultury od czasu do czasu wtykają dziennikarzom zdjęcia i kwity mające jakoby skompromitować „Carycę”. Niewiele tego będzie. Agnieszka Odorowicz pełni swoją funkcję już drugą kadencję i ma widoki na trzecią w 2015 r. Dlaczego? Bo ma realną władzę.
Układ zamknięty
Polski Instytut Sztuki Filmowej jest jedyną poważną instytucją publiczną wspierającą rodzimą produkcję filmową, co w praktyce oznacza, że jeśli producent nie otrzyma z niego chociaż części środków, to film raczej nie powstanie. A ponieważ w sztuce nie ma demokracji, osoba dyrektor Odorowicz i jej podpis mają wyjątkowe znaczenie. I dlatego nawet ci, którzy za nią nie przepadają, zmuszeni są zabiegać o jej względy. Nie jestem pewien, czy ustawodawcom chodziło o równie wielką koncentrację władzy w rękach jednej osoby. W przeszłości nieraz ostrzegano, że podobne rozwiązanie szybko doprowadzi do powstania patologii. Czy tak się stało? Nie wiem. Wiem, że to, co może budzić wątpliwości natury etycznej, jest zgodne z prawem.
Chodzi o to, jak dzielone są dotacje. Odrzucam insynuacje, choć mam wątpliwości, czy zasady rządzące pracą Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej spełniają standardy czystości przyjęte w Unii Europejskiej.
Od 2005 r. nadzór nad działalnością Instytutu i pani dyrektor sprawuje minister kultury oraz powołana przez niego na okres trzech lat 11-osobowa rada.
W pierwszym składzie przewodniczącym owego gremium został znany reżyser, prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski, obok którego znalazło się miejsce dla reżysera Juliusza Machulskiego oraz producenta Michała Kwiecińskiego.
Nie byłem zaskoczony, gdy przeglądając na stronie internetowej Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej sprawozdania z informacjami o przyznanych dotacjach, bez trudu odnalazłem te znane i cenione nazwiska.
Już w 2006 r., w trakcie pierwszej sesji, reżyser Jacek Bromski (zbieżność nazwisk z przewodniczącym Rady Instytutu nieprzypadkowa) oraz Studio Filmowe OKO otrzymali 2,4 mln zł na film „Terminator”.
Także Michał Kwieciński – założyciel i prezes Akson Studio – mógł się cieszyć wsparciem w wysokości 1,5 mln zł na film Magdaleny Piekorz „Krzyż”. Rzecz jasna, nie zabrakło też 6 mln zł dla Andrzeja Wajdy na „Post Mortem. Opowieść katyńską”, która weszła na ekrany jako „Katyń”.
W tym samym roku reżyser Juliusz Machulski (zbieżność nazwisk z ówczesnym członkiem Rady PISF nieprzypadkowa) otrzymał 6 mln zł dotacji na firm „Kurier z Warszawy”. Byłoby nietaktem pytać, czy ktoś widział ów obraz. A tym bardziej dociekać, co się stało ze wspomnianymi pieniędzmi. Zwłaszcza że 14 października 2011 r. znany i ceniony reżyser Machulski ponownie został powołany przez ministra Bogdana Zdrojewskiego w skład Rady PISF. I jak łatwo się domyślić, przyszłość Studia Filmowego ZEBRA, którym kieruje, jest dziś dobrze zabezpieczona.
Być może sądzi ktoś, że były to sytuacje jednostkowe, że się czepiam, bo nie rozumiem branży filmowej. Otóż nic bardziej mylnego.
W latach 2008-2011 Radzie Instytutu przewodniczył inny wybitny reżyser, Krzysztof Krauze. Ma się rozumieć, w roku 2010 PISF wsparł jego film „Papusza” kwotą 5 mln zł. Eksperci Instytutu ocenili go jako „wybitny”. Przekonamy się o tym, gdy wejdzie na ekrany.
Inną znaczącą postacią, która zasiadała w Radzie Instytutu, był Włodzimierz Niderhaus, dyrektor Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. Instytucja ta jest największym beneficjentem PISF. Aż 18 wyprodukowanych przez nią filmów uzyskało dotacje na łączną kwotę 41.346.467,35 zł. Na drugim miejscu znajduje się wspomniane już Akson Studio sp. z o.o. z kwotą 22.684.434,03 zł. Studio Filmowe ZEBRA Juliusza Machulskiego z produkcją ośmiu filmów i wsparciem 17.646.637 zł zajmuje miejsce czwarte, choć powinno to się zmienić na lepsze.
Nic dziwnego, że wśród filmowców krążą plotki o układach i układzikach decydujących o podziale pieniędzy przez PISF. Głośno o tym się nie mówi, bo wszyscy liczą, że również im coś skapnie. Niestety, opisane fakty sprzyjają pogłoskom, że polskie kino trzyma w mocnym uścisku grupa Odorowicz-Bromski-Niderhaus-Machulski, która decyduje, kto otrzyma wsparcie i będzie pracował, a kto nie.
Gdyby podobna sytuacja – członek rady nadzorczej pobierający pieniądze od spółki, w której radzie zasiada – zdarzyła się w PKN Orlen, Grupie Lotos, KGHM Polska Miedź, wybuchłby gigantyczny skandal. Sprawą zainteresowałyby się CBA i prokuratura, że o konsekwencjach politycznych nie wspomnę. Tymczasem można mieć wrażenie, że w odniesieniu do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej nikomu nawet do głowy nie przychodzi, że osoby zasiadające w radzie powinny zrezygnować z ubiegania się o dotacje ze względu na ewidentny konflikt interesów. Gdy pytałem o to znajomych reżyserów, uśmiechali się i patrzyli jak na człowieka, który niczego nie rozumie.
– To układ zamknięty – wyjaśniał jeden z nich. – Instytut gros środków otrzymuje bez pośrednictwa Ministerstwa Kultury, więc cieszy się sporą autonomią. Dostaje pieniądze bez względu na to, czy wspiera filmy dobre czy złe. Ci, którzy oceniają projekty, sami zabiegają o dotacje. I na odwrót. Poza tym jak dowieść, że Wajda, który kręci w Aksonie, to kiepski reżyser? Machulski jakiś czas temu wspomniał, że za 100 mln zł nakręci film o powstaniu warszawskim. I kto wie, może nawet je dostanie. W tym układzie lepiej się nie narażać, poza tym i tak wszystko zależy od podpisu „Carycy”… Może załatwić każdego z nas jednym ruchem, dlatego nie wymieniaj mojego nazwiska.
W październiku tego roku „Puls Biznesu” podał informację, która wstrząsnęła środowiskiem, nie filmowców, lecz finansistów. Otóż Emil Stępień, wicedyrektor Działu Rozwoju Rynku i bliski współpracownik Ludwika Sobolewskiego, prezesa Giełdy Papierów Wartościowych, odpowiedzialny za rynek NewConnect, zajął się szukaniem inwestorów do filmu Patryka Vegi „Klątwa faraona”. Szukał wśród spółek i doradców związanych z tym rynkiem i część zdecydowała się wyłożyć pieniądze.
Pikanterii sprawie dodawał fakt, że jedna z aktorek zaangażowanych w tę produkcję, jak podały portale plotkarskie, prywatnie jest „partnerką prezesa Sobolewskiego”.
Przy okazji przypomniano styczniową konferencję spółki East Pictures, której założycielem jest reżyser Vega. Konferencja odbyła się w Sali NewConnect i uczestniczył w niej prezes Sobolewski. Ta iście hollywoodzka historia skończyła się dymisją Stępnia i zabawnymi komentarzami na temat związków prezesa z aktorką.
Gry środowiskowe
Nieszczęściem polskiego kina jest przeciętność. Nie spodziewajmy się, że nad Wisłą powstaną wybitne obrazy. Możemy jedynie liczyć na zaskoczenia, takie jak „Jesteś Bogiem” Leszka Dawida o grupie hiphopowej Paktofonika, którego produkcja kosztowała niewiele ponad 4 mln zł i już przyniosła zysk. Bezpieczniej jest kręcić lektury szkolne lub filmy historyczne, na które nauczyciele zaprowadzą uczniów. Wie o tym Andrzej Wajda, który wziął się do biografii Lecha Wałęsy. Dobrze się ma produkcja filmów „autorskich”. Co prawda, nie przynoszą one zysków, lecz można jeździć z nimi po festiwalach i liczyć, że część zdobędzie nagrody.
W 2011 r. ponad 150 polskich filmów fabularnych uczestniczyło w ok. 350 festiwalach i przeglądach na całym świecie. Otrzymały ponad 60 nagród i wyróżnień. Właściwie więc wszystko jest w porządku. Dlatego większość środowiska filmowego, zwłaszcza starsi reżyserzy, docenia nie tylko dyrektor Odorowicz, lecz także prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich Jacka Bromskiego, który piastuje tę funkcję nieprzerwanie od 1996 r. Prochu może nie wymyślą, lecz gwarantują stabilizację w czasach kryzysu.
W przeszłości dochodziło wprawdzie do demonstracji i publicznego prania brudów, ale środowisko ma to już za sobą. Główny krytyk i oponent prezesa Bromskiego, reżyser Konrad Szołajski, w roku 2011 na wniosek Zarządu Głównego SFP został wykluczony ze stowarzyszenia za – jak napisano w uzasadnieniu – czyny sprzeczne ze statutem, narażające stowarzyszenie na szkodę.
Rok wcześniej, gdy kończyła się pierwsza kadencja Agnieszki Odorowicz na stanowisku dyrektora PISF, ogłoszono konkurs. Do dziś nie jest pewne, kto – poza panią dyrektor – w nim startował. Tylko jedna osoba zdecydowała się publicznie zgłosić swoją kandydaturę. Była to Agata Pietkiewicz, niegdyś dyrektor programu „Media” Komisji Europejskiej, członek Europejskiej Unii Nadawców, pełniąca wówczas obowiązki zastępcy dyrektora Biura Współpracy Międzynarodowej i Handlu TVP. Ale komisja konkursowa pod przewodnictwem Krystyny Jandy nie miała wątpliwości – Odorowicz wypadła najlepiej. Media nie interesowały się sprawą, słusznie zakładając, że wynik jest z góry znany.
Opowiadano mi, że ostatnio toczyła się dziwna rywalizacja wokół konkursu na szefa Studia Filmowego KADR, na czele którego w ostatnich latach stał Jerzy Kapuściński. W tym czasie, jak się wydaje, za niewielkie pieniądze powstało w nim kilka interesujących filmów: „Rewers”, „Sala samobójców”, „Baby są jakieś inne” i przebój kinowy tego roku – „Jesteś Bogiem”. Kapuściński, którego talent doceniono, został dyrektorem Programu 2 TVP, jego obowiązki zaś jako p.o. przejął młody reżyser Łukasz Barczyk. No i się zaczęło. Rzecz nie tylko w konkursie, lecz także w planach producenckich Kadru.
Barczyk, mający w dorobku cztery, delikatnie mówiąc, bardzo „autorskie” filmy i sporo wyróżnień, rozpoczął realizację projektu, który, jak twierdzą jego krytycy, może rozłożyć zasłużone studio. Chodzi o film „Hiszpanka”. Ma to być sensacyjna opowieść o grupie jasnowidzów i spirytystów, która pod koniec I wojny światowej za pomocą swoich zdolności usiłuje uchronić polskiego pianistę i polityka Ignacego Jana Paderewskiego przed mentalnym atakiem wybitnego medium, doktora Abuse, pracującego dla pruskiej armii. Budżet filmu wynosi aż 19 mln zł, z czego dotacja PISF to 6 mln. Zdjęcia już się rozpoczęły. Czy ta kwota ma szansę się zwrócić? Przekonamy się, gdy film wejdzie na ekrany. Moi rozmówcy dowodzili, że to nierealne. Choćby dlatego, że podobne filmy nie przyciągają widzów. A Barczyk, jak powiedział w wywiadzie dla Programu IV PR, „kręci filmy raczej dla nielicznych”.
Największe przeboje ostatnich lat to komedie „Lejdis”, „Listy do M.” i „Och Karol 2”. Dwa pierwsze obejrzało w kinach ok. 2,5 mln widzów, trzeci ponad 1,5 mln. Dla porównania na „Janosika. Prawdziwą historię” Agnieszki Holland w 2009 r. poszło zaledwie 111 tys. Barczyk ryzykuje. Jeśli będzie sukces, to wielki, jeśli klęska – jeszcze większa. Nie wydaje się też, by Leszek Dawid, autor wspomnianego „Jesteś Bogiem”, szybko miał szansę nakręcić nowy film w Kadrze, choćby dlatego, że większość środków zostanie przeznaczona na projekt Barczyka.
Emocje sięgały zenitu, bo dotacja 6 mln zł to bardzo dużo. Złośliwcy przypominają, że w 2006 r. Krzysztof Zanussi i Studio Filmowe TOR otrzymali 6,2 mln zł z PISF na film „Jadwiga Andegawenka”. Jego budżet także miał wynieść ponad 19 mln zł. Nikt nie oglądał tego obrazu mistrza. Podobnie jak „Skorpionów w Breslau” Filipa Bajona, które w 2007 r. otrzymały dotację 3 mln zł. Przykładów tego rodzaju mamy więcej, choć kwoty nie są tak oszałamiające.
Rozsądek podpowiada, że dyrektor Odorowicz, minister kultury i przewodniczący Rady Instytutu, reżyser Wojciech Marczewski, powinni posłuchać krytyków i coś z tym zrobić. W dobrze pojętym własnym interesie.
Marek Czarkowski
Tekst ukazał się w tygodniku „Przegląd”