Idea zorganizowania w Krakowie Zimowych Igrzysk Olimpijskich, budząca niekłamany zachwyt włodarzy miasta oraz części polityków rządzącej krajem Platformy Obywatelskiej nieuchronnie budzi skojarzenia z pomysłem organizacji w Polsce mistrzostw Euro 2012. Zatem rzetelna krytyka projektu Olimpiady musi wiązać się z dogłębnym rozliczeniem efektów piłkarskich zawodów.
Może się to wydawać dziwne, ale w niecałe pół roku po zakończeniu Euro, wydarzenie to niejako zniknęło z pola widzenia społeczeństwa oraz komentatorów życia społecznego. A przecież w rządowo-medialnej propagandzie impreza ta była przedstawiana jako niezwykle istotne dla naszego kraju wydarzenie, rangą i potencjałem dorównujące niemal Konstytucji 3 Maja. Kłopotliwe milczenie, jakie zapadło po jej zakończeniu (pomijając oczywiście okolicznościowe pogadanki o niezwykłym i wiekopomnym sukcesie) może świadczyć o tym, że te mistrzostwa nie spełniły wszystkich pokładanych w nich nadziei.
Warto w tym momencie cofnąć się nieco w czasie i odświeżyć sobie nieco kontekst pojawienia się centralnie sterowanej histerii związanej z Euro. W roku 2007, gdy Donald Tusk obejmował rządy w Polsce, wszyscy co bardziej trzeźwi obserwatorzy życia gospodarczego musieli zdawać sobie sprawę, że to, co wyglądało na giełdowe „tąpnięcie” na Wall Street może przerodzić się w poważniejszy kryzys, którego skutki nasza peryferyjna, nastawiona na tani eksport gospodarka niewątpliwie odczuje. Sytuacja ekonomiczna Polski podówczas – jeśli porównać to z wcześniejszym okresem transformacji – była całkiem przyzwoita. Bezrobocie spadało, deficyt budżetowy był w ryzach, a PKB szybowało w górę w tempie niespotykanym od czasów Kołodki. Dodatkowo, do Polski płynęły dwie względnie szerokie rzeki pieniędzy – jedna w ramach środków unijnych, drugą stanowiły zaś indywidualne transfery przesyłane do kraju przez emigrantów zarobkowych.
Te dwa czynniki – groźba kryzysu oraz relatywnie dobra sytuacja na starcie w naturalny sposób sugerowały przyjęcie strategii ucieczki do przodu – czyli aktywnych działań, zmierzających do powstrzymania spadku koniunktury. I rząd Tuska takie działania podjął. Wbrew oficjalnej rządowej propagandzie, opartej w dużej mierze na liberalnym antypaństwowym populizmie oraz tezom głoszonym przez krytyków rządu z prawa i z lewa, rząd PO-PSL w latach 2007 – 2012 realizował politykę interwencjonistyczną, anty-cykliczną, można by wręcz powiedzieć – keynesowską.
Stwierdzenie tego faktu jest istotne, ponieważ lewicowi krytycy obecnego rządu niejako rutynowo oskarżają go o „neoliberalizm”, traktując to słowo jako największą obelgę, której użycie z automatu ma im zapewnić zwycięstwo w dyskusji. I rzeczywiście – jeśli skupić się na pewnych wymiarach polityki gospodarczej Platformy (świadome dążenie do destrukcji opiekuńczych funkcji państwa, „uwolnienia” rynku pracy, podwyższenia wieku emerytalnego etc.) to mogą się pojawić skojarzenia z neoliberalizmem. Jeśli jednak spojrzymy na szerszy obraz, to zobaczymy, że Tusk, Rostowski i spółka nie prowadzili polityki w pełni zgodnej z neoliberalnymi wytycznymi. Nie doszło do znaczącej redukcji udziału wydatków państwa w PKB ani do obniżenia podatków (niektóre, np. VAT, uległy wręcz zwiększeniu), radykalnej redukcji deficytu, czy wprowadzenia mitycznej „nieograniczonej swobody prowadzenia biznesu”. Państwo w Polsce jak było, tak jest, niezwykle istotnym elementem życia gospodarczego, a można nawet zaryzykować twierdzenie, że jego rola została wzmocniona. Oczywiście nie było to coś, czym partia Tuska chciałaby się jakoś specjalnie chwalić. Jest to ugrupowanie niezwykle piarowo sprytne i jego przywódcy musieli sobie zdawać sprawę z tego, że duża część elektoratu (drobni przedsiębiorcy, korporacyjne „lemingi” czy studenteria) to ludzie, których sposób percepcji został przeformatowany przez wszechobecną (od „Polityki” po dawną „Rzepę”) bieda-liberalną propagandę, sprowadzającą się do prostego schematu – „państwowe złe, prywatne dobre”). Jednak nie był to pierwszy i jedyny przypadek, w którym retoryka tego rządu miała niewiele wspólnego z jego realnymi działaniami.
Jednak skoro państwo wzmacniało swoją rolę w gospodarce, jednocześnie wycofując się ze swoich funkcji opiekuńczych, to, ponieważ w przyrodzie nic nie ginie, to „nadmiarowe” środki musiały gdzieś znaleźć swoje ujście. Okazała się nim być sfera inwestycji infrastrukturalnych – cała pięciolatka Tuska to okres niezwykle, używając poetyki Leszka Balcerowicza, rozbuchanych wydatków państwa w sferę szeroko rozumianej infrastruktury. W tym kontekście, Euro 2012 spadło rządowi jak z nieba – emocjonalna gorączka (niezapomniane telewizyjne transmisje z lania asfaltu na autostradzie, żywcem wzięte z socrealistycznej poetyki spustu surówki) związana z organizacją tej imprezy, podszyta w dużej mierze postkolonialnymi kompleksami (dominował dyskurs typu „nasz zacofany kraj dostał szansę by się wykazać przed mądrymi panami z Zachodu”) umożliwiła medialne sprzedanie programu szerokiej interwencji państwowej, w której mieściło się wiele wydatków niekoniecznie związanych z Euro (budynki użyteczności publicznej, schetynówki etc.).
I w tym miejscu należałoby właściwie rządowi przyklasnąć. Przecież walka z cyklem koniunkturalnym przez szeroki program inwestycji infrastrukturalnych należy do kanonu lewicowych recept na problemy ekonomiczne. Do tego należy dodać, że po okresie PRL-u nasz kraj odziedziczył choćby układ drogowy zupełnie niedostosowany do wymogów współczesności (czego symbolem mogły być choćby międzynarodowe trasy tranzytowe z wyglądu niczym nie różniące się od dróg lokalnych). Te niedomagania nie zostały nadrobione przez pierwsze 15 lat transformacji i stanowiły poważną barierę rozwojową – kto będzie lokował przysłowiowe fabryki w miejscu, do którego nie da się w sensowny sposób dojechać ani samochodem ani pociągiem.
Działania rządu na tym polu można jednak skwitować klasycznym stwierdzeniem polskich komentatorów piłkarskich: „pomysł dobry, tylko wykonanie do niczego”. Rządowy „plan” uratowania gospodarki przed kryzysem nie wypalił ze względu na korupcyjny – w szerokim tego słowa sensie – charakter tego procesu. Korupcja – w źródłowym znaczeniu – nie oznacza jedynie prostego łapownictwa (i, choć jestem przekonany, że i takie sytuacje miały miejsce przy okazji Euro, to brakuje twardych dowodów, by wysunąć konkretne oskarżenia), lecz każde zjawisko psucia czy demoralizacji. I jeśli rząd polski uprawiał przez ostatnie pięć lat keynesizm, to był to keynesizm skorumpowany,
Pierwszą patologią była fiksacja na fizycznej, namacalnej infrastrukturze. Miliony wydano na drogi, dworce, stadiony etc. Nawet w sferze kultury skupiono się na stawianiu nowych filharmonii, muzeów i teatrów, nie dbając zbytnio o środki na ich dalsze funkcjonowanie. I o ile nie ulega wątpliwości, że fizyczna infrastruktura jest potrzebna, to jednak sama w sobie nie jest gwarantem rozwoju gospodarczego. Inwestycyjny szał związany z Euro był jedną z przyczyn eldorado w branży budowlanej, która w ostatnich latach rozwijała się wyjątkowo szybko. Był to jednak rozwój czysto ilościowy – zatrudniono rzeszę ludzi, zakupiono masę sprzętu (głównie z importu). W obliczu wyschnięcia finansowania z budżetu na inwestycje i zapaści na rynku budownictwa mieszkaniowego (która de facto trwa od późnych lat 80tych, a niewielki wzrost około 2005-7 na wyrost nazwano boomem), te wszystkie inwestycje ludzkie i materiałowe bardzo szybko mogą okazać się zbędne. Już wkrótce budowlańcy mogą zostać jedną z głównych grup zagrożonych bezrobociem, a firmy budowlane zostaną z parkiem maszynowym, którego nie będzie jak wykorzystać. Co więcej, budownictwo jest stosunkowo mało innowacyjną gałęzią gospodarki i jako takie nie generuje podstaw dalszego wzrostu.
Inwestycje rządowe łączyły ponadto dwie cechy – po pierwsze punktowy charakter, a po drugie częste przeskalowanie. Plan stworzenia spójnej sieci dróg od początku był chyba tylko planem, zatem zabrano się za budowę tego, co dało się zbudować na czas przed Euro, nie dbając o to, czy budowa akurat tego odcinka (dworca itp.) ma jakikolwiek szerszy sens. A ponieważ było wiadomo, że wszystkiego zbudować się nie da, to co się budowało, budowało się z rozmachem. Rodzi się podejrzenie, że rozmach tych inwestycji nie był wynikiem żadnej rzetelnej analizy potrzeb transportowych, lecz jedynie chęcią wydania pieniędzy i umożliwienia zarobku wykonawcom danej inwestycji.
W tym miejscu dochodzimy do sedna problemu. W klasycznym keynesowskim ujęciu, antycykliczne roboty publiczne są bezpośrednią interwencją państwa w gospodarkę. We współczesnej praktyce państwo unika jak może tego typu zaangażowania, zamiast tego zlecając wykonanie wszelakich prac zewnętrznym firmom. Argumentuje się przy tym, że takie rozwiązanie ma same plusy. Dzięki systemowi przetargowemu możliwe staje się osiągnięcie wszelkich celów inwestycji – zarówno bezpośrednie (jak np. budowa drogi), jak i pośrednie, czyli redukcja bezrobocia i wzmocnienie siły nabywczej ludności – przy jednoczesnym obniżeniu jej kosztów. Być może w idealnej sytuacji tak właśnie się dzieje, jednak polskie realia okazały się być zgoła odmienne.
System przetargowy okazał się dla wielu firm pułapką. „Idąc na ostro”, byle tylko wygrać przetarg, wiele firm kalkulowało na granicy opłacalności. Wystarczyła zatem niewielka, niekorzystna z punktu widzenia danej firmy zmiana sytuacji rynkowej (ważny w tym kontekście był choćby wzrost VATu na materiały budowlane do 23%), by cała impreza przestała się opłacać, zaś skala zlecanych przez instytucje państwa i samorządu terytorialnego inwestycji powodowała, że o bankructwo nie było trudno. Upadłość głównego wykonawcy, oprócz konsekwencji, jakie nosi dla jego kontrahentów, jest też zawsze niezwykle niekorzystna dla inwestora, czyli państwa – przekazane wcześniej wykonawcy pieniądze giną gdzieś w mrokach polskiego systemu upadłościowego, a nowej firmie trzeba płacić po raz kolejny.
Piętrowa, pogmatwana struktura podwykonawców miała jeszcze jeden niezwykle ważny aspekt. Stawiała ona w szalenie trudnej sytuacji tych, którzy znajdowali się na samym dole tej drabiny, czyli po prostu robotników budowlanych. Wielkie konsorcja, przejmując rolę wykonawców niechętnie brały na siebie ciężar zatrudniania kogokolwiek, zrzucając go na drobne firemki, często niezwykle słabe finansowo i organizacyjnie. Prowadziło to do prekaryzacji zatrudnienia, nagminnego łamania przepisów (40 godzinny tydzień pracy był w tej sytuacji równie realny jak Królewna Śnieżka), czy wreszcie opóźnień wypłat bądź ich braku, co prowadziło nieraz do dramatycznych sytuacji. Oczywiście, trzeba przyznać, że niektórym robotnikom udawało się w czasie przygotowań do Euro i innych realizowanych w tym czasie budowach nieźle zarobić, ale był to zarobek okupiony olbrzymim ryzykiem. Można zasadnie podejrzewać, że w wielu przypadkach, pieniądze, które miały trafić do robotników ginęły gdzieś w poplątanej strukturze podwykonawców i w rezultacie wybudowano za nie niejedną willę i opłacono niejedne wczasy na Malediwach.
Oprócz osobistych dramatów związanych z „nieskapywaniem” pieniędzy na dół społecznej drabiny, jest jeszcze wymiar systemowy. Otóż jednym z głównych celów interwencji państwowej (aczkolwiek nie powie tego żaden medialny ekonomista) jest, jak już pisałem, wzmocnienie siły nabywczej ludności. Keynes nie dlatego postulował roboty publiczne, że kochał robotników, ale dlatego, że uważał, że jeśli zwykli ludzie będą mieli w kieszeni pieniądze, to będą je wydawać, co w rezultacie pobudzi całą gospodarkę. Ten „efekt mnożnikowy” był kwestionowany przez niechętnych Keynesowi ekonomistów, ale cokolwiek byśmy o jego realności nie sądzili, to trzeba przyznać, że nie ma on nawet szansy zaistnieć, jeśli pieniądze z interwencji państwowych nie trafią do pracowników.
Można by tu cynicznie powiedzieć, że przecież nieważne, czy pieniądze dostaje operator koparki czy nieuczciwy przedsiębiorca-kombinator, skoro i tak zostaną one w rezultacie wydane i tym samym przyczynią się do zwiększenia popytu. To rozumowanie ma jednak tę wadę, że nie bierze pod uwagę peryferyjnego charakteru polskiej gospodarki. Zgodnie z teorią zależności w krajach peryferyjnych elity mają skłonności imitacyjne, co między innymi skutkuje tym, że są one skłonne do wydawania pieniędzy na dobra luksusowe pochodzące z importu z krajów globalnego centrum i przenoszenia tamże kapitału, co prowadzi do daleko idącego osłabienia lokalnej gospodarki.
Zatem negatywny bilans Euro 2012 to nie tylko zbędne stadiony i autostrady donikąd. Nie tylko fala bankructw w sektorze budowlanym i całkiem realna perspektywa 14% bezrobocia w nadchodzącym roku. To także historia olbrzymiego, choć w dużej mierze niejawnego transferu środków publicznych w ręce co bardziej uprzywilejowanych obywateli i zagranicę. Środków, które mogły były zostać przeznaczone na cele społeczne lub rozwojowe.
Jakie płyną wnioski z tej całej historii? Po pierwsze, należy zachować sceptycyzm wobec nowych planów rządowych inwestycji (czy to przy okazji olimpiady, czy też szumnie zapowiadanego programu „Polskie Inwestycje”). Po drugie, co ważniejsze, wydaje się, że lewicowi (i nie tylko) krytycy rządowej polityki gospodarczej powinni przemyśleć swoją strategię i argumentację. Nie wystarczy rytualnie oskarżać Tuska o neoliberalizm i domagać się więcej państwa w gospodarce. Fakty bowiem są takie, że państwo w gospodarce Polski jest bardzo silnie obecnie. Należy się raczej domagać przeorientowania tego zaangażowania – na rzecz funkcji opiekuńczych i realnych działań pro-rozwojowych (zamiast budowania potiomkinowskich autostrad). Trzeba też domagać się przejrzystości w wydawaniu publicznych pieniędzy i walki z korupcją, tak aby interwencje rządu w gospodarkę służyły dobru wspólnemu a nie wąskim grupom uprzywilejowanych. Dyskurs anty-korupcyjny nie cieszy się na polskiej lewicy popularnością, gdyż silnie kojarzy się z prawicowym populizmem. Sceptycyzm wobec tego dyskursu jest bardzo lokalny – tezy o tym, że międzynarodowy kapitał korumpuje rządy w trzecim świecie są na lewicy uważane za trywialne. Pewien opór pojawia się dopiero, gdy przychodzi do tego, by przenieść je na grunt naszego kraju/ Niestety, nie jest tak, że jak Jarosław Kaczyński mówi, że pada, to znaczy że świeci słońce i skojarzenia z ziobryzmem nie powinny nas powstrzymywać, przed uznaniem faktu, że bez realnej walki z korupcją nie ma u nas szans na wprowadzenie egalitaryzmu. Co gorsza, dopóki interwencje państwowe będą miały korupcyjny charakter, to będą one raczej narzędziem pogłębiania różnic społecznych niż ich wyrównywania.
Krzysztof Posłajko
Artykuł pochodzi z portalu "Nowe Peryferie".