Spektakl zaczął się na długo przed wyjściem aktorów na scenę. Mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że stopień chaosu przy wpuszczaniu ludzi na widownię i szukaniu przez nich swoich miejsc (ludzie w czterech pierwszych rzędach siadali intuicyjnie, zamiast numerowanych miejsc pojawiły się bowiem położone na ziemi materace) i braku dostępu do szatni (publiczność musiała wejść z kurtkami na salę), był jedną z najzabawniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem w teatrze. Była jeszcze jedna z atrakcji nieplanowanych przez artystów: awaria drukarki wywołała monstrualną kolejkę do kasy.
Czekamy na początek. Część widzów siedzących obok zastanawia się, czy za miejsce na materacu zabić twórców spektaklu, aktorów, czy też może inspicjentki. Ponieważ aktorzy siedzą za kulisami, a twórcy niewiadomo gdzie, dostaje się bogu ducha winnym dziewczynom. Napięcia nie rozładowuje unoszący się wszędzie zapach krojonej cebuli.
Na salę wchodzi aktorka. Tłumaczy się z tego, że spektakl jest niedokończony. Reżyser dostał zaliczkę, ale obsada już nie, powinniśmy zatem spodziewać się najgorszego. Zaczyna się wstydzić i przepraszać wszystkich na sali. Oglądamy spektakl teatru w Wałbrzychu, a właściwie jedyną przygotowaną w nim scenę rodem z filmów Tarantino. Sfrustrowany gangster (czy też ktoś przymuszony do zostania gangsterem przez warunki bytowe), dokonuje napadu. Traci nabój w magazynku i zyskuje tylko przypadkowo zastrzeloną kobietę, bo nie ma kogo okradać. Nikt z obecnych przy napadzie nawet nie ma możliwości pożyczenia mu pieniędzy. Jeszcze trochę szamotaniny, wyrywania włosów z głowy, jakaś piosenka i spektakl dobiega końca. Nie bijemy brawa, bo wiemy, że to jeszcze nie koniec. W końcu aktorzy i aktorki wychodzą. Opowiadają, że niedługo zamkną im teatr, że nie chcieli wypaść tak tragicznie. Proszą o wsparcie w tej trudnej chwili, przechodzą przez kolejne rzędy przytulając się do wybranych osób z publiczności. I w tej chwili zaczynają się dziać najbardziej istotne rzeczy.
Rok 2016. Szpital psychiatryczny, w którym audycja w TOK FM przeplata się z aferą Watergate. Niedożywione dziecko z polickiej szkoły mija się z Amy Winehouse, a młoda zaangażowana aktywistka tuli się do dziewczyny, która gażę ze zbierania winogron we Francji wydała na zepsutą zabawkę. Nad wszystkim czuwa pielęgniarka, która w ostateczności okazuje się być tylko jedną z uczestniczek terapii szokowej po żywieniowej katastrofie. Tożsamość postaci jest płynna do tego stopnia, że czasem trudno się zorientować kogo w danym momencie słuchamy. Ten rozgardiasz dodatkowo potęguje poczucie wszechobecnej nieufności wobec tego, co jemy (jedzenie zabija, a pomidory przestały być pomidorami), tego jak postępujemy (postacie dziennikarzy, którzy ciągle tłumaczą się z tego, że nie mogą pisać o wszystkim), a w końcu: nieufności wobec Innego (postać znerwicowanej matki, która boi się pożyczyć sól od sąsiadów).
Szpital psychiatryczny znosi podziały: wszyscy jesteśmy chorzy, stopniowo wykańczani i alienowani przez ten sam system wartości i taką samą pseudo-wolnościową paplaninę, która działa jedynie w interesie najsilniejszych. I tych najsilniejszych dalej broni część pacjentów, bo przecież nie da się uratować wszystkich, nie można pisać cały czas o ważnych sprawach, nie można przerwać trasy koncertowej, kiedy cały Belgrad kupił bilety. Spektakl zmusza nas do wyboru strony barykady. Od nas zależy, czy wolimy opowiadać bajki o skorupiakach wyrzuconych ze sztormem, których nie da się ocalić (swoją drogą bajka równie piękna, jak ta o rurkowcach, opowiadana przez Korwina-Mikke), czy stwierdzimy, że są rzeczy ważniejsze, niż logika kapitału. Dlatego właśnie O dobru nie jest spektaklem lekkim, lecz przeznaczonym dla każdego, kto czuje się obywatelem i obywatelką swojego miasta, dla każdego, którego drażni brak alternatyw wobec wolnorynkowej retoryki. Co ważne, Strzępka i Demirski pokazują, że alternatywa nie musi, a nawet nie powinna przyjmować form tak popularnych wśród „lewicowej, intelektualnej młodzieży”. Dostaje się zwłaszcza wyczulonym tylko na jeden aspekt rzeczywistości aktywistkom niepotrafiącym spojrzeć z empatią na kogokolwiek, kto nie mieści się w obszarze zainteresowań NGO'su z którym współpracują.
Wychodząc ze spektaklu zadawałem sobie pytanie, czy etyczny projekt, który jest przedstawiony w O dobru może mieć rację bytu w głowach innych widzów. Sam, w przeciwieństwie do lwiej części rozbawionej widowni, nie widziałem nic śmiesznego w postaci dziecka niechcącego wracać do szkoły, gdzie dostaje zupę w plastikowej miseczce. Nie widziałem też nic zabawnego w aktorach, których reżyser i władze teatru i miasta pozostawili samym sobie. Może dlatego, że moja mama wykonywała ten zawód i miałem w zeszłym roku wątpliwą przyjemność uczestniczenia w pogrzebie jej przyjaciela, który wyrzucony z teatru przez nowego dyrektora nie mógł znaleźć pracy przez dwa lata i popełnił samobójstwo. Może dlatego, że w przeciwieństwie do części publiczności wiedziałem o tym, że zupki w plastiku to nie wymysł reżysera. Pewne sytuacje zostały przedstawione w sposób tragikomiczny, ale wydaje mi się, że akurat nie te. Rozbawili mnie, za to redaktorzy TOK FM witający dwie kobiety drażniącym „są u nas w studiu dwie piękne panie”. Rozbawiła mnie także specjalistka z Centrum im. Adama Smitha, ale w całym spektaklu jest zdecydowanie więcej momentów łapiących za gardło, aniżeli zabawnych.
Strzępka i Demirski nie chcą rozgrzeszać burżuja. Dlatego szkoda, że spektakl, który ma tak mocny potencjał aktywizujący, trafia do tak wąskiej grupy odbiorców. Wśród nich raczej trudno znaleźć tych, których O dobru miałoby upodmiotowić.
O dobru. Paweł Demirski. Reż. Monika Strzępka. Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Premiera: 27 kwietnia 2012 r. Recenzja omawia wystawienie sztuki 15 stycznia 2013 r. w Teatrze IMKA w Warszawie w ramach festiwalu "Polska w Imce".
Mateusz Romanowski