Wyznanie w chwili obecnej to przede wszystkim chodliwy towar, czego doskonale świadomi są dwaj bohaterowie Wrogów publicznych — Michel Houellebecq i Bernard-Henri Lévy. Tego pierwszego przedstawiać nie trzeba; nadworny skandalista naszych czasów, autor wzbudzający emocje, których mógłby pozazdrościć mu nie jeden rockman, dowodzi tego, że kontrowersja to najlepiej sprawdzająca się współcześnie strategia marketingowa. Lévy jest w Polsce znany znacznie słabiej, w przeciwieństwie do rodzimej Francji, gdzie od kilku dziesiątek lat pozostaje symbolem intelektualisty zaangażowanego, poruszającego problemy, których bogata Europa lubi nie zauważać. Ten filozof-milioner o szarmie playboya, noszący się więcej niż elegancko, zawsze w mocno porozpinanej białej koszuli i w świetnej jakości garniturze, pisał reportaże z oblężonego Sarajewa, Darfuru i Gruzji, gdy tę bombardowali Rosjanie, był też akuszerem natowskiej interwencji w Libii i upadku Kadafiego. Gdy do tego dodać tę okoliczność, że ma bezpośredni dostęp do prezydenta Republiki, a za żonę byłą modelkę i piosenkarkę, wylania się stad obraz pierwszej gwiazdy francuskiej debaty publicznej.
Trudno byłoby więc znaleźć parę doskonalej obeznaną z regułami rynkowej gry w bycie pisarzem niż Houellebecq i Lévy. Obaj panowie są doskonale świadomi, że „prawda”, zwłaszcza „prawda mediów”, to jeden z artefaktów naszego umysłu. Obaj wiedzą też, że pisarz, jak każda osoba wystawiająca się na widok publiczny, zmuszony jest nie tylko toczyć wyrafinowane gry z własnym wizerunkiem, lecz także konfrontować się z obrazem samego siebie stworzonym przez innych, bo ci inni to źle wypolerowane zwierciadło, w którym człowiek się przegląda. Zagadnienie, gdzie znajduje się granica naszego „ja” w świecie multiplikowanych podobizn, jest więc jednym z fundamentalnych problemów dyskutowanych we Wrogach publicznych, zbiorze z góry przeznaczonej do wydania „korespondencji” zaaranżowanej jako luźna wymiana myśli między dwoma głośnymi autorami.
Bo trzeba podkreślić konsekwencje, jakie niesie za sobą fakt, że owa wymiana „listów” odbywa się publicznie. To epistolografia otwarta, bliższa publicznej dyskusji niż intymnemu dialogowi dwóch intelektualistów, którzy zapragnęli uzgodnić swe stanowiska, uprawiana przez ludzi, którzy doskonale zdają sobie sprawę, skąd wieje wiatr i świetnie obeznanych z mechanizmami publicznej wypowiedzi. Nie przypadkiem przecież Lévy wspomina o „nieprzyzwoitości, jaką byłoby ugięcie przed powszechnym nawoływaniem się do bycia samym sobą (»do upajania się samym sobą«), które jest nakazem naszej epoki”. Houellebecq zaś uprawia iście Gombrowiczowską sztuczkę — filtruje brudy swej biografii, pozornie je obnaża, by w ten sposób się wywyższyć. Jest też doskonale świadom — i daje tej świadomości wyraz — że publiczne wyznania mają zwykle cechy mizdrzenia się — jeśli nie do publiczności, to chociaż do samego siebie:
moje pragnienie niepodobania się kryje w sobie intensywne pragnienie podobania się. Ale pragnę podobać się »dla siebie samego«, bez uwodzenia, bez ukrywania tego, co może być we mnie haniebne. […] poszukuję z uporem i zawziętością wszystkiego, co we mnie najgorsze, by złożyć to, merdając radośnie ogonem, u stóp publiczności […] Nie pragnę być kochanym wbrew temu, co we mnie najgorsze, lecz właśnie z racji tego, co we mnie najgorsze, posuwam się nawet do pragnienia, by to, co we mnie najgorsze, było tym, co ludzie we mnie wolą".
Wrogowie publiczni to zapis intelektualnego starcia i różnicy w sposobie podejścia nie tylko do literatury i poszczególnych jej gatunków, do krytyki, lecz również życia jako takiego. To spór prowadzony przez ludzi okopanych po dwóch stronach frontu — intelektualisty zaangażowanego, wierzącego w działanie i pisarza wycofanego, tym działaniem pogardzającego. Jednym z poważniejszych walorów Wrogów… staje się zatem konieczność wyboru, opowiedzenia się po którejś ze stron. A jest to również konieczność opowiedzenia się po stronie różnych form publicznej wypowiedzi. O ile bowiem Lévy jest wstrzemięźliwy, rozsądny i zdystansowany, czyli uprawia pozy właściwe jego statusowi intelektualisty, o tyle jego adwersarz pielęgnuje doskonale już znane cechy swych publicznych wystąpień. Siłą Houellebecqa nie jest przecież doskonale skonstruowany dowód, niepodważalne rozumowanie, lecz umiejętności rozbudzania namiętności, rozmach i brutalna bezpośredniość jego sądów. Autor Platformy wykorzystuje więc na przykład okazję, by odegrać się na swoich rozlicznych wrogach („łajdacy, o których wspominam, wcale nie są więcej warci od tych, którzy urzędowali w czasie dyktatury nazistowskiej”) albo wyjaśnić swą metodę twórczą, w tym m.in. relację między biografią a fikcją. „Ilość prawdy, ewentualnie prawdy autobiograficznej, jaką wkładamy w jakąś tam postać, nie ma w literaturze najmniejszego znaczenia. Co z kolei prowadzi do wniosku, ze niekiedy można wyznać wszystko, wszystko i jego przeciwieństwo, zarówno prawdę, jak i fałsz, i nie ma to najmniejszego wpływu na końcowy sukces” — pisze. I trzeba powiedzieć, że właśnie owe fragmenty, w których obaj oponenci ścierają się na polu literackim i światopoglądowym, wydają się dalece bardziej interesujące niż starannie cyzelowane autobiograficzne wstawki oraz zajadłe pretensje wobec krytyków i dziennikarzy. Co więcej, to głównie dla tej wymiany zdań warto się z Wrogami publicznymi zapoznać.
W jednym z listów pada znamienna uwaga Lévy’ego: „mamy mówić mniej więcej prawdę”. Ta „mniej więcej prawda” jest prawdopodobnie wszystkim, na co nas stać, niezależnie od tego, czy układamy wizerunek cudzy czy własny. Biografii nie budujemy w końcu tylko z faktów, wydarzeń i świadectw, lecz nade wszystko sklejamy ją ze swoich —i cudzych —wyobrażeń. Korespondencja między Lévy’m a Houellebecqiem to doskonała lekcja, jak się do tego zabrać.
Michel Houellebecq, Bernard-Henri Lévy, Wrogowie publiczni, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012.
Grzegorz Krzymianowski
Recenzja ukazała się pierwotnie w serwisie Literatki.com