W USA przemówił ostatnio ustami Grega Ferensteina, który na łamach "The Atlantic" [1] bezpardonowo wzywa rząd federalny: "Zabierzcie nam pieniądze!". Nam, czyli przedstawicielom nauk społecznych, do grona których - ku swojej wielkiej uldze - Ferenstein już nie należy. Autor tekstu w trakcie pracy nad doktoratem z nauk politycznych doznał epifanii, gdyż - jak pisze - jego "zmarnowane pięć lat nie miało żadnego wpływu na realny świat".
Prośba Feinsteina jest prosta, recepta - podobnie mało subtelna: "Precz z politologią, łóżmy na nauki ścisłe". 750,000$ grantu od National Science Foundation (agendy rządowej powołanej dokładnie do tego celu - wspierania finansowego projektów badawczych obiecujących w świetle założeń danej dyscypliny) zamiast na nauki społeczne powinno było pójść na poszukiwania leku na raka. I koniec.
Szereg argumentów prezentowanych dalej w tekście jest zaskakująco spójny z tym, co stoi za projektem bardziej "innowacyjnej" i "rynkowej" edukacji w krajach peryferyjnych, także w Polsce. "Politologia nie ma żadnego wpływu na życie", "produkuje artykuły w niezrozumiałym żargonie", "nauki społeczne nie dają się spieniężyć". W przeciwieństwie do nauk ścisłych "naukom politycznym brakuje systemu przekuwającego teoretyczne rozważania na praktyczne zastosowania".
Ta argumentacja nie jest przedstawicielkom nauk społecznych obca i właściwie nie ma problemu, by te rutynowe oskarżenia podważyć. Co znaczy, że "politologia posługuje się niezrozumiałym żargonem"? Czy język fizyki kwantowej niespodziewanie stał się powszechnie zrozumiały i tylko socjolożki i kulturoznawcy jeszcze tego nie wiedzą? Znaczenie tego rodzaju polemiki jest jednak drugorzędne, a sama taka dyskusja zazwyczaj antycypuje porażkę w walce z apostołami "rynkowej" edukacji.
To, co w opublikowanym przez "The Atlantic" artykule przykuwa uwagę i powinno być osią poważnego sporu, to relacja między pieniędzmi a "efektami" badań. Nie od dziś wiemy, że społeczeństwa wydające więcej na badania naukowe, cieszą się lepszą edukacją - przynajmniej rozumianą jako większa ilość patentów, znaczących publikacji, imponujących analiz socjologicznych. Ta obserwacja jest już wystarczająco prosta, by nie upraszczać jej dalej. Jednak Feinstein, robiąc o krok więcej, doprowadza ją do absurdu.
Co by się stało, gdybyśmy rzeczywiście - za radą byłego politologa - zabrali 750,000$ grantu z badań nad wartościami w konfliktach międzykulturowych i przeznaczyli je na bliżej nieokreślone "leki na raka"? Przyjęte implicite założenie, że bylibyśmy o krok bliżej do uleczenia strasznej choroby, a krok dalej od "niezrozumiałego żargonu", odwołuje się zarówno do naszych sumień, jak i zdrowego rozsądku. A jednak, trudno o bardziej nieżyciową i populistyczną argumentację.
750,000$ grantu dla projektu w realizowanego w ramach nauk społecznych to duża suma: pozwalająca utrzymać zespół badawczy przez długi okres, prowadzić szeroko zakrojone badania ilościowe i jakościowe, dotrzeć - dzięki internetowi i tradycyjnym publikacjom - do zainteresowanych mediów, polityków i NGOs-ów; wreszcie nawet bezpośrednio wpływać na rząd i ustawodawstwo, jak dzieje się w przypadku diagnoz społecznych i projektów strategicznych.
Nie wiem czy za 750,000$ udałoby się wynaleźć szczepionkę na raka. Obawiam się jednak, że ta kwota starczyłaby raczej na wynajęcie laboratorium i opłacenie rachunków za prąd przez czas trwania projektu. Jeśli zwolennicy "rynkowej" edukacji rzeczywiście chcą opowiadać się za racjonalnością i wpływem na życie, powinni podzielić się ze swoją publiką tym smutnym faktem: miliony i miliardy dolarów zainwestowane w badania medyczne nie zawsze przynoszą wymierny skutek w postaci leków i szczepionek. A jednak nie słyszymy głosów literaturoznawczyń i antropologów krzyczących: "Zabierzcie lekarzom, dajcie filozofom!".
Powszechna zgoda co do tego, że badania nad nowymi lekami powinny być dotowane w możliwie najlepszy sposób, wynika tak z przekonania o wadze medycyny, jak i poczucia akademickiej solidarności, które - jak widać - autor tekstu porzucił wraz ze swoim doktoratem. Antropolodzy i fizycy, socjolożki i matematyczki nie są konkurentami na wyimaginowanym "rynku nauki", lecz - co do zasady - wyznawcami wspólnej sprawy.
Niepowodzenia we wprowadzaniu skutecznych leków i terapii nie wynikają z obstrukcji socjologów, wydzierających farmaceutom pieniądze z grantów. Często natomiast korporacje - te same, które według orędowników opcji rynkowej są najlepszym mecenasem i suwerenem edukacji - zrywają finansowanie badań idących nie po ich myśli. Także takich, które mogą zaowocować powstaniem tańszych zamienników istniejących leków.
Dla neo-liberalnych krytyków fundowania badań rząd to jedynie chwilowy depozytariusz zasobów finansowych, który odpowiadając na sugestie samoregulującego się rynku, powinien zainwestować pieniądze tam, gdzie spodziewać się można największej stopy zwrotu. Wydziały najbardziej oddalone od bieżących potrzeb rynku określa się mianem "nie-naukowych", gdyż powstająca w ich ramach wiedza nie da się zweryfikować najskuteczniejszym znanym im kryterium - opłacalnością. Finansowanie nauk społecznych jest w tej optyce sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem.
Łatwo oskarżać "pięknoduchów" z wydziałów nauk społecznych o brak skutków ich działań, gdy ignoruje się szereg - ideologicznych, politycznych, strukturalnych - zapór, które stoją na drodze do zmiany. Przewodniczący republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów Eric Cantor wini Waszyngton za "przeszkadzanie" w "medycznym postępie dla naszych dzieci". Jego zdaniem finansowanie badań medycznych kosztem politologii zapewni Amerykanom zdrowsze życie i lepsze perspektywy. Jednocześnie jego partia jest przeciwko powszechnemu ubezpieczeniu zdrowotnemu, a on sam w tej samej wypowiedzi za stan zdrowia rodaków wini oczywiście… administrację Obamy[2].
Racjonalność i scjentyzm to broń obosieczna - potępiając finansowanie nauk społecznych za bezproduktywność, łatwo przeoczyć fakt, że matematyka i cały korpus nauk ścisłych na nic, gdy trzeba zastanowić się nad tym, co faktycznie znaczy "wpływ na realny świat". Czy na "realny świat" bardziej oddziałuje myśl Foucault, czy Putnama? Lepsza Skłodowska, czy Luxemburg? Jak "zmierzyć" opłacalność matematyki teoretycznej, a jak urynkowić etykę medyczną? Przecież i te przedmioty wykłada się na akademiach i politechnikach. O tym, że federalne czy rządowe fundusze wspierają i te katedry, milczy się raczej, gdy próbuje się sprzedać wizję edukacji całkowicie spojonej z rynkiem. Tylko w ramach specyficznie pojętego - i w gruncie rzeczy szkodliwego dla każdej nauki – populizmu, farmaceutki i fizycy to inżynierki nowego, lepszego świata, którym wystarczy dać więcej pieniędzy, by cała Akademia wreszcie wróciła na właściwe tory.
Przypisy:
[1] Komentowany artykuł: LINK
[2] Eric Cantor (Rep.) cytowany za: LINK
Jakub Dymek