Zmiany, zmiany, zmiany i… puste miejsca
WST to jeden z najstarszych przeglądów teatralnych w Polsce, który na przestrzeni lat przybierał różne oblicza, a nawet niekiedy po prostu znikał. Przywrócenie stolicy przed sześcioma laty jej Spotkań okazało się wielkim sukcesem. Bilety wyprzedawały się na pniu, na spektakle przychodziły tłumy. Wielką siłą odświeżonego przeglądu był charakter jego programu. Repertuar ten nie był bowiem zwykłym podsumowaniem prezentującym uproszczenie tego, co dzieje się na pozawarszawskich scenach. Było to raczej wyraziste zestawienie, pozwalające Warszawie odkrywać nowych twórców.
Co zachowało się przy tegorocznej edycji? WST po raz kolejny przeszły diametralną przemianę. Ubiegłoroczny przegląd kierowany przez Macieja Nowaka stał się okazją do przeprowadzenia strajku środowiska artystycznego. Akcja „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem” nie zrealizowała swoich zamierzeń, chociaż uratowała autonomię kilku scen z wyjątkowo interesującego regionu na polskiej mapie teatralnej: Dolnego Śląska. Pierwszy od czasu stanu wojennego ogólnopolski protest ludzi teatru sukcesu nie odniósł jednak w samej Warszawie. Nie zablokowano przemian w Teatrze Dramatycznym, który połączono z innymi scenami w jeden twór pod dyrekcją wiernego magistratowi Tadeusza Słobodzianka. To właśnie jego teatrowi przekazano zresztą festiwal odebrany Instytutowi Teatralnemu, któremu szefuje Nowak. Symboliczną zmianą jest to, że o ile rok temu aktorzy warszawskich scen odczytywali po spektaklach WST list protestacyjny z kierowaną do widzów prośbą o wsparcie, to w tym roku w podobnej roli występował już jedynie Jacek Rakowiecki, nowy kurator przeglądu, proszący o… wyłączanie komórek i nienagrywanie spektakli.
33. WST były mniej odważne od poprzedniczek, przestały być festiwalem z wyrazistym charakterem, powróciły natomiast do funkcji bardziej tradycyjnego przeglądu. Owszem, zaprezentowały spektakle niejednokrotnie ciekawe, ale nie wstrząsające publicznością. Osobiście na sceny, które mogłyby wkręcać w fotel czekałem aż do ostatniego dnia tegorocznych Spotkań, wcześniej oglądając jedynie przedstawienia dobre, acz nie rewelacyjne. Źle świadczy o WST również to, że większość przedstawień nie wyprzedawała się. Puste krzesła to najgorsze, co może się przydarzyć przeglądowi aspirującemu do roli teatralnego wydarzenia roku w 38-milionowym państwie.
Po pierwsze klasyka
Dwoma najciekawszymi spektaklami okazały się nowatorskie interpretacje klasyki. Najjaśniejszym punktem był Titus Andronicus w reż. Jana Klaty, dla którego głównym konkurentem okazał się Wiśniowy sad w reż. Pawła Łysaka. Dwaj twórcy zaliczający się do grona najciekawszych reżyserów dzisiejszego teatru w Polsce, podeszli do absolutnego kanonu, czyniąc to jednak na odmienne sposoby. Szekspir Klaty to teatr totalny, brutalne mieszanie konwencji i absolutnie bezkompromisowe podejście do tekstu. Czechow Łysaka jest natomiast grą subtelności.
Za najciekawsze przedstawienie 33. WST skłonny jestem uznać zamykającego je Szekspira w adaptacji Klaty, który przekłada go na język… stosunków polsko-niemieckich. Koprodukcja Teatru Polskiego we Wrocławiu i Staatsschauspiel w Dreźnie grana jest wspólnie przez aktorów polskich i niemieckich, mówiących przeważnie w swoich językach, w towarzystwie tłumaczeń prezentowanych na wielkim ekranie przy użyciu artystycznych czcionek. Dodatkowo odziera to Titusa… z patosu tradycyjnego dramatu. Z wyprawy wojennej nie powracają tutaj tak naprawdę Rzymianie, ale dekadenccy Niemcy, wychodzący zwycięsko ze starcia z Gotami-Polakami, okupujący to jednocześnie ogromnymi stratami po własnej stronie. Klata zderza patos nadętych ról, świadomie grając możliwościami jakie daje mu dwujęzyczność tej realizacji. Szekspira oglądamy w formie rockowej. Tytułowego bohatera poznajemy, gdy wnosi na scenę trumny zmarłych podczas wyprawy wojennej synów, przypominające raczej skrzynie do przewożenia sprzętu muzycznego. Reżyser bawi się konwencjami. Wprowadza na scenę dwa nagie miecze (jedna z lepszych scen, doskonale mieszająca tradycję szekspirowską z jej radykalnym zaprzeczeniem), ciężką muzykę Rammsteina, czy polskie pieśni patriotyczne śpiewane przez niemieckich aktorów. Na scenie mieszają się żądze seksu i władzy, libidalną pasją ogarnięty jest zwłaszcza czarny diabeł (świetny Wojciech Ziemiański), któremu towarzyszą wyobrażone pod postacią Polaków demony Gwałt i Mord. Klata przy tym wszystkim nie popada jednak w zbytnią przesadę, nie próbuje odrzeć Szekspira z całej jego wielkości, nie bezcześci jego tekstu. Titus… jest niezwykle sprawny, doskonale gra światłami, imponuje przygotowaniem obsady, przed którą stawia naprawdę poważne wymagania. Aktorzy w niektórych momentach wymieniają się językami, a kwestie wygłaszane po polsku przez Niemców wcale nie należą do najkrótszych. Szczególne brawa należą się Stefko Hanushevsky’emu za rolę cesarza Saturninusa.
Wiśniowy sad przygotowany został również przez Teatr Polski, ale ten z Bydgoszczy. Łysak traktuje swojego Czechowa w sposób nowatorski, jego pomysł na odświeżenie klasyka rosyjskiego dramatu jest jednak inny i bardziej subtelny od opisanego wyżej. Nie rezygnuje z pozostawienia na pierwszym planie treści pierwowzoru, ciągle oglądamy na tej płaszczyźnie dramat krytykujący XIX-wieczną rosyjską arystokrację, z jej wyobcowaniem i poczuciem beztroskiej nieodpowiedzialności, a przy tym bankrutującej, upadłej nie tylko finansowo. Łysak żartuje jednak z samego teatru, pośród sztywnych kostiumów wplatając współczesny taniec i drwi z kondycji dzisiejszego dramatu. Wszystko jest tutaj dopracowane, a reżyser pokazuje jak umiejętnie pracuje ze swoim zespołem, w którym prawdziwie błyszczą Joanna Drozda (zbieżność nazwisk przypadkowa), Anita Sokołowska i Piotr Stramowski. Atutem przedstawienia jest też fantastyczna scenografia Barbary Hanickiej, niby składająca się z dwóch zwykłych ścian i paru innych prostych elementów, tak naprawdę wykorzystania w niezwykle ciekawy i ważny dla konstrukcji przedstawienia sposób. Widać to zwłaszcza w scenie w stogach siana czy momencie, w którym bohaterowie pokazują sobie tytułowy wiśniowy sad. Oglądamy go wprawdzie oczami wyobraźni, ale zarazem w bardzo namacalny sposób. Przestrzeń to kluczowy wątek tego niezwykle udanego przedstawienia, stanowiącego sprawny pokaz tego, jak umiejętnie budować dramat, unikając przy tym radykalnych środków.
Musicale na poziomie i wpadka z Krakowa
Na WST zobaczyć można też było dwa ciekawe musicale. Najlepiej wypadły Położnice szpitala św. Zofii, sprawne przedstawienie z Teatru Rozrywki w Chorzowie, ale oparte na doświadczeniu porodu w szpitalu… warszawskim, w reż. Moniki Strzępki. Jedna z najgłośniejszych twórczyń dzisiejszego teatru przygotowała spektakl wierny kanonom gatunku, w gruncie rzeczy monumentalny, przy tym sprawny nie tylko wokalnie, ale i dramatycznie. Do wad tej sztuki zaliczyć należy chyba tylko pewne niekonsekwencje jej przesłania, które niezwykle inteligentne refleksje o rodzicielstwie łączy z brakiem wierności tym samym zasadom, która przebija w wielu momentach tekstu Pawła Demirskiego, gdzie trudno nie odnaleźć śladów ojcowskiego subiektywizmu. Propozycja przy tym jednak ciekawa, niezwykle realistyczna i łącząca lewicową polityczność z inteligentnym dowcipem, a musicalową formę z rozrywką na dobrym poziomie. Położnice… stanowią kolejny dowód, że chyba żaden z polskich reżyserów nie pracuje z aktorami tak sprawnie, jak Strzępka. W efekcie oglądamy doskonałe role ze szczególnym wskazaniem na Alonę Szostak.
Z kolei Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy przyjechał na WST z Komedią obozową Roya Kifta. Przedstawienie w reż. Łukasza Czuja opowiada o kwestiach potwornych, związanych z historią obozu koncentracyjnego w czechosłowackim Terezinie. W czasie wojny działał tutaj żydowski kabaret znanego przed wojną reżysera i aktora, Kurta Gerrona (bardzo dobry Rafał Cieluch). Legnickie przedstawienie umiejętnie operuje specyficzną przy omawianiu tego tematu konwencją musicalowo-kabaretową, zupełnie unikając tandety. To przedstawienie ciężkie, pokazujące okrutne czasy i przerażające losy wepchniętych w nie bohaterów, rozpaczliwie walczących o przetrwanie, zmuszanych do podejmowania trudnych wyborów, a przy tym poddanych ostracyzmowi swojej społeczności. Gerron decyduje się na współpracę z nazistami, dla których kręci propagandowy film idealizujący obraz obozowego życia, mający naprawić wizerunek Hitlera. Ceną za to staje się odrzucenie ze strony współwięźniów, widzących w nim właściwie tylko interesownego kolaboranta. Im bliżej końca, tym ciężej. Gerron i współpracujący z nim tekściarz (Bogdan Grzeszczak) coraz gorzej znoszą napięcie towarzyszące wyścigowi z czasem o życie, przerywanego chwilami nadziei z racji zbliżania się frontu. Na scenie padają tymczasem kolejne trupy, niemal niezauważalne wśród pędzącego na oślep kabaretu. Siłę Komedii obozowej stanowi to, że nie jest ona tylko smutną opowieścią o Holokauście, ale traktuje też o ciągle żywym antysemityzmie. Odbiór dodatkowo pogłębia fakt, w jaki sposób na pewne wątki reaguje widownia. Przedstawienie miałem okazję oglądać w towarzystwie wycieczki licealistów, którzy śmiechem reagowali w sytuacjach, gdy błaznujący przed hitlerowcami bohater zabawia ich antysemickimi dowcipami. Chichot młodych widzów ułatwia zrozumienie, dlaczego ciągle tak drażliwym tematem pozostaje wyciąganie na jaw wszelkich wątków polskiego udziału w Zagładzie.
Z ciekawych spektakli warto wspomnieć jeszcze o Korzeńcu, kryminalnej komedii Teatru Zagłębia w Sosnowcu. Przedstawienie w reż. Remigiusza Brzyka to przykład udanej realizacji bazującej na lokalnym kontekście, operującej humorem na poziomie, a przy tym ciekawymi pomysłami scenicznymi, widocznymi zwłaszcza w pierwszym akcie. Odbiór Korzeńca osłabia nieznajomość zagłębiowskich kontekstów, ale mimo tego sztuka ta zasługuje na wiele ciepłych słów. Naprawdę radykalne może być np. zestawienie go ze Złym w reż. Jana Buchwalda w warszawskim Teatrze Powszechnym im. Zygmunta Hübnera, w którym absolutny kanon warszawskiej literatury niestarzejący się mimo upływu dekad, zamieniono na głupawą, okrojoną i potwornie nudną komedię taneczną. Korzeniec to tymczasem sprawna realizacyjnie, inteligentna komedia pogranicza, opowiadająca historię tego miasta w przededniu wybuchu I Wojny Światowej, a przy tym dobrze pokazująca charakter ówczesnych realiów, z upiornością dzikości ówczesnego kapitalizmu włącznie. Drażni tylko wracający na scenę jak bumerang Jan Kiepura, którego sosnowieckie pochodzenie jest tutaj akcentowane wyjątkowo nachalnie. Bardzo inteligentne jest natomiast zakończenie, którego warto nie zdradzać przyszłym widzom sztuki Brzyka.
Na WST było zatem kilka spektakli zupełnie dobrych, ale i nie zabrakło rozczarowań. Negatywnie wyróżnił się Paw Królowej w reż. Pawła Świątka z Narodowego Teatru Starego w Krakowie. Na scenie oglądamy w nim cztery bezimienne głosy zamknięte w futurystycznej przestrzeni rodzącej skojarzenia ze statkiem kosmicznym, w białych kostiumach rodem z Seksmisji. Przez przeszło półtorej godziny częstują one widzów papką złożoną ze słowotoku na temat telewizji, celebrytów, seksu i gier komputerowych, w rytmie bezrefleksyjnego imprezowania między kolejnymi Sylwestrami. Sprawność gęstego języka Doroty Masłowskiej gubi się jednak gdzieś na scenie, a po 40 minutach trudno powstrzymać się od ziewania. Aktorzy robią w tej sytuacji wszystko co mogą, i tylko ich wysiłkowi owe niemrawe przedstawienie zawdzięcza pewne dobre momenty. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Paulina Puślednik, której długi monolog należał do najciekawszych ról całych 33. WST. Nawet i ją poczęstowano jednak nudnymi i niepotrzebnie ponawianymi żartami na temat wsparcia dla spektaklu ze strony UE. Masłowską można było zainscenizować bardziej umiejętnie.
Konkurencja się zbliża
WST są ciągle bodaj największym z teatralnych przeglądów w Polsce. Ciągle jednak drogim i mało dostępnym dla widowni o mniej zasobnych portfelach. Bogaty program wcale przy tym nie oznacza, że jest to najbardziej wartościowy festiwal w Polsce, a przy tym widoczne są pewne braki repertuarowe. Nie było tutaj kilku spośród ciekawszych przedstawień minionego sezonu, a inne trafiły na WST z opóźnieniem. Dlaczego na przeglądzie, mającym tak długą tradycję i tak chętnie używającym jej dla swojej promocji, nie znalazło się miejsce np. dla #Dziadów Michała Kmiecika z Teatru im. Szaniawskiego w Wałbrzychu? Podobnych przypadków można wymienić więcej, a WST z konfrontacji z takimi przeglądami jak krakowska Boska Komedia czy nawet łódzki Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych niekoniecznie musi wychodzić zwycięsko.
Konkurencja tymczasem rośnie, nawet gdyński, plenerowy festiwal muzyczny Open’er może mieć tutaj coś do powiedzenia. To właśnie na lotnisku Babie Doły na większą skalę z łatwo dostępnym teatralnym dorobkiem krajowych scen mają okazję zapoznać się duże grupy widzów. Nie sądzę, aby którekolwiek z przedstawień tegorocznych WST mogło cieszyć się tymczasem podobnym zainteresowaniem i wpływem na widownię, co wystawiany rok temu na przedmieściach Gdyni Warlikowski. Czy WST są oknem na świat? Owszem, ale uchylonym delikatnie. Jedynym zagranicznym spektaklem tegorocznej edycji była zresztą budapesztańska Nasza klasa w reż. Gábora Máté, czyli adaptacja sztuki samego Słobodzianka.
Fot. www.33wst.pl