Aresztowania przez UB i niesława w środowiskach emigracyjnych – taką cenę płacili żołnierze Armii Krajowej i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, którzy odbudowywali kraj ze zniszczeń
Kto był bohaterem w powojennej Polsce? Dla dzisiejszej prawicy na to miano zasłużyli jedynie „żołnierze wyklęci”. Pozostali są zdrajcami i zaprzańcami, a w najlepszym wypadku naiwniakami, którzy dali się omotać komunistom.
Obserwując niedawne obchody Narodowego Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, można było odnieść wrażenie, że w 1945 r. cały naród przyłączył się do zbrojnego podziemia. Reszta, czyli ci, którzy wybrali pokojową odbudowę kraju, sami usunęli się poza nawias społeczeństwa, sprzymierzając się z „sowieckimi namiestnikami”. Kto by uwierzył, jak wielu żołnierzy Armii Krajowej i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, często z o wiele chlubniejszą kartą z okresu II wojny światowej, niż mieli „Ogień” czy „Kuraś”, zdecydowało się pracować przy odbudowywaniu zniszczonej wojną ojczyzny.
Las czy uniwersytet
Przełom 1944 i 1945 r. na terenach wyzwolonych upłynął pod znakiem cementowania nowej władzy. Za namową Stalina Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego na początku 1945 r. przekształcił się w Rząd Tymczasowy z Edwardem Osóbką-Morawskim na czele. W lutym, podczas konferencji jałtańskiej, mocarstwa postanowiły, że zostanie on poszerzony o „Polaków z kraju i zagranicy”. Istnienie Rządu RP na uchodźstwie całkowicie zignorowano, podobnie jak protesty słane z polskiego Londynu. Tym samym Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i ZSRR przypieczętowały przynależność Polski do radzieckiej strefy wpływów.
Społeczeństwo stanęło przed koniecznością opowiedzenia się po jednej ze stron. Można było pójść do lasu i walczyć ze znienawidzonym wrogiem. Tak zrobili „żołnierze wyklęci”, których liczbę zawyża się obecnie do 200 tys., choć jedynie co piąty brał czynny udział w potyczkach z organami bezpieczeństwa. Nie każdy też idący do lasu był zatwardziałym antykomunistą. W podziemiu znalazło się wielu pospolitych przestępców i ludzi, dla których wojna była naturalnym środowiskiem. Trudno odmówić racji dr. Marcinowi Zarembie, kiedy mówi, że część „żołnierzy wyklętych” wybrałaby partyzantkę bez względu na panujący w Polsce ustrój.
Można też było pójść inną drogą. Zająć się odbudową kraju, który po sześciu latach wojny stał na skraju zagłady. Jak wspominał Czesław Bobrowski, od listopada 1945 r. prezes Centralnego Urzędu Planowania, a wcześniej pracownik emigracyjnego rządu, „nigdy przedtem ani potem społeczeństwu polskiemu nie wydawało się tak oczywiste, że nie należy czekać, lecz działać”. Złożenie broni i powrót do normalnej pracy nie oznaczały bynajmniej pełnej akceptacji komunizmu. Chociaż więc sympatie lewicowe w polskim społeczeństwie były dosyć wyraźne, wielu decydowało się na współpracę z nową władzą dla dobra ojczyzny. Było wśród nich tyle samo socjalistów, co konserwatystów czy zwolenników sanacji.
Wątpliwości co do słuszności swojego wyboru nie miał prof. Aleksander Gieysztor. W czasie wojny działał w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, stając w końcu na czele Wydziału Informacji. W 1945 r., zamiast iść do lasu jak wielu jego kolegów, wybrał pracę w Instytucie Historii Uniwersytetu Warszawskiego. Nie tylko wykształcił liczne grono historyków, lecz także zapoczątkował pionierskie badania nad powstaniem państwa polskiego.
Dłuższą drogę przebył Paweł Jasienica (właśc. Leon Lech Beynar). Tuż po wojnie związał się z brygadą „wyklętych” pod wodzą Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Brał udział w kilku potyczkach z oddziałami Wojska Polskiego, jednak szybko zrozumiał, że dalszy opór może przynieść tylko klęskę. Inny wybór pozbawiłby Polskę wybitnego publicysty i historyka, autora takich dzieł jak „Polska Jagiellonów” czy „Rozważania o wojnie domowej”. Jego artykuły i książki wyrobiły w Polakach większe poczucie patriotyzmu niż śmierć kolegów z partyzantki.
„Nieugięci” i pragmatycy
Dylemat: wracać czy nie wracać towarzyszył emigracji od połowy 1944 r. Polski Londyn podzielił się na „nieugiętych”, dla których każda forma współdziałania z nową władzą w kraju była zdradą, oraz na pragmatyków. Tym ostatnim przewodził Stanisław Mikołajczyk, który stawiał sprawę jasno: „Jeśli miałbym wybierać między Polską komunistyczną i żadną, to wybiorę tę pierwszą jako mniejsze zło”. Zapewne dlatego złożył rezygnację z funkcji premiera emigracyjnego rządu i wrócił do kraju.
Część polityków podążyła za Mikołajczykiem. Wśród nich znalazł się m.in. prezes chadeckiego Stronnictwa Pracy Karol Popiel. Istotną rolę w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej odgrywał ponadto Stanisław Kot, w latach 1945-1947 polski ambasador w Rzymie, a wcześniej wicepremier w gabinecie gen. Władysława Sikorskiego. Co więcej, wbrew dominującej obecnie tezie, że w sądach przeważali absolwenci podstawówek, znaczny odsetek sędziów stanowiły osoby, które zawodowe szlify zdobywały przed wojną.
Głośnym echem, także na arenie międzynarodowej, odbiła się nominacja przedwojennego wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego na stanowisko Delegata Rządu dla spraw Wybrzeża. Pomysłodawca budowy portu w Gdyni wrócił do kraju w 1945 r. i ponownie stanął przed zadaniem zagospodarowania polskiego Bałtyku. W latach 1947-1952 sprawował mandat posła do Sejmu Ustawodawczego. Następnie, po części z powodu niechęci władz do jego koncepcji gospodarczych, zajął się karierą naukową. Nigdy jednak nie żałował decyzji o powrocie do ojczyzny.
Tymczasem „nieugięci” liczyli na wybuch III wojny światowej i rozpad ZSRR. Zapominali przy tym, że kolejny konflikt mógłby doprowadzić do całkowitej zagłady zarówno polskiego państwa, jak i narodu. Łudzili się, powtarzając za Tomaszem Arciszewskim, nowym premierem rządu londyńskiego, iż „świat pogodzi się niejako z faktem, że istnieje kres ustępliwości i że rząd potrafi się oprzeć żądaniom godzącym w niepodległość Polski”. Poczucie nieuchronności starcia Anglosasów z ZSRR celowo podsycano wśród żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, starając się ograniczyć ich powrót do kraju.
Były kierownik Wydziału Bezpieczeństwa Komendy Głównej AK, a po wojnie działacz emigracyjny, Józef Garliński, tak wspominał: „Zachodni politycy wiedzieli, że wojna z Sowietami »o Polskę« nie wchodzi w grę, ale wielu naszych żołnierzy nadal w nią wierzyło i każdy krok zmierzający do demobilizacji polskich jednostek groził niepokojem, do buntu włącznie”. Dla „nieugiętych” w Londynie Mikołajczyk, Kot, Kwiatkowski i inni, którzy zdecydowali się wrócić do kraju, byli zdrajcami. Podobnie jak dla znacznej części zbrojnego podziemia. Nie złożyła ona broni po przystąpieniu Mikołajczyka i PSL do Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. „Wyklęci” nie mogli przecież wówczas wiedzieć, jak skończy się współpraca byłego premiera z komunistami. Rozejście się dróg Mikołajczyka i PPR nastąpiło dopiero w 1947 r., kiedy zbrojne podziemie działało już na dobre. Dla polskiego Londynu klęska misji Mikołajczyka potwierdzała jedynie, że dopiero III wojna światowa mogłaby uporządkować sprawy w Polsce.
Inaczej sytuację oceniano z krajowej perspektywy. Zdaniem niektórych polityków, uznających rząd londyński, miał on „wywierać presję na Anglosasach, aby przeszkadzali w powrocie do kraju emigracji”. Takie działania uważali oni za zbrodnię, gdyż Polskę trapił „brak rąk do pracy, specjalnie na terenach zachodnich”. Emigracyjny rząd nawet nie próbował udawać, że jest inaczej, usprawiedliwiając się przejęciem władzy w kraju przez komunistów. Ostatecznie z Zachodu do ojczyzny wróciło ok. 2,8 mln osób. Mimo to polski Londyn wciąż starał się, by jak najwięcej Polaków pozostało w Europie Zachodniej aż do „końca komunizmu”.
Ideologiczne zaślepienie – po jednej i po drugiej stronie – uniemożliwiało kompromis. „Nieugiętym” i „żołnierzom wyklętym” nadzieje na III wojnę światową często przesłaniały polski interes narodowy. Niechęć do nowej władzy doprowadziła wielu do podjęcia współpracy z wywiadem amerykańskim, w wyniku której w zamian za pomoc pieniężną zgodzili się na „współdziałanie z akcją zimnej wojny Stanów Zjednoczonych”. Tzw. afera Bergu, ujawniona w 1952 r.*, skompromitowała środowisko emigracyjne i przypieczętowała klęskę „żołnierzy wyklętych”.
O takiej karcie w historii zbrojnego podziemia jak współpraca z obcym wywiadem dzisiaj się nie mówi. Podczas uroczystości związanych z Narodowym Dniem Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” akcentuje się ich bohaterstwo i niezłomność poglądów. Wielu trudno odmówić tych cech, warto jednak się zastanowić nad zasadnością ich wyboru. Czy liczenie na wybuch III wojny światowej i kontynuowanie partyzantki w powstającym z gruzów kraju było najlepszym rozwiązaniem? Trzeba pamiętać, że wśród ofiar zbrojnego podziemia znaleźli się nie tylko funkcjonariusze UB czy Milicji Obywatelskiej (którzy również byli Polakami), lecz także wielu cywilów, których jedynym przewinieniem była praca w instytucjach rządowych.
Czyszczenie z akowców
Historycy nadal toczą spór, czy oferty współpracy składane przez komunistyczne władze byłym żołnierzom AK i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie były szczere, czy stanowiły jedynie sprytny wybieg mający unieszkodliwić przeciwnika. Duża część tych, którzy przystąpili do odbudowy państwa, skończyła w więzieniu. Podobnie zresztą jak niektórzy członkowie Batalionów Chłopskich, a nawet Gwardii Ludowej. Duża część, ale nie wszyscy. Wcale nie tak rzadko byli akowcy robili kariery w Wojsku Polskim. Czy ich wybór zasługiwał na potępienie, jak chce tego prawicowa historiografia?
Już w sierpniu 1944 r. PKWN zadeklarował gotowość przyjęcia w szeregi wojska i administracji wszystkich chętnych, nie wyłączając żołnierzy AK. Warunek był jeden – akceptacja nowej władzy. We wrześniu komendant Obwodu Praga Armii Krajowej ppłk Antoni Władysław Żurowski wzywał w odezwie do wstępowania w szeregi formowanego wojska. Większość akowców została jednak w podziemiu, choć ich aktywność w stosunku do organów bezpieczeństwa pozostawała znikoma. W całym 1944 r. z rąk „żołnierzy wyklętych” zginęło mniej niż 300 funkcjonariuszy UB. Naturalnie to niemała liczba, ale przeczy ona lansowanej obecnie tezie o masowości zbrojnego podziemia.
Na początku 1945 r. rozpoczęło się czyszczenie służb bezpieczeństwa i wojska z byłych członków Armii Krajowej. Internowano ponad 500 żołnierzy i oficerów AK. Powstały dla nich specjalne obozy, m.in. w Puszczy Solskiej i w Krzesimowie. Aresztowaniom towarzyszyła akcja propagandowa, której symbolem stał się plakat z „zaplutym karłem reakcji”. Władze jednak szybko wycofały go z obiegu. Być może za tą decyzją stały liczne dezercje (nawet do 60 żołnierzy dziennie), nasilające się w miarę gęstnienia atmosfery w wojsku.
Powroty z Londynu
Jednocześnie władze starały się wzmocnić wojsko poprzez podporządkowanie sobie, a następnie likwidację Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Dowódcą „Armii Polskiej na Zachodzie” został mianowany gen. Karol Świerczewski. Otrzymał on zadanie zorganizowania powrotu polskich żołnierzy do kraju, lecz wycofano się z tych planów, kiedy Brytyjczycy odmówili „Walterowi” wizy wjazdowej. Powołano za to Polską Misję Wojskową w Londynie, z gen. Izydorem Modelskim (bynajmniej nie komunistą) na czele.
Gen. Modelski należał do grona tych przedwojennych oficerów Wojska Polskiego, którzy zdecydowali się kontynuować karierę w zmienionych warunkach. Podczas II wojny światowej pełnił wiele funkcji, w tym wiceministra obrony narodowej w rządzie emigracyjnym. W lipcu 1945 r. wrócił do kraju, co w kręgach polskiego Londynu zostało odebrane jako zdrada.
Z podobną reakcją spotkała się służba w „ludowym” Wojsku Polskim gen. Józefa Kuropieski i gen. Stefana Mossora. Pierwszy w kampanii wrześniowej był szefem Oddziału Operacyjnego Sztabu Grupy Operacyjnej „Bielsko”. Dostał się do niewoli i całą wojnę spędził w niemieckich obozach. Po wyswobodzeniu przez oddziały amerykańskie nie wyjechał do Londynu, lecz wrócił do kraju. Tak samo postąpił gen. Mossor, który we wrześniu 1939 r. dowodził 6. Pułkiem Strzelców Konnych. Cieszył się znacznym autorytetem, co Niemcy skrzętnie wykorzystali, wysyłając go w 1943 r. do Katynia, gdzie właśnie odkryto groby polskich oficerów. Po wojnie został m.in. zastępcą szefa Sztabu Generalnego.
Mimo dyplomatycznych i propagandowych zabiegów władz krajowych liczba oficerów i żołnierzy PSZ, którzy wrócili do Polski, była niewielka. Zaważyła na tym wzajemna nieufność, dodatkowo podsycana przez obie strony. Krytykowanie powojennych władz przez polski Londyn spotykało się z ich natychmiastową odpowiedzą. W ten sposób pozbawiono obywatelstwa m.in. generałów Władysława Andersa i Stanisława Maczka. Z tej decyzji wycofano się dopiero kilkadziesiąt lat później.
Jeśli nie partyzantka, to co?
Zmiana w stosunku do byłych żołnierzy Armii Krajowej nastąpiła zdecydowanie szybciej. Z pewnością istotny był tu rozkaz kierownictwa Polski podziemnej z 27 maja 1945 r., wzywający oddziały partyzanckie do zaprzestania działalności i powrotu „do pracy nad odbudową Kraju”. Władze zauważyły również, że wiele aresztowań akowców nie miało żadnych podstaw i wynikało jedynie z nadgorliwości organów bezpieczeństwa. Wypowiadając się na temat funkcjonowania Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, Władysław Gomułka stwierdził w maju 1945 r., że „zaczyna w państwie naszym ponad naszymi głowami wyrastać drugie państwo. (…) Daje się u nas w więzieniach ludziom zwierzęce warunki. (…) Zmierza do tego, że staniemy się enkawudowską najgorszą agenturą”.
W ślad za słowami Gomułki poszły czyny. Pod koniec maja 1945 r. wydano rozkaz niezwłocznego zwolnienia z więzień i obozów tych żołnierzy AK, którzy nie brali udziału w walce z władzami komunistycznymi. W czerwcu zwrócono się do Moskwy z prośbą o przekazanie wszystkich Polaków aresztowanych i wywiezionych w głąb ZSRR. Jednocześnie wzmocniono akcję przeciwko zbrojnemu podziemiu, formując m.in. 30-tysięczny Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nie zrezygnowano także z przeprowadzenia w Moskwie pokazowego procesu 15 przywódców Polski podziemnej, choć była to decyzja wyłącznie władz radzieckich.
Po sformowaniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej (28 czerwca 1945 r.) nastąpiła pewna liberalizacja w strukturach wojska i bezpieczeństwa. Redukcji liczby doradców radzieckich w Wojsku Polskim towarzyszyło przyjmowanie oficerów przedwojennych oraz wywodzących się z Armii Krajowej i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Według najnowszych danych, do końca 1947 r. ich liczba sięgnęła prawie 800. Nadal jednak penetrowano armię w poszukiwaniu osób niechętnych nowym władzom. Pełna rehabilitacja wojskowych związanych z AK nastąpiła dopiero w 1956 r.
Nie zawsze wina leżała wyłącznie po stronie nowej władzy. Jak wszędzie w grę wchodziły osobiste ambicje i animozje, a przynależność do tej czy innej formacji była jedynie wymówką. W ten schemat wpisują się losy Józefa Kurasia „Ognia”. W grudniu 1944 r. dowodzony przez niego partyzancki oddział rozpoczął współpracę z Armią Czerwoną, a sam Kuraś miał zadeklarować poparcie dla programu PKWN. Według niektórych ustaleń wszystko odbywało się z polecenia lokalnego ruchu ludowego.
Po wyzwoleniu Nowego Targu w styczniu 1945 r. „Ogień” i jego ludzie organizowali tam struktury Milicji Obywatelskiej. W marcu Kuraś otrzymał nominację na szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Zanim jednak objął stanowisko, zdezerterował i na własną rękę rozpoczął partyzancką walkę z niedawnymi sojusznikami.
Dlaczego tak postąpił? Wersja powtarzana przez apologetów Kurasia przedstawia go jako ofiarę komunistycznych czystek, którego od śmierci w ubeckich katowniach uratował czysty przypadek. Z ich inspiracji w 2012 r. w Nowym Targu stanął pomnik „Ognia”, pomimo sprzeciwu części mieszkańców, w tym byłych żołnierzy Armii Krajowej. Dla nich, podobnie jak dla słowackiego IPN, Kuraś i jego oddział to żadni „żołnierze wyklęci”, lecz zwykli przestępcy, którzy mają na sumieniu dziesiątki niewinnych ofiar. „Bohaterem był w czasie wojny, a po wojnie był zwykłym mordercą”, tłumaczył jeden z tych, którzy nie dopatrują się heroizmu w poczynaniach „Ognia”.
Cena wyboru
Skala udziału członków Armii Krajowej w „ludowym” Wojsku Polskim jest trudna do oszacowania. Z pewnością nie był to ruch masowy, a za każdą indywidualną decyzją stały inne przesłanki. W mniejszości byli ci, którzy kierowali się sympatiami politycznymi, choć zapewne i tacy się zdarzali.
Większość żołnierzy i oficerów chciała po prostu pracować dla ojczyzny. Zgodnie z rozkazem dowództwa Polski podziemnej. Nie był to wybór łatwy, nieraz wymagał więcej odwagi niż decyzja o pójściu do lasu. Z jednej strony były czystki w wojsku prowadzone przez organy bezpieczeństwa, z drugiej akowcy, którzy wstąpili do Wojska Polskiego, musieli się liczyć z wrogością niedawnych przyjaciół. Kontynuowanie partyzantki wydawało się więc niemal naturalnym wyborem. Przyłączenie się do przeciwnika ideologicznego wymagało o wiele większego bohaterstwa niż napad na wiejski posterunek MO.
Akowcy i przedwojenni oficerowie, którzy wstępowali w szeregi „ludowego” Wojska Polskiego, kierowali się poczuciem odpowiedzialności za kraj. Nie liczyli na wybuch III wojny światowej, reagowali na bieżące niebezpieczeństwa, a tych po wojnie było bez liku. Na Ziemiach Odzyskanych panoszyli się szabrownicy. Na południu wciąż tlił się konflikt graniczny z Czechosłowacją. Należało ponadto pilnować radzieckich maruderów, którzy mimo protestów Warszawy nadal traktowali Polskę jako terytorium wroga.
Wielu żołnierzy i oficerów Armii Krajowej czy przedwojennego wojska, którzy zasilili „ludowe” Wojsko Polskie, zapłaciło za swój wybór podwójną cenę. Pierwszą były aresztowania z końca lat 40., w wyniku których do więzień trafili m.in. generałowie Kuropieska i Mossor. Na sprawiedliwość musieli czekać aż do 1956 r. Drugą była anatema emigracji i krajowego środowiska niepodległościowego. W ich opinii zhańbili swój mundur podwójnie – nie idąc do lasu i współpracując z komunistami.
A jak jest dzisiaj? Zasługi tych akowców dawno zostały zapomniane. Jeśli już ktoś o nich mówi, to tylko po to, aby wypomnieć im współpracę z „ludowym”, a więc – w domyśle – niepolskim wojskiem. Od kilku lat promuje się postawę „żołnierzy wyklętych”, których traktuje się jak mitycznych bojowników, jedynych sprawiedliwych w czasach zgniłych kompromisów. Jednocześnie przemilcza się niewygodne fakty, np. antysemityzm czy zwykły bandytyzm niektórych leśnych oddziałów.
Pytanie o to, kto po wojnie był bohaterem, a kto zdrajcą, wykracza daleko poza krąg żołnierzy przedwojennego wojska, AK czy PSZ. Dotyczy tych wszystkich, którzy często wbrew swojemu środowisku, a nawet wbrew sobie, decydowali się na współpracę z nową władzą. Dla dobra kraju. Zrujnowana Warszawa czekała na odbudowanie. Czy Stanisław Jankowski „Agaton”, cichociemny i adiutant Bora-Komorowskiego, a po wojnie architekt w Biurze Odbudowy Stolicy, był kolaborantem „komunistycznych namiestników”? Czy należy za takich uważać pionierów, którzy przybyli na poniemieckie ziemie, aby je zasiedlić i na stałe związać z Polską?
Praca organiczna nigdy nie była w Polsce modna. Żmudne i długotrwałe działanie zawsze przegrywało z romantycznymi insurekcjami, bez względu na ich skutek. I tak tragedia powstania warszawskiego stała się kamieniem węgielnym III RP, a „żołnierze wyklęci” protoplastami IV RP. Łatwiej przychodzi nam czcić tych, co zginęli z karabinem w ręku, niż pamiętać o tych, którzy przeżyli.
„Historia Polski – powiedział kiedyś Jerzy Giedroyc – jest jedną z najbardziej zakłamanych historii, jakie znam”.
* Geneza afery Bergu sięgała 1950 r. Wówczas to Komisja Krajowa Rady Politycznej, emigracyjna instytucja ciesząca się poparciem PPS, Stronnictwa Narodowego i piłsudczyków, podjęła współpracę z amerykańskim wywiadem. Miała ona polegać na organizowaniu kursów wywiadowczo-dywersyjnych w Bergu k. Monachium, w zamian za pomoc finansową w wysokości około miliona dolarów. Ponad jedna czwarta wszystkich przerzuconych do Polski wywiadowców została aresztowana. Siatkę wywiadowczą budowano bowiem na strukturach Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, które były kontrolowane przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Przez prawie dwa lata MBP prowadziło grę z Amerykanami. Ostatecznie polskie władze zdecydowały się ujawnić całą sprawę w 1952 r., chcąc w ten sposób skompromitować amerykański wywiad i polski Londyn.
Krzysztof Wasilewski
Artykuł pochodzi z tygodnika "Przegląd".