Czyli czy kapitalizm można jeszcze zreformować?
Kongres Lewicy na Stadionie Narodowym skłania do refleksji, którymi chciałbym się podzielić i zaprosić do pokongresowej dyskusji. Co prawda był to kongres zdominowany przez organizacje o zabarwieniu socjaldemokratycznym, ale oprócz nich wzięli w nim również udział socjaliści z Polskiej Partii Socjalistycznej.
W historii rzadko socjalistom było po drodze z socjaldemokratami. Czy coś się zmieniło? Tych ostatnich ci pierwsi często określali przecież socjalzdrajcami.
Spór między socjaldemokratami a socjalistami ma już grubo ponad 100 lat. Do czasów I wojny światowej dominowały w Europie idee niemieckiego rewizjonizmu sformułowane w programie gotajskim na kongresie zjednoczeniowym niemieckich socjaldemokratów, ostro natychmiast skrytykowanym jeszcze przez samego Marksa, bo przecież to jego teorię poddali rewizji. W tym czasie właściwie wszyscy prócz anarchistów, z którymi drogi się rozeszły wraz z końcem I Międzynarodówki, byli socjaldemokratami. Nie istniało jeszcze sensowne rozróżnienie między socjaldemokratami a socjalistami, a o komunistach jeszcze nikt nie słyszał.
Kiedy w czasie I wojny światowej socjaldemokraci głosowali w swych parlamentach za kredytami dla wojska i rozpętała się wielka wojna, stało się to początkiem głębokiego rozłamu lewicy, który trwa do dziś. Rewolucja bolszewicka dokończyła dzieła. II Międzynarodówka się rozpadła, a na politycznej scenie pojawili się socjaliści i komuniści z wykrystalizowanym już programem, stojącym w opozycji do socjaldemokracji. Internacjonalizm, który łączył wszystkie nurty ówczesnej lewicy, również legł w gruzach, gdy naprzeciw, w okopach, stanęli proletariusze wszystkich krajów i zamiast się łączyć ze sobą, zaczęli do siebie strzelać.
Z grubsza rzecz biorąc, spór socjalistów z socjaldemokratami, którzy nadal uznawali jeszcze dziedzictwo Marksa, choć w swej bernsteinowskiej rewizjonistycznej interpretacji, opierał się wtedy o drogę, którą społeczeństwa winny przebyć na drodze do socjalizmu. Nadal jeszcze wszyscy deklaratywnie czy realnie jako cel ostateczny widzieli budowę społeczeństwa i gospodarki socjalistycznej. Socjaldemokraci z czasem odrzucili antykapitalizm i szerzyli wiarę w stopniową ewolucję, która miała świat pchnąć w sposób naturalny i oczywisty ku socjalizmowi drogą parlamentarnych reform. Z czasem wyrzekli się też marksistowskiej teorii zawierając z kapitałem kompromis, godząc się za uprawnienia socjalne na równoprawne współistnienie własności społecznej, państwowej i prywatnej. Uspołecznienie środków produkcji stało się dla nich zbędne. Degeneracja w łonie socjaldemokracji następowała powoli, przyśpieszając w latach 70-tych, które stały się początkiem końca welfare state, kiedy to europejskie socjaldemokracje odwróciły się od Keynesa i zajmowały się, podobnie jak prawica, prywatyzacją usług publicznych.
Wkrótce po I Wojnie Światowej Europa pogrążyła się w Wielkim Kryzysie. Na Zachodzie szczególnie mocno odczuli go Niemcy, zmuszeni dodatkowo do płacenia wojennych reparacji. Na Wschodzie, choćby w Polsce, chłop dzielił zapałkę na czworo i siedział od zmroku do świtu po ciemku, wyglądając pełni księżyca, bo nie stać go było na świece. Ale to nie tu powstawała historia.
Joan Robinson brytyjska ekonomistka, współtwórczyni i jedna z głównych przedstawicielek postkeynesizmu napisała, że „Hitler znalazł lekarstwo na bezrobocie, zanim Keynes skończył je wyjaśniać”. Istotnie wiele elementów polityki gospodarczej Niemiec ma w sobie podobne rozwiązania do roosveltowskiego „Nowego Ładu”. Sam Keynes zauważył pisząc w przedmowie do niemieckiego wydania "Ogólnej teorii": „(...) teorię produkcji jako całości, którą ta książka ma dostarczyć, znacznie łatwiej zastosować w warunkach państwa totalitarnego niż w warunkach wolnej konkurencji i leseferyzmu”. Do dziś leseferyści, współcześni neoliberałowie wyciągają z tego faktu wulgarny „dowód” na to, że centralne planowanie i jakakolwiek interwencja państwa w gospodarkę godzi w wolność i prostą drogą prowadzi do autorytarnych, a w skrajnym przypadku zbrodniczych rządów. Nie chcą oni jednak widzieć, że o ile Hitler polityką interwencjonizmu i protekcjonizmu rzeczywiście wyprowadził Niemcy z głębokiego kryzysu społecznego i gospodarczego zaprowadzając przy okazji totalitarne zbrodnicze rządy, to podobna w swych elementach polityka gospodarcza na Zachodzie uchroniła te kraje właśnie przed ich własnym Hitlerem. Hitler w Niemczech zrobił po prostu to czego bała się zrobić niemiecka socjaldemokracja – ograniczyć władzę wielkiego kapitału. Socjaldemokracja z nim przegrała, bo nie miała żadnego pomysłu na ówczesny kryzys. Jednak keynesowska ekonomia oparta, w skrócie mówiąc, o popyt nie tylko nie doprowadziła na Zachodzie do powstania autorytarnych rządów, ale wręcz przeciwnie, poprzez politykę dążącą do pełnego zatrudnienia i zmniejszania nierówności społecznych, ugruntowała demokrację, częściową partycypację ludu w decyzjach gospodarczych, a społeczeństwom Zachodu dała całe dziesięciolecia życia w „Państwie dobrobytu”. To przecież nie kapitał ma być wolny, ale ludzie, a ci wolnymi mogą być tylko wtedy, gdy są sobie równi.
Pod wieloma względami obecny kryzys przypomina ten przedwojenny. Nacjonaliści rosną w siłę i to nie tylko w Polsce. Siłą rzeczy więc recepty nasuwają się podobne. Stąd coraz częściej i coraz śmielej socjaldemokratyczna lewica wspomina o keynesowskich rozwiązaniach. Zapominamy o jednym. Ekonomia jest jedną z najbardziej upolitycznionych nauk. Nie ma jednej prawdziwej i słusznej ekonomii. Jej koncepcje służą zawsze jakimś interesom. To, że w danym miejscu i czasie zwycięża taki a nie inny jej kierunek, nie ma nic wspólnego z naukową prawdą i słusznością, ale układem klasowych sił. Przed wojną w Europie istniały wielkie partie socjaldemokratyczne, a za nimi stała siła ich członków oraz silne, dobrze zorganizowane związki zawodowe. Po II Wojnie Światowej koncepcje Keynesa zwyciężyły w całej Europie Zachodniej nie tylko dlatego, że zdano sobie sprawę, że nierówności społeczne, bezrobocie i wielkie obszary społecznego wykluczenia są pożywką, na której doskonale rozwija się faszyzm, ale przede wszystkim ze strachu przed zrewoltowanymi masami. Europę dzieliła „żelazna kurtyna”, a za nią były Kraje Demokracji Ludowej. Imię Stalina, pogromcy Hitlera, było na ustach wszystkich Europejczyków. Bardziej właśnie tych na Zachodzie niż u nas. Strach kapitalistów przed zrewoltowanymi masami, pragnącymi pokoju i zmiany stosunków społeczno-gospodarczych na bardziej społecznie sprawiedliwe, sprzyjał reformistycznym działaniom europejskich socjaldemokracji.
Gdzie dziś te zrewoltowane masy? Gdzie silne związki zawodowe? Gdzie to zgniłe jabłko w jednobiegunowym świecie, przed którym ze strachu kapitał miałby ustąpić? Dodatkowo pragnę zwrócić uwagę jak bardzo zmienił się ten świat. Unia Europejska, szereg ponadnarodowych instytucji finansowych w rodzaju Międzynarodowego Funduszu Walutowego i międzynarodowe korporacje o budżetach równych niektórym mniejszym państwom sprawiają, że żadna gospodarka świata nie jest już w pełni suwerenna, a powiązana instytucjonalną siecią różnych zależności nic lub niewiele może zrobić, by prowadzić inną niż neoliberalna politykę. Za zachodnim welfare state stała siła proletariatu i radziecki straszak. Jak je odbudować, gdy obu tych elementów już nie ma?
Socjaldemokratyczna koncepcja „państwa dobrobytu” miała jedną nieusuwalną wadę. Opierała się o słabość burżuazji, gotowość do ustępstw ze strachu przed proletariatem. Gdy stosunek sił się odwrócił, to i historia w sposób obiektywny zaczęła zataczać koło, ponieważ żadna z tych społecznych zdobyczy nie została ugruntowana i zabezpieczona zmianami systemowymi. W zdeindustrializowanym kraju takim jak Polska, gdzie resztki przemysłu należą już do zachodnich koncernów a nad krwiobiegiem polskiej gospodarki - finansami, kontrolę mają obce banki, praktycznie niemożliwa jest poważna zmiana, by nie spotkały nas jakieś sankcje.
Po latach ustępstw wobec kapitału socjaldemokraci znów skręcają w lewo. Czy mają jednak coś do zaproponowania, gdy sytuacja jest zupełnie inna niż po II Wojnie Światowej? Gdy nie mają szerokiego zaplecza społecznego? Czy spór między nimi a socjalistami nie jest znów aktualny? Nawet bardziej niż kiedyś, gdy socjaldemokratyczna droga naprawdę przynosiła ludziom pracy realne korzyści. Wydaje mi się, że tak. Świadczą o tym nie tylko wzrost poparcia dla ugrupowań radykalnie lewicowych jak grecka Syriza, portugalska Esquerda, Die Linke w oszczędzanych przez kryzys Niemczech, czy też ruchy kontestacyjne jak hiszpański „Ruch Oburzonych”, w swej treści o zabarwieniu wręcz komunistycznym, wspólnotowym. Socjaliści i komuniści zarzucali socjaldemokratom, że zmarnowali szansę, bo gdy można było wziąć wszystko, ci zadowolili się tym, co i tak kapitaliści byli gotowi oddać ludziom pracy, byleby pozostać na szczycie społecznej drabiny. Czy świat znalazł się w takim momencie swych dziejów, że być może łatwiejsza, bardziej realna i niezbędna jest całkowita przebudowa niż nawet najdrobniejsze ustępstwa ze strony kapitału?
Świat oczywiście zwariował. Produkuje masę nikomu niepotrzebnych i coraz mniej trwałych rzeczy, byleby był wzrost. Bez wzrostu jest kryzys. Wszyscy tną koszty, by zyski z tych posunięć otrzymać natychmiast, zupełnie nie bacząc na to, że zarzynają tym popyt, bez wzrostu którego ta gospodarka nie może funkcjonować. Kto kosztów nie tnie, kto patrzy dalekowzrocznie, ten przegra z tym, kto patrzy o jeden dzień do przodu… bo to jego produkt będzie tańszy. Więc robią to wszyscy. Dotychczas tylko socjaliści proponują trwałe systemowe rozwiązania. Może warto się nad nimi w końcu pochylić? Nawet mimo to, że mają one tę wadę, że wprowadzając je, musimy się liczyć z tym, że i nad nami pojawią się drony broniące "wolności", "demokracji" i oczywiście "praw człowieka".
Jeśli lewica wraca do źródeł, a polski system społeczno-gospodarczy w XIX wiek, to może czas na I Międzynarodówkę lub na nowy Manifest? Od bardzo dawna lewica ze sobą nie rozmawia. Czasem mówi do siebie. Klasyk mówi, że „warto rozmawiać”. Jeśli rozmawia, to tak jak inni: o miejscach na listach wyborczych. To błąd, tym się wiarygodności społecznej nie odzyska, a sam biletowany kongres to za mało. Zamiast czy obok potrzebne jest stałe miejsce szerokich debat ideowo-programowych i wymiany poglądów. Lepiej choćby na Polach Mokotowskich, z ludem i bliżej ludu, niż na Stadionie Narodowym. Ale zacznijmy w końcu tę szeroką debatę.
Jarosław Augustyniak
Artykuł ukazał się w "Dzienniku Trybunie".