Prawa natury, a rzekomo „wolny rynek” takim jest, są przecież nieubłagane. Nie można winić za to systemu. Za biedę i brak perspektyw możemy winić system równie dobrze jak za wybuch wulkanu na Islandii. Wydaje nam się, że tu, na peryferiach centrum kapitalizmu, też możliwy jest kapitalizm z „ludzką twarzą”. I choć rzeczywistość skrzeczy to nadal fetyszem jest wolny rynek, a wielu uważa nawet, że problemy biorą się stąd, że jest go nadal za mało!
Mit „wolnego rynku”
Wolny rynek jako przeciwieństwo planowania miał w sposób naturalny regulować życie gospodarcze. To nie tylko nie działa, ale w świecie rządzonym przez wielkie korporacje wolny rynek to tylko figura retoryczna i jeśli gdzieś istnieje, to może tylko na moim zieleniaku. Korporacje nie zdają się na wolną konkurencję i jakiś tam wolny rynek. To są racjonalne nastawione na zysk chciwe organizacje. Wszystko więc planują, ustawiają, regulują, zawłaszczają i monopolizują. W razie potrzeby popychają państwa ku wojnom. Czy ktoś słyszał kiedyś o wahaniach cen Coca-Coli? Nie, bo jej cena na naszym rynku jest planowana w USA. Idea gospodarki, w której jedynym motywem jest zysk a nie rozwój i zaspakajanie ludzkich potrzeb, nie tylko jest niemoralna, ale nieuchronnie prowadzi do zawężania sfery publicznej, likwidacji tego co wspólne, komercjalizacji i prywatyzacji, a w morderczej rywalizacji do stałego obniżania kosztów i niszczenia zdobyczy cywilizacyjnych. Te koszty, to przede wszystkim ludzie i zapłata za ich pracę, która ma w tym zwariowanym świecie coraz mniejszą wartość a za coraz powszechniejszą płacę minimalną coraz trudniej przeżyć do pierwszego, no chyba, że wypłata jest dziesiątego.
Po 20 latach naszych doświadczeń kapitalizm okazał się, co może niektórych zdziwi, systemem niezdolnym do zaspokojenia najbardziej podstawowych ludzkich potrzeb. Prawie wszystko jest już biletowane, a kto nie posiada wystarczającej ilości biletów Narodowego Banku… ulega społecznemu wykluczeniu. System nie jest w stanie zapewnić ludziom pracy, dachu nad głową, opieki zdrowotnej czy choćby zlikwidować problemu niedożywienia polskich dzieci, które według Eurostatu są dziś najbardziej zagrożoną ubóstwem grupą naszych obywateli w całej Europie. Czy potrzebny jest lepszy dowód, mocniejsze oskarżenie dla systemu, niż kilkaset tysięcy polskich dzieci żyjących w nędzy? Czy może to załatwić rynek?
Mit racjonalności prywatyzacji
Nie ma złej i dobrej prywatyzacji, bo nie ma złego i dobrego złodziejstwa. Każda jest kradzieżą tego, co wspólne. Brak już tego, co wspólne jest specyficzną cechą polskiego kryzysu. Specyficzną o tyle, że ten kryzys nie minie już bez rewolucyjnej zmiany. Od początku przemian, wmawiano nam, że prywatyzacja jest nie tylko konieczna ale i dobra, bo nieefektywnym państwowym przedsiębiorstwom zapewni lepszy rozwój. Ze współczesnych statystyk wcale jednak nie wynika, że są jakiekolwiek istotne różnice w produktywności czy wydajności pracy między przedsiębiorstwami prywatnymi i państwowymi. W Polsce w sektorze publicznym działa znacznie mniej podmiotów, niż w prywatnym. Z samego tego faktu wynika, że w sektorze prywatnym działa trochę firm lepszych od firm państwowych oraz setki albo tysiące firm znacznie gorszych pod względem wyników gospodarczych.
Potwierdzają to dane Głównego Urzędu Statystycznego. Oto produktywność pracy w 2011 roku była w obu sektorach prawie identyczna, wyniosła ok. 53 tys. zł wartości dodanej na pracownika. Stopa tzw. rentowności obrotu brutto natomiast wyniosła 9,4% w sektorze publicznym i tylko 5,1% w sektorze prywatnym. Dane pochodzą z Biuletynu Statystycznego [źródło: Blog „Kwintesencja” – http://5-esencja.pl/kto-lepiej-wyda-twoje-pieniadze/].
Pomijając efektywność i wydajność pozostaje jednak jeszcze cel prowadzonej działalności. W przypadku przedsiębiorstw państwowych i tylko tych przedsiębiorstw, celem działalności może być zaspakajanie ludzkich potrzeb i rozwój gospodarczy całego kraju. W firmach prywatnych celem zawsze jest tylko i wyłącznie zysk właściciela. Prywatyzacja w naszym kraju zawsze oznaczała przynajmniej restrukturyzację (pozbawienie połowy pracowników miejsc pracy) a w innych przypadkach likwidację zakładu, jak na przykład miało to miejsce w Ożarowie, gdzie nowy właściciel niszczył Ożarów, aby nie stanowił konkurencji dla innej jego firmy. Ale jeśli spojrzeć na prywatyzację z punktu widzenia pracowników, ona przynosiła korzyści co najwyżej menadżmentowi wyższego szczebla. Dla pracowników prawie zawsze była niekorzystna. Dla społeczeństwa i polskiej gospodarki miała zaś katastrofalne skutki. Bo co jest racjonalnego w tym, że jakiś prywatny właściciel kosztem polskich pracowników zwiększa swoje zyski i stać go na drugi jacht? Co jest racjonalnego w tym, że ludzie tracą pracę a budżet państwa zyski, które nowy właściciel wywozi już za granicę? Co jest racjonalnego w tym, że nowy właściciel postanowił się rozliczać na Cyprze i budżet stracił również dochody z podatków? Z punktu widzenia naszych polskich interesów jest oczywistym, że nawet nieco gorzej działające przedsiębiorstwo państwowe (co jednak wcale regułą nie jest) jest przecież zawsze lepsze od tego prywatnego, bo daje ludziom pracę, państwu płaci podatki (na polskie drogi, szkoły, szpitale…), a zyski może inwestować w naszym kraju, po to by go rozwijać.
Państwo od 20 lat zachowuje się jak bezrobotny alkoholik, który wynosi z domu meble by sprzedać je i kupić wódkę. Taki stan w rodzinie nazywamy patologią, identyczny w państwie nazywamy przedsiębiorczością. Z taką tylko różnicą, że alkoholik wynosi z domu najczęściej swoje meble, a państwo nasze srebra rodowe.
Mit racjonalności systemu
Kiedy w 2008 roku rozpoczął się kryzys na amerykańskim rynku nieruchomości, polska telewizja pokazała bardzo charakterystyczny dla tego systemu obraz. Na ekranie można było zobaczyć buldożery, które wjechały na teren nowo wybudowanego pięknego osiedla i niszczyły prawie już ukończone domy. Domy, w których mogli zamieszkać ludzie! Domy, które tylko w tym systemie mogły dla dewelopera nie mieć już wartości przekładającej się na zyski, ale przecież nadal miały wartość użytkową i mogły być miejscem zamieszkania setek rodzin. W kwestii racjonalnego wykorzystania zasobów to przecież absurd możliwy tylko w kapitalizmie.
Dziennikarz TVN, zupełnie beznamiętnie i ze „zrozumieniem” problemu, komentował ten fakt, że bank nie miał wyjścia! Musiał zniszczyć te domy, bo ich przyszli mieszkańcy utracili zdolność kredytową! Nie utracili jednak zdolności ani chęci w nich zamieszkania o czym dziennikarz nawet nie pomyślał. Ale kogo obchodzą tu potrzeby człowieka, który nie ma pieniędzy?
Dla banku tylko ziemia stanowiła jeszcze wartość. Podkreślam, dla banku, nie dla społeczeństwa. Ludzka praca czy zasoby zużyte na budowę domów okazały się w wolnorynkowej gospodarce nie warte funta kłaków. Czy kiedyś, w czasach PRL, ktoś w ogóle wyobraziłby sobie sytuację, że powstaje osiedle, takie czy inne, choćby i z wielkiej płyty, i państwo czy spółdzielnia postanawia z jakichś względów (własnych zysków) zniszczyć gotowe domy, które mogą służyć ludziom??? Bo jakiemuś urzędasowi przyszło do głowy, że lepiej tu zrobić pastwisko? Nie przyszłoby, bo przecież po czymś takim na drugi dzień władzę by obalono! Coś takiego byłoby niemożliwe, bo urzędnik mimo różnych błędów jakie popełniał w tej zbiurokratyzowanej gospodarce, nie mógł robić tak społecznie nieracjonalnych rzeczy, bo urzędnik nie był tego właścicielem, nie czerpał z tego zysków.
Racjonalność właściciela nie ma nic wspólnego z samym pojęciem racjonalności gospodarki. Jeśli właściciel likwiduje produkcję w kraju i przenosi ją do Chin, by produkować dalej w oparciu o tańszą siłę roboczą, to jest to racjonalne dla niego i absolutnie nieracjonalne dla pracowników i całego otoczenia, w którym firma dotychczas działała.
Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju publikuje co roku „Raport o rozwoju społecznym”. Zuchwałą jego innowacją w świecie zdominowanym przez neoliberalne dogmaty jest fakt, że bada się w nim problemy konsumpcji pod kątem potrzeb ludzi! Przyświeca mu myśl, że „Świat ma dość zasobów, aby przyśpieszyć rozwój społeczny dla wszystkich i wykorzenić na planecie najgorsze formy ubóstwa”. Statystyki tych raportów porażają. Dla przykładu w 1998 oszacowano, że cała dodatkowa inwestycja roczna, która byłaby konieczna do osiągnięcia powszechnego dostępu do podstawowych usług społecznych, wynosiłaby około 40 miliardów dolarów - 0,1% światowego dochodu, czyli trochę więcej niż zaokrąglenie statystyczne.
Pokryłoby to wydatki na podstawową edukację, ochronę zdrowia, wyżywienie, ochronę zdrowia reprodukcyjnego, planowanie rodziny oraz dostęp do wody i jej uzdatnianie dla wszystkich mieszkańców Ziemi!
Mit moralności systemu
System ponoć zapewnia wszystkim równy start i wolność. Bez rzeczywistej materialnej równości, wolność jest tylko przywilejem bogatych. Neoliberalny kapitalizm zakłada jednak, że w jednym kurniku mogą żyć razem kury i lisy, pod jednym warunkiem – gdy wmówi się im, że mają równe prawa. Kapitalizm niszczy nas nie tylko gospodarczo i społecznie. On przetrącił nam też moralny kręgosłup i jest główną przyczyną rozkładu społecznych więzi. Gdy ponad 20 lat temu na ulicach naszych miast pojawili się bezdomni i żebrzące kobiety z dziećmi było to dla nas szokiem. Dziś mało kto reaguje gdy na ulicy widzi dziecko. Komu to zgłosić? Kogo to obchodzi? Nie warto…
Przywykliśmy. Przez lata przywykliśmy do rzeczy, które kiedyś były niewyobrażalne. Kiedy grabarz polskiej gospodarki Leszek Balcerowicz ogłaszał swój złowieszczy plan mówił też, że na krótko może pojawić się kilkudziesięciotysięczne bezrobocie. Szybko jednak bezrobocie stało się trwałym elementem tej gospodarki jak przed wojną. Dziś sięga już 2,4 mln bezrobotnych ludzi. Ekonomiści z bożej łaski, opłacani przez wielki kapitał różnili się tylko w ocenach wysokości bezrobocia, które jest objawem zdrowej gospodarki.
Dziś ta retoryka, gdy bezrobocie przybrało patologiczne rozmiary, jest już mniej obecna. Za to funkcja bezrobocia jako elementu dyscyplinującego pracowników stała się jeszcze silniejsza. Rezerwowa armia bezrobotnych stojąca za bramą powoduje, że ci, co jeszcze pracę mają, coraz łatwiej godzą się na coraz gorsze warunki pracy, na umowy śmieciowe, na obniżki pensji, na harówkę do 67 roku życia czy likwidację 8 godzinnego dnia pracy. Pod rządami Donalda Tuska, pojawił się jednak na szeroką skalę nowy problem. Problem, który jak mało który jest moralnym oskarżeniem wobec tego systemu. Ten „problem” moralny to 800 tyś. głodnych polskich dzieci.
Warto pamiętać, że władza za każdym razem dokonuje wyboru. Jeśli to państwo już tak zniszczyło nasz kraj, że nie stać go na wiele rzeczy, to i tak za każdym razem dokonuje wyborów. Budujemy autostrady? Budujemy stadiony? Idziemy na grabieżczą wojnę, czy raczej nakarmimy polskie dzieci? Te wybory o czymś świadczą, bo raczej nie wybiera się dzieci. Wolny rynek nie czuje, nie jest głodny, nie ma ludzkich potrzeb. To tylko idea, która pod pozorem wolności faktycznie zniewala większość i jej kosztem dba o luksusy bogatej mniejszości.
Pozostaje nam tylko oczekiwać na głosy ciągle tych samych ekonomistów z „Lewiatana”, Centrum A. Smitha i innych aspołecznych instytucji, którzy z całą powagą w jakimś telewizyjnym programie będą się nawzajem spierać tym razem o to jaka to liczba głodnych polskich dzieci jest zdrowa dla wolnorynkowej gospodarki?
Jarosław Augustyniak
Artykuł ukazał się w "Dzienniku Trybunie".