Agnieszka Graff przegina. Mówi i pisze o tym, że zegar biologiczny tyka, że każda kobieta gdy tylko poczuje się dorosła, zaczyna pragnąć dziecka, i takie tam. Nie da się ukryć, że taka narracja przywraca „stary” porządek – ale zaraz, jego nawet jeszcze nie udało nam się przesunąć choćby o centymetr – a więc raczej ugruntowuje go, ugruntowuje przekonanie, że kobieta to istota, której najważniejszym celem życia jest budowanie więzi i opiekowanie się.
Nie odnajduję się w narracji Graff, bo wiązanie macierzyństwa z dorosłością uważam za niebezpieczne – stąd już tylko krok do stwierdzenia, że kobieta, która nie pragnie dziecka, nie jest w pełni dojrzałą jednostką. Nie odnajduję się w narracji Graff, bo nigdy nie miałam poczucia, że cokolwiek mi tyka, a marzenia o opiekowaniu się innymi ostatnio snułam w wieku sześciu lat, przechadzając się z plastikowym bobasem wokół bloku.
A jednak jestem matką.
A właśnie.
A jednak odnajduję się w narracji Graff.
Jestem matką i staram się czerpać z tego jak najwięcej przyjemności. Jestem matką i staram się jak najlepiej spełniać związane z tym zadania.
Moje doświadczenie macierzyństwa jest inne niż Graff. Prócz euforii, zmysłowości i satysfakcji jest w nim też dużo niespełnienia. Dużo poczucia dożywotniego zniewolenia. Dużo frustracji przy świadomości, że tyyyyle jeszcze ciężkiej harówy przede mną, a jej zwieńczeniem będzie konieczność odsunięcia się na drugi, trzeci, czwarty plan. Moja decyzja o macierzyństwie nie miała nic wspólnego z poczuciem dorosłości, a wychowywanie dziecka to dla mnie w tym momencie przede wszystkim obowiązek – którego to słowa wszakże rdzeń jest taki sam, jak Graff słowa klucza „więź”. Mam też poczucie, że w mniejszym stopniu niż ona wpisuję się w normę: nie jestem heteroseksualna, nie żyję w stałym związku, dziecko urodziłam tuż po dwudziestce – a więc dużo wcześniej, niż inne kobiety z mojego pokolenia.
Graff mówi o swoim własnym doświadczeniu macierzyństwa. I bardzo dobrze. Niech mówi. Też mam poczucie, że temat macierzyństwa w polskim feminizmie budzi opór i zniecierpliwienie. Że to kwestia wstydliwa, „niefeministyczna”, mało istotna.
Dawniej, kiedy moje dziecko było małe, próbowałam pojawiać się wraz z nim na rozmaitych spotkaniach feministycznych czy queerowych. Było to dla mnie bardzo stresujące. Działy się dziwne rzeczy w mojej głowie: splot moich własnych wyobrażeń, projekcji i zachowań innych. Im dziecko starsze, tym trudniej. Małe jeszcze gdzieś tam da się upchnąć. Ale większe biega, krzyczy, gada. Jest ogólne oczekiwanie, żeby je „uciszyć”. JAK? No to go ze sobą nie zabieraj. A jeśli nie mam go z kim zostawić? Pewnego razu na takim właśnie spotkaniu mój syn zaczął o coś pytać jedną z moich feministycznych znajomych. Nie patrząc na niego powiedziała do mnie: „Ja nie lubię dzieci” i odeszła. Czy zachowałaby się tak, gdyby na jego miejscu była dorosła osoba na wózku/ osoba z Downem/ osoba stara? Czy skwitowałaby próbę nawiązania interakcji słowami: „Ja nie lubię niepełnosprawnych?”. Dziecko to też osoba: osoba o szczególnych potrzebach. Takich osób jest wśród nas mnóstwo: różnych grup, różnych kategorii. Feminizm, z którym się identyfikuję, to walka o równość dla osób, które są inne, którym jest trudniej.
Jest to też feminizm, z którym identyfikuje się bardzo dużo kobiet i niekobiet, które znam.
W ciągu dziewięciu i pół roku wychowywania mojego syna w środowisku feministycznym „Może ci pomóc?” usłyszałam dwa razy.
I ja wiem, że to wynika z tego, że w głównym nurcie społecznym matki i ich dzieci to temat uświęcony krwią Polaków. Nic dziwnego, że mamy ochotę się przed tym buntować. Jednak walczymy o to, żeby osoby na słabszej pozycji mogły oddychać pełną piersią. Fakt, kwestią dyskusyjną jest słabsza pozycja kogoś, kto biega, krzyczy i wyrywa nam z ręki ciastko. Ale przecież wystarczy komunikacja na najbardziej podstawowym poziomie. Wystarczy powiedzieć: „Zostaw, to moje ciastko, nie oddam ci go”. Zamiast patrzeć wyczekująco na matkę.
Takich wyczekujących spojrzeń widzę na sobie bardzo wiele: zarówno w głównym nurcie społecznym, jak i wśród feministek. Różnica jest taka, że na feministkach mi zależy. Albo może zależało.
Ja wprawdzie nie doszłam do momentu, w którym mogłabym powiedzieć: zostałam matką, więc nie jestem już feministką. Jestem matką i jestem feministką. Ale jestem feministką, która czuje się zupełnie sama ze swoim macierzyństwem.
Macierzyństwo to powinność wobec społeczeństwa – i to akurat bardzo łatwo odrzucić, kontestować, przewartościować, tupnąć nogą, pokazać wała i nie myśleć już więcej o tym, czy pani w sklepie uzna mnie za złą matkę, bo moje dziecko ma dziurę w bucie.
Ale macierzyństwo to też powinność wobec drugiej osoby, która jest ode mnie całkowicie zależna. Pod każdym względem. Każdego dnia biorę odpowiedzialność za to, jak ona się czuje i jak będzie w przyszłości się czuła. I nie da się przed tym uciec.
Chciałabym, żeby osoby, z którymi dzielę feminizm, miały ochotę tego posłuchać. Żeby były w stanie wykazać się empatią w stosunku do mojej sytuacji. Jestem matką i to wszystko. Nic więcej. Wychowuję człowieka, nie świętą krowę. Nie mam nie wiadomo jakich oczekiwań. Mam za to specyficzne potrzeby. Chciałabym nie czuć się z tego powodu winna.
Katarzyna Michalczak
Artykuł ukazał się na blogu autorki na stronie Nowe Peryferie i na stronie Codziennika Feministycznego.