Pewna autorka zmysłowych, bezpruderyjnych wierszy o miłości malowała też obrazy. A na obrazach – kobiety. Nawet kwiaty miały tam twarze kobiet. To były nie tylko „młode kobiety, które marzą i płaczą”, ale i „stare kobiety, które wypatrują”. Te ostatnie, nieforemne, karykaturalnie brzydkie, naznaczone śmiercią, zdawały się beznadziejnie wypatrywać jakiejś szansy na życie.
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska walczyła z ograniczeniami obyczajowymi i stereotypami mentalnymi dotyczących kobiet, ale wyraźnie bała się starości. Bardzo chora pisała do młodszego od niej o 10 lat męża, Stefana Jasnorzewskiego:
wyglądam przeraźliwie […], twarz chuda, wkoło ust zmarszczki, oczy trochę wysadzone, […] une ride sous le menton, w miejscu dawnego podbródka. Wynędzniała. […] Ramiona mam chude obrzydliwie, skórę zwiędłą, chudą […], język mam szary, twarz bez policzków, ręce stare, paznokcie połamane, nogi mi nie schudły za to. Raczej grube i nie takie cienkokostne jak zwykle.
Własne ciało wydawało się jej nieatrakcyjne i odpychające, pozbawione seksapilu. Bo kobiety są piękne, „kiedy są młode, potem już nie”, jak powiada Violet w „Sierpniu w hrabstwie Osage”. Bo tylko „mężczyźni potrafią być seksowni nawet w późniejszym wieku. A kobiety robią się po prostu stare, grube i pomarszczone […], stare kobiety nie są seksowne” – mają żylaki i zniszczone ręce, więc powinny przestać się oszukiwać. Kiedy te słowa 65-letniej Violet wypowiada w filmie Johna Wellsa, opartym na scenariuszu Tracy’ego Lettsa, 65-letnia Meryl Streep, nie do końca w nie wierzymy.
Wierzyć za to chcemy słowom młodego męża Jasnorzewskiej: „Kocham ją bardzo. Jest dla mnie wszystkim, co dać mi mogła ziemia. Jest wiatrem. Jest ciszą. Głosem, który wciąż słyszę”. Powszechnie wiadomo, że Stefan Jasnorzewski ze śmiercią żony do końca życia nie umiał się pogodzić.
Można w ten sposób oczywiście uwznioślać ponurą rzeczywistość, jaką jest kobieca starość. Ale wydaje się niemal pewne, że wiek pozostaje ostatnim może ograniczeniem, wobec którego bezradne są feministyczne manifesty.
„Nie wiem, która z nas jest bardziej zmęczona” – mówi w filmie Urszuli Antoniak „Code Blue”, siedemdziesięcioletnia może kobieta do może czterdziestoparoletniej samotnej sąsiadki, owładniętej niezaspokojonym pożądaniem. Wyraźnie spełniona starsza kobieta w dalszym ciągu nie miałaby nic przeciwko, gdyby zainteresował się nią jakiś młody przystojniak i jedynym jej „grzechem” jest ten, którego nie ma okazji popełnić, choć chciałaby. Udaje się to za to siedemdziesięcioletniej Mirabelle, bohaterce „Spóźnionych kochanków”, powieści Whartona, która nawiązuje z młodym mężczyzną namiętny, równoprawny, spełniony romans. Udaje się doktorowej Marcie wzbudzającej pożądanie w dwudziestopięcioletnim Bogusiu w „Tataraku” Iwaszkiewicza: „w pani Marcie żyły jeszcze jakieś niejasne nadzieje na dzień dzisiejszy. Mimo różnicy wieku pani Marta, siedząc obok Bogusia, poczęła myśleć o swoim ciele. Czy on by mógł znaleźć jaką przyjemność w jej rozkwitłej – i przekwitłej – urodzie? Odczuła nagle, a tak dawno o tym nie myślała, swoje biodra, uda […]. Czy to by się jeszcze podobało?”. Podobało.
A jednak wydaje się, że w świecie realnym łatwiej dziś o społeczną aprobatę dla racji Katie Brown, bohaterki „Lata przed zmierzchem” Doris Lessing, starzejącej się żony i matki, która ma wprawdzie młodego kochanka, ale decyduje się wrócić do męża i do świata, który porzuciła. Jeszcze starsza od niej Sara w innej powieści Lessing, „Znów ta miłość”, także rezygnuje i wycofuje się, odrzucając pożądanie młodego mężczyzny. Niemniej warto odnotować fakt, że dzisiaj kobietom zdarza się opowiadać o sobie w ten sposób – o własnej seksualności, do której prawa w tym wieku kiedyś im odmawiano.
Przykłady upodmiotowienia dojrzałej kobiecości można mnożyć. Warto więc może przytoczyć tylko słowa Sary: „wiemy, czym jesteśmy, ale nie wiemy, czym możemy się stać”. I odnieść je do kultowej ofiary patriarchalnej opresji w „Trędowatej” Heleny Mniszkówny. Wyobraźmy więc sobie, że takie ryzyko samowiedzy podejmuje Stefcia Rudecka w wieku 50+. Czyli Stefcia Rudecka, nauczycielka przed emeryturą rozkochuje w sobie ordynata Michorowskiego. Bierze sobie do serca filozofię Orzeszkowej, że kobiety mogą „wnieść w społeczeństwa właściwy sobie sposób pojmowania i stosowania praw moralnych, bo po części natura, po części historia uczyniła je w stopniu pewnym umysłowo i moralnie różnymi od mężczyzn”, i odważnie brnie w społecznie napiętnowany romans.
Idzie przy okazji w sukurs lansowanemu w tym czasie feminizmowi Zofii Nałkowskiej. Wierzy, tak jak autorka „Kobiet”, że kobiety mają mieć „nie tylko prawa obywatelskie i równość w prawie cywilnym. Nie tylko równe wychowanie i jedną moralność dla chłopców i dziewcząt – i zniesienie zależności w małżeństwie – i uniemożliwienie prostytucji, i prawo do rozporządzania sobą i zarobkowania… ale również prawo do miłości”. W każdym wieku, do późnej starości.
Niedługo w tym przekonaniu, że kobieta ma prawo do „całego życia”, że może przekroczyć i menstruację, i menopauzę, i macierzyńskie instynkty, że może pożądać i kochać się do woli, wsparłaby Stefcię Irena Krzywicka. Nie zdążyła, bo Rudecka zbyt radykalnie podważa społeczną zgodę na podporządkowanie kobiety mężczyźnie, na tworzenie przyjaźni i związków lesbijskich (bo czy hrabianka Rita kocha się w „Trędowatej” w Michorowskim czy w Stefci lub Melanii?), na renegocjacje kontraktu płci i wymykanie się z jej pułapek, na uczestnictwo w życiu publicznym. Za to wszystko spotykają ją śmiertelne szykany.
I chociaż już w 1903 roku Iza Moszczeńska w tekście „Mężczyzna i kobieta” dawała wyraz wierze, że możliwe jest przekroczenie dotychczasowych norm i obyczajów w imię równouprawnienia kobiecych pragnień i wyborów, czyli wierze w nadchodzący „indywidualizm kobiecy, daleko odbiegający od szablonu konwencjonalnej kobiecości dzisiejszej” – to los starej Stefci tego by nie potwierdził.
Historia starej Stefci wywołałaby z pewnością większy nawet skandal obyczajowy w 1909 roku, kiedy powieść się ukazała, niż los Ewy Pobratymskiej w „Dziejach grzechu” Stefana Żeromskiego w 1908 roku, okrzyknięty „kobiecym romansem kolejowym”, „powieścią seksualną”, „estetyczną katastrofą w dwóch tomach”. Nie pomógłby nawet Klub Polityczny Kobiet Postępowych, który wprawdzie walczył o „całkowite równouprawnienie w uregulowaniach prawnych; aktywizację kobiet na wszystkich obszarach życia publicznego (zawodowego, politycznego, kulturalnego, społecznego); ochronę praw matki i dziecka; współdziałanie ruchu kobiecego na rzecz obrony interesów kobiet”, ale antyejdżystowski z pewnością nie był.
„Ruszaj stąd dziewczyno. Tu miejsce nie dla Ciebie, to nie Twój świat” – wołają duchy przodków do młodej pięknej Stefci Rudeckiej. Z jeszcze większą nienawiścią wołałyby do Stefci dojrzałej. Byłaby bardziej jeszcze „rasowa” i bardziej „inna” i bardziej atakowana przez „fanatyzm sferowy”. „Jaka swobodna! Jakbyśmy byli sobie równi. Rozzuchwalona” – słyszałaby z większą jeszcze nienawiścią.
Na słowa Waldemara Michorowskiego o dawnej kochance: „za wiele szminki, to psuje najklasyczniejsze linie” padła riposta: „co pan chcesz, to czterdziestka”. Stefcia Rudecka po pięćdziesiątce nie miała więc żadnych szans w tym klasowym świecie rządzonym seksizmem, ejdżyzmem i snobizmem. „My powinniśmy takie osoby trzymać na daleką metę, lecz nie wprowadzać w nasz świat bezpośrednio. To szerzy niepokój, budzi nieufność w towarzystwie […]. Ja mówię, z punktu widzenia tradycji. Takie osoby, jak ona zarażają nas” – słyszał Michorowski. Publicznie ujawniany afekt męski do panien nie jest nawet naganny w jego sferze, ale afekt starszej kobiety do młodszego mężczyzny to już zbrodnia.
„Kiedy dwoje ludzi się kocha, i jedno przestaje, to jest bardzo głupio” – mówi bohater „Mandarynów” Simone de Beauvoir. Kiedy dwoje ludzi się kocha, a habitus na to nie pozwala, to jest absurd. „Starość” okazuje się jednak w takim świecie „innością”, która rujnuje obłudny porządek i ład: gdzie młodość i starość znają swoje miejsce. Te światy niespecjalnie przenikają się i dziś, mimo formalnego przyzwolenia i postępującej demokratyzacji relacji. Normy społecznej dyskryminacji skutecznie eliminowały dziesiątki lat temu z życia „stare” Stefcie Rudeckie. Ale i dziś, mimo zmian mentalnych we wszystkich niemal sferach dotyczących kobiet – starość i towarzysząca jej utrata atrakcyjności wydają się problemem nie do przezwyciężenia. Nie możemy pozbyć się w stosunku do starości uczuć wrogich, a przez to i ona, odczuwając wrogość sama do siebie, wytrąca kobietom z ręki wszelką broń.
Wiek XX z wszelkimi swoimi moralnymi przesunięciami, męsko-kobiecymi zależnościami, redefinicją wartości postawił bez wątpienia przed ludzkością kwestię równouprawnienia we wszelkich sferach. Już pierwsza wojna światowa zniosła wiele ograniczeń obyczajowych, politycznych, ekonomicznych, poszerzyły się formy partycypacji kobiet w życiu publicznym, rozluźniła się instytucja małżeństwa. Po drugiej wojnie światowej, „uważając się za światopogląd odzwierciedlający ducha współczesności, socjalizm – jak pisał Leopold Tyrmand w „Cywilizacji komunizmu” – zrównał kobietę w prawach i obowiązkach z mężczyzną”, a komunizm z kolei równouprawnienie „sprowadził do obdarowania kobiety możliwością podjęcia każdej, choćby fizycznie najbardziej wyczerpującej pracy”, czy to rodzenia dzieci, stania przy kuchni czy przy maszynie. Pozbawiając kobiecości, skutecznie zakrywał jej seksualność, nie kojarząc „z żadnym – ani homo ani heteroseksualnym popędem”. W dyskursie liberalnym po 1989 roku kobieca Jejlandia weszła brawurowo w przestrzeń publicznej widzialności. Kinga Dunin wołała m.in. w „Tao gospodyni domowej”: „Wpuścić! Wpuścić kobiety, wpuścić homoseksualistów, wpuścić biedaków. Dać głos tym, którzy nie zyskują nagłośnienia”. Zabrakło jednak: „wpuścić kobiety w każdym wieku”. Wpuściły je może tylko rozmaite popkulturowe narracje romantyczne oraz tabloidy, uprawiając strategie protekcjonalnej tolerancji i sensacyjnej gry na emocjach. W rzeczywistości Stefcie Rudeckie po czterdziestce pozostają dziś „rasowo” dyskryminowane.
Czarnoskóra feministka Bell Hooks pisała w 1984 roku o sytuacji czarnych Amerykanów i Amerykanek w Kentucky:
Być na marginesie to zarazem być częścią całości, ale również pozostawać poza centrum […], mogliśmy wchodzić do tego świata, ale nie mogliśmy w nim mieszkać. Musieliśmy zawsze wracać na margines, za tory kolejowe, do chat i ruder na skraju miasta [...], nasze przetrwanie zależało od nieustannego zachowywania świadomości tego podziału w przestrzeni publicznej, i od nieustannego potwierdzania w sferze prywatnej, że jesteśmy niezbędną, żywą częścią tej całości.
Czy nie jest to doskonałe określenie współczesnego naznaczonego ejdżyzmem statusu dojrzałych i starych kobiet? Jeśli przyjąć, że pojęcie klasy to coś więcej niż stosunek do środków produkcji, to polski ejdżyzm jest właśnie klasowy. Pytanie, czy zmiana tej sytuacji jest kwestią zmiany nawyków historycznych i kulturowych, czy innych zgoła, na przykład biologicznych? Można wyzbyć się uprzedzeń, ale czy można nauczyć się pożądać? Czy zatem peryferyjność kobiet w wieku dojrzałym – dyskryminująca i opresyjna – byłaby nie-do-zmiany? A przede wszystkim, czy rzeczywiście pożądanie jest głównym mechanizmem regulującym stosunki klasowe?
Kobieca nieatrakcyjność to „problem który nie ma nazwy”. Betty Friedan nazwała tak kiedyś sytuację białych gospodyń domowych. Tutaj to raczej sytuacja starych i starzejących się profesjonalistek, które ciągle jeszcze aspirują do atrakcyjności, ale których nikt już nie chce. A jeśli chce, to ku społecznemu niesmakowi i głośno wyrażanej dezaprobacie otoczenia. One same jeszcze o tym nie mówią, jeszcze się wstydzą, jeszcze nie upubliczniły tej kwestii jako zbiorowego doświadczenia. Bo jak to zrobić? Wyjść z transparentem: „chcemy miłości i pożądania”? Przyznanie, że w gruncie rzeczy najważniejszą rzeczą w życiu jest oddanie i potrzeba, by do kogoś przynależeć, potwierdzanie własnej wartości cudzymi uczuciami i pocałunkami, akceptacja ciała a nie osobowości – to przecież w gruncie rzeczy totalna klęska emancypacyjnego projektu.
„Jak to możliwe, że Pani, kobieta wiecznie młoda, pełna wigoru, temperamentu i życiowej aktywności zgodziła się zagrać tytułową bohaterkę sztuki Tadeusza Różewicza «Stara kobieta wysiaduje?»” – zapytała Annę Polony publicystka „Dziennika Polskiego” w 2007 roku.
„Ten tytuł trochę mnie wkurza, przyznaję. […] Moja bohaterka nie jest stara, w każdym razie nie duchem i też nie wysiaduje bez przerwy. A jeśli wysiaduje, to jaja, jako symbol płodności, rozrodczości. To jest jedna z najbardziej skomplikowanych, wieloznacznych i najtrudniejszych ról, jakie grałam w mojej – mówiąc górnolotnie – karierze aktorskiej. To nie jest zwykła kobieta. […] Łączy w sobie siły natury, pierwiastek kobiecości, babską mądrość, drapieżność biologicznej istoty. A jednocześnie jest inteligentna. Ale przede wszystkim jest symbolem natury, biologii. Jest kobietą pełną życia, w której drzemią siły witalne” – odpowiedziała aktorka.
Cóż, oby rychło nadszedł czas, w którym Stefcie Rudeckie w podeszłym wieku nie będą musiały tłumaczyć się, dlaczego będąc stare, są młode zarazem. I z tego, że sypiają z młodymi Waldemarami Michorowskimi czy z kimkolwiek innym. Czas, w którym nie będzie trzeba kryptonimować własnych problemów ze starzeniem się takimi zwierzeniami, jak ten, nie pozbawiony ironii, wpis Macieja Nowaka na facebooku: „Zaczepiła mnie na ulicy jakaś pani w wieku trolejbusowym, że niby chodziliśmy razem do podstawówki. Wstyd, proszę pani, wstyd. W mojej klasie na pewno nie było żadnych starych bab”.
Pamiętam, że trolejbusy rzadko się psuły. Najbardziej lubiłam ten o numerze „53”, który woził mnie do liceum Reja w Warszawie.
Tekst został opublikowany w programie towarzyszącym premierze spektaklu „Trędowata. Melodramat” wg Heleny Mniszkówny w reżyserii Wojtka Farugi (dramaturgia Paweł Sztarbowski). Teatr Polski w Bydgoszczy, 7 maja 2014.
KRYSTYNA DUNIEC, profesorka w Zakładzie Historii i Teorii Teatru Instytutu Sztuki PAN. Pomysłodawczyni i kierowniczka Laboratorium „Projektowanie Kultury” SWPS i Nowego Teatru. Wykłada w Polsko-Japońskiej Wyższej Szkole Technik Komputerowych w Warszawie. Autorka m.in. książek Kaprysy Prospera. Szekspirowskie inscenizacje Leona Schillera (1998); Jan Kreczmar. Grał jakby uczył (2004); Ciało w teatrze. Perspektywa antropologiczna (2012).
Fot. Teatr Polski w Bydgoszczy