Miałem przyjemność być na obronie tego doktoratu. Siedziałem w sali wypełnionej po brzegi tęgimi umysłami i z minuty na minutę narastał we mnie podziw dla Marka Goliszewskiego. Trzeba być bowiem nie lada zuchem żeby odwalić taką hucpę na bodaj najbardziej prestiżowej uczelni w Polsce. Trzeba iście ułańskiej fantazji, żeby z taką swadą sprofanować etos uniwersytetu. Czym jest doktorat Goliszewskiego? Łatwiej chyba powiedzieć czym na pewno nie jest. Dzieło prezesa BCC nie nosi nawet znamion pracy naukowej. Liczy sobie niespełna 50 stron eseju niskiej próby plus drugie tyle bezwartościowych „rekomendacji”, zapewne żywcem „zainspirowanych” jakimiś dokumentami z zaleceniami dla rządzących. Doktorat, dostępny na wolnej licencji w repozytorium UW, podpompowany został różnorodnymi „aneksami” zawierającymi między innymi wypisy ze statutu szacownej instytucji, której przewodzi nasz świeżo upieczony doktor. W tym miejscu trzeba prezesa pochwalić – otwarty dostęp do prac naukowych to narzędzie ściśle demokratyczne. Pozwala na społeczną kontrolę nad produkcją naukową, która, jak widać w tym przypadku, może się przydać w sytuacji nadmiernego „zbliżenia” między uniwersytetem a przedsiębiorcami.
Goliszewski z rozbrajającą szczerością przyznał, że pisząc swój doktorat nie przeprowadził żadnych, nawet najmniejszych badań, gdyż „nie ma doświadczenia w konstruowaniu prac naukowych”. Zrozumiałe byłoby to być może na Wydziale Teologicznym, natomiast nie na Wydziale Zarządzania UW. Szacowny Pan Prezes wspomniał jedynie, że tworząc dzieło swojego życia „odbył 604 rozmowy”. Widać, że jest to człowiek z głową na karku i potrafi „porozmawiać z kim trzeba”. Inaczej pewnie w ogóle nie doszłoby do tej obrony. Pamiętajcie zatem – skrzętnie notujcie wszelkie swoje pogaduchy ze znajomymi – na piwku, w kolejce po kebab, czy w tramwaju – ani się obejrzycie jak zostaniecie doktorami. Na uwagę zasługuje też struktura pracy. Składa się ona z dwóch części. Dowiadujemy się z nich „jak jest” i „jak być powinno”. Niczym z moralizatorskich traktatów, czy sarmackich kalendarzy.
Marek Goliszewski spisał luźny zbiór osobistych przemyśleń, które być może przeszłyby od biedy jako pośpiesznie napisana praca licencjacka na Akademii Humanistyczno – Hutniczej w Raciążu, jednak jako doktorat na UW prezentują się po prostu groteskowo. Niestety, szali nie przeważyło nawet to, że Goliszewski na obronie robił wszystko by pokazać się z najgorszej strony. Trząsł się jak trusia i nie potrafił rzeczowo odpowiedzieć na żadne z pytań padających od recenzentów czy publiczności. Obserwowałem te żenujące sceny widząc przed sobą człowieka, którego bieżąca sytuacja zwyczajnie przerosła. Biznesowy rekin zamknięty w ciasnym akwarium rozglądał się bezradne po ścianach niczym niedouczony pierwszoroczniak. Dukał, szukając w głowie odpowiedzi na pytania, których najwidoczniej zupełnie nie rozumiał. Zapewne czuł się nieswojo przemawiając nie z pozycji zasobności swojego portfela, a z pozycji potencjału umysłu.
Recenzent: „Co Pan myśli o koncepcji predator state?”
Goliszewski: „Wie Pan co, ja myślę, że należy budować pozytywną świadomość i edukować młodych ludzi!”.
Dalej było już tylko gorzej. Recenzenci wytknęli biznesmenowi poważne braki metodologiczne. W zasadzie uważam, że akurat w tym miejscu można śmiało Goliszewskiego bronić. Po co bowiem tracić czas na opracowywanie metodologii w pracy, która nie zawiera żadnych badań? Niestrudzony Goliszewski kontynuował jednak swoje kabotyńskie wygłupy: „Znam prawie wszystkie pozycje nt. dialogu społecznego w Polsce, jednak jako praktyk uznałem, że nie ma sensu zajmować się literaturą”- chwalił się z podniesionym czołem. No właśnie – po co doktorantowi literatura skoro podczas popijania szampana na bankietach można się dowiedzieć wszystkiego co istotne? Kolejnym kuriozum tego „doktoratu” jest jego przypadkowa bibliografia, w świetle której Goliszewski prezentuje się niemal jak skrajny lewak (w jego pracy pojawiają się odniesienia do książek wydanych przez Krytykę Polityczną!). Zawiera ona pozycje, których próżno znaleźć w konkretnych przypisach, czy tekście głównym. Wygląda więc na to, że Goliszewski wpisał kilkanaście tytułów, aby podnieść wartość swojej rozprawki. Nie zabrakło błyskotliwych tez z pogranicza teologii i ekonomii: „Kościół do tej pory negował pojęcie zysku, aż do pojawienia się encykliki Caritas Vertitae”.
Doktorat Goliszewskiego unaocznia nam skąd biorą się te wszystkie dr i prof. przed nazwiskami biznesowych luminarzy. Widocznie nastała jakaś nowa moda na środowiskowy lansik stopniami naukowymi. Polski biznes się modernizuje, nabiera smaku i klasy. Kiedyś aby zabłysnąć wystarczyło pokazać kilka gorących fotografii z wakacji na kanarach, otworzyć czarnego Johnny’ego Walkera, albo wykonać slalom Mazdą kabrio pomiędzy krasnalami ogrodowymi rozstawionymi w willi, w Konstancinie. Teraz poprzeczka zawisła nieco wyżej. Może właśnie dlatego warto przyjrzeć się uważnie pracom naukowym innych „niezależnych ekspertów” i biznesowych macherów. Wnioskując po poziomie głupot opowiadanych przez ekspertów FOR, czy Centrum im. Adama Smitha można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że ich doktoraty mogły również być bronione na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego.
Piotr Nowak
Artykuł ukazał się w Codzienniku Feministycznym.