Wieści z bazarku
Na ostateczne wyniki wyborów członkowie oraz sympatycy partii Razem czekali w warszawskim kinie Luna. Ktoś, kto w niedzielny wieczór, 25 października, niechcący by tutaj zbłądził, mógłby pomyśleć, że trafił na zlot absolwentów, którzy dopiero rok lub dwa lata temu skończyli studia.
Młodzi ludzie, w większości ubrani całkiem swobodnie, rozmawiali, żartowali lub po prostu wpadali sobie w ramiona. Na prowizorycznym placu zabaw baraszkowały małe dzieci. I tylko rozstawione kamery oraz dziennikarze głównych stacji telewizyjnych – panowie w krawatach, panie w garsonkach – przypominali, że to wieczór wyborczy partii, która po spektakularnym sukcesie w debacie liderów bije się o wejście do Sejmu.
Do ogłoszenia wstępnych wyników pozostawała jeszcze godzina. Z każdą minutą gwar i ekscytacja narastały. Zgromadzeni wiedzieli już, że są szanse na dobry wynik. Zerkając na telefony komórkowe, co chwila informowali się o przeciekach z „twitterowego bazarku”.
W dzień wyborów na Twitterze notorycznie łamano ciszę wyborczą. Użytkownicy podający przecieki z sondaży exit poll posługiwali się ogólnie zrozumiałym szyfrem. Pistacje to PiS, pomidory to PO, umywalki to Zjednoczona Lewica (od złośliwego skrótu ZLEW) itd.
– Chleb razowy ponad 3 zł! – cieszył się chłopak.
– Cicho, nie zapeszaj! – uspokajała go koleżanka.
Atmosfera nie pozostawiała wątpliwości, że rezultat powyżej 3% głosów jest tutaj odbierany jako sukces. – Jeśli ten wynik się potwierdzi, dostaniemy subwencję z budżetu dla partii politycznych. To otwiera Razem nowe możliwości. Dzięki tym środkom będziemy mogli jeszcze bardziej pójść w Polskę i pomóc osobom, które działają w mniejszych ośrodkach – mówił Szymon Bogacz, doktorant filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Demokratyczny i oddolny ruch
Sympatycy Razem dodawali, że pieniądze będą jedynie środkiem, a nie celem samym w sobie. – Największym sukcesem jest to, że udało nam się przekonać do wspólnego działania setki osób, które wcześniej nigdy nie były zaangażowane w działalność polityczną – usłyszałem.
Wszedłem do dużej sali kinowej, gdzie do wejścia na żywo szykowała się już dziennikarka TVP. – Ludzie, chodźcie tutaj, do przodu, bo na razie wyglądamy jak PSL – przyzywał jeden z organizatorów. Sala odpowiedziała salwą śmiechu.
Poprosiłem Szymona, żeby zaprowadził mnie do kogoś z zarządu krajowego partii. – Tam stoi Konieczny, ten w szarym dresie – wskazał palcem.
Maciej Konieczny to mieszkający w Warszawie Ślązak. Dał się poznać jako człowiek energiczny i tryskający humorem. Pytanie, czy jemu i partii wystarczy tej energii również po wyborach. – Jesteśmy demokratycznym, oddolnym ruchem. To nie koalicja sklecona tylko po to, żeby zawodowi politycy mogli znowu dostać się do Sejmu. Niezależnie od tego, co się stanie po godz. 21, Razem cały czas będzie działać pełną parą – odpowiedział.
Razem – jak przekonywał – jest partią, która przebiła już kilka sufitów organizacyjnych i formalnych. Kiedy zatem zorientował się, że nie będzie to kolejna kanapowa formacja na lewicy? – Pamiętam pierwsze spotkanie w Warszawie. Było 30 osób, a ja znałem tylko cztery. Wtedy zrozumiałem, że dzieje się coś wyjątkowego i nowego.
Sala powoli się wypełniała. Ludzie zaczęli zdawać sobie sprawę, że w Sejmie nie znajdzie się Zjednoczona Lewica. – Jak się czujecie jako grabarze ZL? – zapytałem Marcelinę Zawiszę, również z zarządu krajowego. – Dla nas to, czy oni wejdą, absolutnie nie miało znaczenia – odparła. – Palikot i Miller nie są lewicą. Udowodnili to wielokrotnie, głosując za antyspołecznymi ustawami lub nawet je inicjując. Polsce potrzebna jest zmiana. Potrzeba nowej siły demokratycznej, która będzie występowała w obronie pracowników i pracownic. Taką zmianą jest Razem.
W podobnym tonie wypowiadał się Maciej Konieczny. – Czasy, kiedy za słowo lewica trzeba było się wstydzić, już się skończyły. Teraz lewica będzie oznaczała ludzi, którzy organizują się w obronie praw pracowniczych, dostępności mieszkań i sprawiedliwości podatkowej – triumfował.
Wieści z „bazarku” wskazywały jednak wyraźnie, że Sejm zostanie zdominowany przez siły konserwatywne i liberalne. Jak w takiej rzeczywistości Razem planuje się odnaleźć? – Będziemy strażnikami. Zawsze gdy będą przygotowywane antyspołeczne ustawy, nasz głos będzie słyszalny. Miejsce lewicowej partii to ulica, demonstracje i zakłady pracy – przekonywała Marcelina Zawisza.
Temu wszystkiemu z ironicznym uśmiechem przysłuchiwali się inni dziennikarze. Między sobą wymieniali uwagi o „hipsterach” i „dzieciach bawiących się w politykę”.
Mieścili się w kuchni
Tymczasem sala już się zapełniła. Na scenie całkiem liczna grupa machała partyjnymi flagami. Gdy tylko padała informacja, że są na wizji, podnosiła się wrzawa i skandowano: – Razem, Razem!
Nadszedł czas na przemowy. Nagle atmosfera zrobiła się podniosła. Przemawiającym brakowało słów, więc sala dodawała im otuchy oklaskami. – Nie wiem, co powiedzieć. To, co się stało, jest niesamowite – zaczął Jakub Danecki z zarządu krajowego. Po chwili jednak rozkręcił się. – Dotychczas głosowaliśmy na partie, o których sądziliśmy, że będą nas reprezentować. Później okazywało się, że popełnialiśmy błąd. Dopiero w czasie wyborów prezydenckich coś pękło. W końcu zrobiliśmy to, co kazano nam robić od zawsze, kiedy narzekaliśmy, czyli wziąć sprawy w swoje ręce. I udało nam się!
To był dopiero początek. Sala naprawdę się wzruszyła, kiedy mikrofon przejęła Weronika Samolińska, pełnomocniczka finansowa Razem. – Niedawno nasza partia mieściła się w kuchni Marceliny. Liczyliśmy, że we wrześniu będzie nas 200 osób, teraz nie mieścimy się w kinie – mówiła łamiącym się głosem.
Rozejrzałem się – sporo ludzi płakało. To wszystko mogło się wydawać naiwne i ckliwe, ale z pewnością było szczere. Kolejny głos, Justyny Szpanowskiej, był dowodem, że Razem to grupa bliskich sobie osób. – Przyszłam do Razem, bo byłam samotna. Chciałam poznać grupę ludzi, która myśli podobnie. Teraz cieszę się, że jesteście moimi przyjaciółmi – mówiła.
Główna siła lewicy?
W końcu wybiła godz. 21. Słupki na ekranach poszybowały w górę. Słupek Razem zatrzymał się na poziomie 3,9%. Partia zajęła ostatnie miejsce wśród ogólnopolskich komitetów, ale radości było co niemiara. Udało się przekroczyć trzyprocentowy próg.
W tym momencie jedna z telewizji informacyjnych pokazała sztab Prawa i Sprawiedliwości, który świętował spektakularne zwycięstwo. W porównaniu z tym, co działo się w kinie Luna, członkowie PiS wypadli co najmniej niemrawo.
Wreszcie na scenie pojawił się Adrian Zandberg. Człowiek, dzięki któremu partią w końcu zainteresowały się media, dotychczas stał z innymi jej członkami po lewej stronie sali. – Te 4% to dopiero pierwszy krok! – komentował wyniki wyborów. – Polityka jest każdego dnia, kiedy tysiące ludzi razem będą stać w swoich miastach, w swoich miasteczkach, po stronie ludzi pracy, organizować się w obronie pracowników, których prawa są łamane, budować spółdzielnie, prowadzić edukację – jutro, pojutrze, przez kolejny miesiąc, przez kolejny rok, przez kolejne lata. Bo w końcu będzie w Polsce demokratyczna lewica, za którą nie trzeba się wstydzić.
Ledwie skończył, dziennikarze zaczęli walczyć o możliwość przeprowadzenia z nim wywiadu. – Zaraz, pozwólcie mi państwo tylko się napić. Siada mi głos – mówił. Wszyscy prosili go o skomentowanie tego, że w Sejmie zabraknie lewicy. – Lewicy w polskim Sejmie nie było od lat – ucinał.
Panowała wesołość. Żartowano, że podczas następnej kampanii będzie można apelować o to, żeby ludzie nie głosowali na SLD, bo szkoda marnować głos na małe partie. – Gdyby Zjednoczona Lewica nie zrobiła nam psikusa i nie wystartowała, to teraz byśmy weszli – mówiono. Na poważniej dodawano jednak, że trzeba przekonać do siebie te osoby, które zdecydowały się poprzeć Zjednoczoną Lewicę, oraz 50% Polaków, którzy nie wzięli udziału w głosowaniu. – To są ogromne rezerwy.
Nikt nie obawiał się samodzielnych rządów PiS. Dlaczego? – Najpierw musiała upaść Platforma, potem zrobi to PiS. Będziemy chcieli to wykorzystać – mówił Łukasz Drozda, członek Razem.
Wiktor Raczkowski
Artykuł pochodzi z tygodnika "Przegląd".