Teza, że dzieci w Polsce rodzi się za mało i powinno rodzić się więcej przez żadną ze stron politycznego sporu nie jest kwestionowana. Uważa się to za tak oczywiste, że ani politycy, ani publicyści nie podejmują tego tematu. Rzekoma konieczność zwiększenia dzietności nie stała się przedmiotem dyskusji być może dlatego, że jej zwolennikom brakuje sensownych argumentów. Pomimo że podejmując polemikę muszę opierać się raczej na opiniach zasłyszanych, postaram się tezę używaną przez zwolenników większej dzietności odtworzyć i przeanalizować.
„Jeśli Polki urodzą za mało dzieci, to nie będzie kto miał pracować na nasze emerytury” – zdają się zgodnie uważać przedstawiciele różnych opcji. Argument ten forsowany jest nie tylko przez ludzi powtarzających bezmyślnie obiegowe opinie, lecz także – co nieco dziwi – przez członków intelektualnych elit. W ustach profesora taka teza, niepoparta dowodami, brzmi jednak dziwnie. Warto przyjrzeć jej się więc bliżej.
Trudno przewidzieć, jaki za 20–25 lat będzie stan budżetu państwa, bo z niego finansowana jest cześć emerytur, a przymusowy charakter składek ZUS sprawia, że tak naprawdę jest to jeszcze jeden podatek. Trudno też przewidzieć dalszy los OFE czy indywidualnych kont emerytalnych. Te pierwsze mogą, jak to miewają w zwyczaju prywatne firmy, po prostu dla wygody przestać istnieć, drugie zaś, jak wiele wskazuje, nie pozwolą państwu na wywiązanie się ze swoich opiekuńczych zobowiązań. Być może więc skala dofinansowywania emerytur z budżetu będzie znacznie większa za ćwierć wieku, niż jest obecnie.
Rodzi się pytanie, czy zwiększona obecność młodych rąk do pracy pomoże podreperować budżet lub ocali fundusze emerytalne. Odpowiedź nie jest oczywista, gdyż trudno też przewidzieć, jakie będzie zapotrzebowanie na pracę za dwadzieścia parę lat, kiedy to rynek pracy wejdą urodzeni obecnie. Jednak postępująca mechanizacja i automatyzacja, nie tylko najprostszych zajęć, wskazuje, że zmieni się charakter tego zapotrzebowania, a w wielu dziedzinach, może poza sektorem usług, zwłaszcza opiekuńczych, mniej pracowników niż obecnie będzie potrzebnych. Z punktu widzenia budżetu i środków na emerytury większe znaczenie prawdopodobnie będzie miała struktura własności i to, kto i na jakich zasadach będzie osiągał korzyści ze sprzedaży towarów i usług. Skrajna koncentracja kapitału i gorsza dystrybucja zysków oznaczać będzie niższe świadczenia społeczne, w tym także niższe emerytury.
Teza o tym, że młodzi rzekomo będą utrzymywać starych i niezdolnych do pracy mogłaby być prawdziwa jedynie w przypadku, gdyby jednocześnie spełnione były co najmniej dwa warunki: a) praca dla młodych była dostępna, b) wysokość płacy pozwalałaby na dzielenie się z pokoleniem rodziców i dziadków. Jeżeli obecne trendy się utrzymają, żaden z tych warunków nie zostanie jednak spełniony. Przypomnijmy, że obecnie bezrobocie wśród młodych, zwłaszcza wśród najmłodszych poszukujących pracy (15-24 lata) wynosi w Polsce 22,5% (Eurostat, dane za 2014 rok) i jest znacznie wyższe niż całkowita stopa bezrobocia – 8,1%. W krajach doświadczających kryzysu finansów publicznych, bezrobocie wśród ludzi w analogicznym przedziale wiekowym jest jeszcze wyższe. W Grecji wyniosło 52,2%, w Hiszpanii – 51,5%. Młodzi nie pracują więc na starych czy ich emerytury. Jest wręcz odwrotnie: gdyby nie emerytury dziadków, w wielu rodzinach wchodzący w dorosłe życie młodzi ludzie nie mieliby z czego żyć. Doświadczenia polskich rodzin, zwłaszcza w najbardziej dotkniętych bezrobociem obszarach, potwierdzają tę tezę. Wnuk może liczyć co najwyżej na śmieciówkę (nie jest ona źródłem emerytury), czasem na samozatrudnienie (to także raczej osłabia system repartycji), rodzice doświadczają niepewnego losu na rynku pracy, zaś jedynymi członkami rodziny, którzy mają „sztywną pozycję” są dziadkowie. Na razie transfery idą więc od starych do młodych. Jak dużo musiałoby się zmienić, żeby w przewidywalnej przyszłości zaczęło być odwrotnie?
Przyjmijmy na chwilę, że faktycznie zabraknie w Polsce rąk do pracy. Może to nastąpić nie tylko wskutek niżu demograficznego, z którym podobno mamy do czynienia i dzisiaj, lecz również z powodu emigracji zarobkowej. Czy w takiej sytuacji nie byłoby innych sposobów na pozyskanie rąk do pracy? Polska należy do grona krajów OECD, a więc najlepiej rozwiniętych i – w skali świata – stosunkowo bogatych. Sprowadzenie pracowników z Azji lub krajów byłego ZSRR nie powinno stanowić większego problemu. Najbliżej nam kulturowo do Ukraińców i Białorusinów, przedstawicieli nacji o niższym standardzie życia niż charakterystyczny dla Polski. Z powodzeniem mogliby pracować na nasze emerytury, jeśli państwo stworzyłoby im warunki do legalnej, opodatkowanej i oskładkowanej pracy.
Jeżeli przyjąć szerszą perspektywę, to rodzenie Polaków i Polek nie jest konieczne, aby zapewnić podaż pracowników. Na świecie rodzi się mnóstwo dzieci w krajach znacznie biedniejszych niż nasz. Z punktu widzenia potrzeb gospodarki usilne dbanie o demografię przypomina trochę presję na to, aby kobiety stawały się matkami w krajach opanowanych przez nacjonalistyczną lub rasistowską ideologię, na przykład przed II wojną światową i w jej trakcie.
Jeżeli chodzi o gospodarkę, to osobiście nie miałbym nic przeciwko, aby w pracy mieć kolegów i koleżanki z Syrii czy Afganistanu. Rozumiem jednak tych, którzy są uprzedzeni wobec tak zwanych obcych. Ich obawy uważam wprawdzie za zupełnie irracjonalne, jednak skoro pragną chrześcijan w granicach naszego podobno katolickiego kraju, niech zgodzą się chociaż na egipskich Koptów lub ukraińskich prawosławnych. Nie? To może za wschodnią granicą znajdzie się jakaś katolicka mniejszość chętna do pracy na nasze emerytury? A może ktoś zechce przyjąć katolicki chrzest skuszony godziwą płacą?
Na razie problemu z brakiem rąk do pracy raczej nie ma. A jeśli jest, to przecież powinien rozwiązać je rynek – poprzez zaoferowanie swoją „niewidzialną ręką” wyższych płac. Jeśli nie będą wypłacane, jak podobno obecnie bywa, „pod stołem”, to z pewnością pomogą w złożeniu się na emerytury.
Warto jednak zauważyć, że bezrobocie obecnie byłoby znacznie większe, gdyby nie wciąż otwarte możliwości uzyskania lepszych płac na przykład w Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Niemczech. Czy za 25 lat młodzi Polacy wciąż będą preferowali zarabianie za granicą? Czy będę mieli taką możliwość? A może zostaną uznani za niechcianych imigrantów? Albo przegrają konkurencję z przybyszami z Afryki i Bliskiego Wschodu? Jeśli tak, to o podaż pracy na krajowym jej rynku przedsiębiorcy i poborcy podatków/ZUS-u nie będą musieli się martwić.
Jak widać, pytań jest więcej niż odpowiedzi, jednak z wielu względów zakładanie, że należy za wszelką cenę zwiększyć dzietność, bo emerytury będą zagrożone, wydaje się bezzasadne. Moim zdaniem kluczem do bezpieczeństwa systemu ubezpieczeń społecznych jest zmiana mentalności przedsiębiorców, a częściowo także – pracowników, z egoistycznej i krótkowzrocznej, na taką, która uwzględnia całość społecznych potrzeb i uwarunkowań. Otrzymanie do ręki 10 czy 20 procent więcej na „śmieciówce” lub na wymuszonym samozatrudnieniu może być bardziej atrakcyjne wtedy, gdy te dodatkowe kilkanaście procent jest niezbędne do przeżycia. Godziwe i legalne płace mogą ułatwić przyjęcie dłuższej perspektywy czasowej. Zapewne dałyby też oddech niezbędny do tego, aby myśleć o solidarności z tak zwanymi innymi pokoleniami. Ale do podniesienia płac sama „niewidzialna ręka” najprawdopodobniej jednak nie będzie skłonna. Potrzebne są systemowe działania państwa, które pozwolą zwiększyć udział pracy w PKB i doprowadzić go do takiego choćby poziomu, jaki mieliśmy w Polsce kilkanaście lat temu, lub który mają nasi południowi sąsiedzi.
Na zakończenie warto podkreślić, że jeśli w Polsce utrzymają się obecne trendy: płace nie będą nadążały za wzrostem gospodarczym, powszechne będzie unikanie płacenia podatków i składek na ZUS, a ideologia rywalizacji i krótkowzrocznego egoizmu wciąż będzie dominować nad myśleniem w kategoriach społecznej solidarności, to rodzenie większej liczby dzieci powiększy tylko problemy. Na pewno nie przyczyni się do ratowania systemu emerytalnego.
No, chyba że docelowo ma on być zastąpiony przez tradycyjne relacje, w których rodzice na starość wylądują na garnuszku dzieci, a te łaskawie pozwolą im pomieszkiwać w komórce.
Jarosław Klebaniuk
Artykuł ukazał się również na blogu Autora w portalu NaTemat.pl.