Rozumie bowiem, kto i po co wytwarza takie rewelacje – żeby dyskredytować wszystko, co nie po myśli hegemonicznego neoliberalnego skrajnego centrum, coraz trudniejszego do odróżnienia od skrajnej prawicy.
Inaczej sytuacja wygląda w Polsce, gdzie wątki i klisze rusofobiczne trafiają na podatny grunt nawet na lewicy.
Lewicowa rusofobia
Lewicowi posłowie, by uderzyć w partię rządzącą, imputują jej, że jej ustawy pisane są cyrylicą. Lewicowi lub szeroko na lewicy czytani publicyści straszą w swoich publikacjach „obcym alfabetem” i stosują szczególną erystykę, w której ostatecznym argumentem, kulminacją wywodu, jest albo że coś jest podobne do czegoś w Rosji, albo – że ktoś zna kogoś, kto zna kogoś, kto kiedyś spotkał Putina, a jak nie jego osobiście, to kogoś innego z KGB. Ekspansywnie infiltrująca procesy legislacyjne w Polsce organizacja (Ordo Iuris), o której wiadomo, że jest powiązana z brazylijską sektą, a brazylijskie sekty zwykle z pieniędzmi reakcyjnych ewangelikalnych sitw amerykańskich, w polskiej publicystyce, także lewicowej, okazuje się w jakiś sposób przede wszystkim emanacją wpływu Kremla (bo coś jest do czegoś podobne). W reakcyjnych organizacjach zakładanych i finansowanych przez amerykańskich i zachodnioeuropejskich oligarchów, uwagę takich publicystów zwracają jedynie drobniaki, jakie trafiają tam z Rosji i jeden rosyjski oligarcha w wieloosobowym zarządzie. Światem rządzą dziś reakcyjni oligarchowie, ale można by pomyśleć, że złe jest w tym wszystkim głównie to, że wśród nich zdarzają się czasem Rosjanie, a z pieniędzy śmierdzą tylko ruble. Nawet obecny kryzys koronawirusowy okazał się okazją dla takich operacji myślowych. To Putin podkręca dezinformację i na tym wszystkim korzysta, a wykonywany przy okazji pandemii demontaż państwa prawa i porządku liberalnej demokracji jest zły dlatego, że przypomina Rosję.
Nawet na feministycznych protestach i przy lekturze niektórych feministycznych publikacji można czasem odnieść wrażenie, że mizoginiczne projekty rządzącej prawicy są złe nie tyle same w sobie (bo uderzają w kobiety i ich prawa), a dlatego, że prowadzą w jakiś sposób do skojarzeń z Putinem i Kremlem. Są nimi inspirowane, są do nich podobne, czymś się kojarzą. To jest prawdziwe zło, sedno sprawy, do którego okoliczność, że uderzają w kobiety, wydaje się w wielu takich wywodach być bez mała jedynie wprowadzeniem. Jakby prawa kobiet były tylko okazją do wskazania Rosjan, Kremla, Putina.
Ten fenomen rozciąga się aż na szeregowych muszkieterów lewicy toczących swoje pojedynki w komentarzach na Facebooku i Twitterze. Kto tylko zakwestionuje taki sposób rozmawiania o polityce jako niepoważny i nieprzystojący lewicy, usłyszy od nich, że „broni Putina” albo panującego w Rosji reżimu brutalnego neoliberalnego kapitalizmu. Jakby jedynym sposobem niepopierania Putina było uparte twierdzenie, że całe zło tego świata pochodzi tylko z Kremla. Jakby neoliberalizm był tylko w Rosji albo tam się narodził i stamtąd rozszedł po świecie.
Rusofobia jako rasizm
Zróbmy sobie taki mały eksperyment. Zastąpmy czasem roboczo Rosjan i Putina Żydami, a potem zastanówmy się, czy w demaskacjach tego rodzaju pozostanie coś – jakieś argumenty polityczne z prawdziwego zdarzenia – co je będzie znacząco odróżniało od staroświeckiego dyskursu antysemickiego? No więc często nie będzie. I dotyczy to nie tylko tych wywodów, które sprowadzają się do tworzenia łańcuchów wskazujących, kto kogo zna, aż dotrzemy do znacząco podkreślonego rosyjskiego nazwiska – tak jak dyskurs antysemicki znacząco zatrzymywał się na nazwisku brzmiącym „żydowsko”. Dotyczy to także wywodów, które mówią o oligarchach, ale zawsze tylko rosyjskich – tak jak antysemici niby krytykowali krwiopijczą finansjerę, ale wyłącznie wtedy, kiedy miała żydowskie nazwiska i do tego szczególnie wskazując tę okoliczność.
Jeżeli wystarczy zastąpić jeden podmiot Żydami, żeby tekstu – i sposobu, w jaki układa swój wywód – nie dało się odróżnić od klasycznego antysemityzmu, to zwykle znaczy, że wywód ten ma z antysemityzmem identyczną strukturę, a więc jest po prostu kolejną mutacją rasizmu. Krytyka takiego dyskursu nie jest obroną ani reżimu Putina, ani rosyjskiego neoliberalizmu – tak jak krytyka dyskursu antysemickiego nie jest obroną ani finansjery w ogóle, ani, dajmy na to, rodziny Rothschildów. Jest obroną elementarnych standardów lewicowej analizy rzeczywistości.
Podczas gdy komentatorzy na amerykańskiej lewicy od dawna zwracają uwagę, że dyskurs rusofobiczny to ostatni bezkarny i zupełnie przezroczysty rasizm na liberalnym odcinku spektrum politycznego, w Polsce ogromna część lewicy żyje złudzeniem, że to taki lokalny, nadwiślański antyimperializm. Liberalizm nie może istnieć bez jakiegoś rasizmu. Jego ojcowie założyciele byli właścicielami niewolników i dziedzictwo tego pokalanego poczęcia w godzinie próby wylezie z prawie każdego liberała. Dlaczego w Polsce problem jest dziś jednak tak częsty nawet na lewicy? Dlaczego próby głośnej krytyki dyskursu demonizującego Rosję ponad miarę wydają się nawet na lewicy tylko odosobnionymi wyspami?
Lewica i rasizm
Nie bez znaczenia jest tu fakt, że rasizm w ogóle nie jest problemem na polskiej lewicy dobrze rozpracowanym. Zapytane z zaskoczenia o jego definicję, osoby identyfikujące się mniej lub bardziej z lewicą zbyt często odpowiedziałyby coś w rodzaju: uprzedzenia i nietolerancja wobec osób innego niż nasz koloru skóry, dyskryminacja mniejszości „rasowych”, etnicznych. Polska rusofobia z rzadka wymierzona jest w śladową rosyjską mniejszość w Polsce – wymierzona jest w rosyjskie państwo, wielokrotnie większe i silniejsze niż Polska, a Rosjanie są (w większości) biali, tak jak my. Jeżeli rasizm to coś o kolorze skóry i mniejszościach, to polskie obsesje rusofobiczne nie mogą mieć z rasizmem nic wspólnego, prawda?
Tyle, że są to trywialne „definicje” rasizmu, w sam raz dla liberałów. Europejscy Żydzi są biali, byli jednak ofiarami rasistowskiego ludobójstwa, więc rasizm nie sprowadza się do koloru skóry. W kolonialnym Kongu Belgijskim czy w Republice Południowej Afryki w epoce apartheidu czarne ofiary rasistowskiej przemocy i eksploatacji stanowiły większość populacji, więc „dyskryminacja mniejszości” też nie bardzo.
Rasizm jest ideologią, która nie przez przypadek narodziła się wraz z kapitalizmem: jako instrument zarządzania nierównościami i wyzyskiem w ramach poszczególnych kapitalistycznych społeczeństw, ale także w międzynarodowym podziale pracy w kapitalizmie jako systemie globalnym. Będąc wielką, elastyczną i nieprzerwanie nowelizującą się (w odpowiedzi na przemiany struktur dominacji w kapitalizmie) ideologią, rasizm dostarcza zarówno technologii i sposobów racjonalizacji władzy tym, którzy dysponują nagą siłą, jak i fałszywej świadomości części z tych, którzy nią aż tak bardzo nie dysponują, po to, żeby się mogli poczuć lepiej kosztem kogoś innego i zostać – w lokalnym lub globalnym rozdaniu – nieświadomymi kolaborantami silniejszych od siebie.
Polska jest słabym, półperyferyjnym społeczeństwem, dostarczycielem taniej siły roboczej i suplementarnym rynkiem zbytu dla śmieci nie do upchnięcia na lepszych rynkach, ale jednocześnie lubi o sobie fantazjować, że jest częścią globalnego obozu władzy i dominacji, bo „odwieczne” zachodnie chrześcijaństwo, alfabet łaciński, a teraz jeszcze członkostwo w NATO i Unii Europejskiej. Pogarda dla „ruskiego barbarzyństwa” to rytuał utwierdzania się w naszej własnej przynależności do lepszego, silniejszego świata zachodniej cywilizacji, nawet jeśli ten jedzie po nas niewiele mniej niż po szwaczkach w Bangladeszu, a do NATO wziął Polskę tylko po to, żeby to ona przyjęła pierwsze uderzenie i zamieniła się w jedną wielką dziurę w ziemi w razie wojny sojuszu z Rosją.
Fakt, że rasizm jest w Polsce tak słabo rozumiany i rozpoznawany nawet na lewicy (z innych pospolitych przykładów: „islamofobia to nie rasizm, bo islam to nie rasa”, tak jakby naprawdę istniały jakieś „rasy”), jest oczywiście jedną z konsekwencji stopnia, w jakim polska wyobraźnia polityczna oraz język używany przez Polaków do opisu rzeczywistości skolonizowane zostały przez prawicę – neoliberalną i katolicko-narodową.
Ta sama kolonizacja wyobraźni i języka przez prawicę powoduje, że w Polsce nawet lewica bywa „antykomunistyczna”, i jeszcze z tego dumna. Filip Ilkowski słusznie zauważa, że w Polsce rusofobia jest w znacznym stopniu przedłużeniem albo swego rodzaju mutacją oficjalnego polskiego antykomunizmu, ponieważ Rosja jest „spadkobierczynią” Związku Radzieckiego. Nie stoi temu na przeszkodzie antykomunistyczna natura porządku politycznego samej współczesnej Rosji, ponieważ prawicowe imaginarium utożsamia projekty polityczne z narodami wyobrażonymi jako byty monolityczne i trwałe w swojej esencji. Niezależnie od swoich faktycznych poglądów, Putin nosi w sobie swego rodzaju komunistyczny gen, bo mówi tym samym językiem, co Lenin i urodził się w Leningradzie.
Bieda-antyimperializm
Prawicowa kolonizacja języka i wyobraźni powoduje, że wiele osób o lewicowych intuicjach często zaczyna swoją polityczną przeprawę od przedzierania się przez gąszcz ideologicznych chwastów. Dorobienie się w tej podróży solidnego kompasu politycznych aksjomatów – w zależności od tego, skąd zaczynamy – może być żmudną, długotrwałą, czasem samotną pracą. Trudno się dziwić, że w takim pejzażu ludzie się potykają i błądzą. Chcą być antyimperialistami, ale jedyne mocarstwo, o którego złych mocach słyszą z każdej strony (nawet z lewej), to Rosja. Myślą więc, że ciągłe wskazywanie jedynie na Rosję, to antyimperializm.
To nie antyimperializm, to bieda-antyimperializm.
Takie myślenie zupełnie bowiem pomija, że agresywne zachowanie Rosji Putina dziś jest reakcją na zachowanie Zachodu w stosunku do Rosji i jej historycznych i kulturowych przyjaciół – na przestrzeni minionych trzydziestu lat. Po rozwiązaniu Związku Radzieckiego Rosja wykonała radykalny gest ogromnej redukcji wydatków militarnych. Mało co obrazuje tę redukcję wymowniej niż fakt, że niedawne supermocarstwo przez lata nie potrafiło sobie poradzić z buntem maleńkiej prowincji na Kaukazie. Moskwę zmusiły do owej redukcji koszty, których nie była już w stanie dłużej dźwigać, ale pomogła też jej naiwność. Jak przekonuje Tony Wood (o jego książce pisałem więcej tutaj), Rosja zrobiła to bowiem po części z wiary w zachodnie farmazony o otwartych społeczeństwach, a także w złudzenie, że zostanie kiedyś w nagrodę przyjęta do „wielkiej zachodniej demokratycznej rodziny”. Tyle że Zachód nigdy nie miał takich planów.
Rosja dramatycznie zredukowała swoje wydatki militarne tylko po to, żeby się przekonać, że Waszyngton i tak będzie popychał ku niej nie tylko granice NATO (przez poszerzanie sojuszu na wschód), ale potem także swoje wojskowe instalacje i garnizony. Będzie bombardował jej historycznych i kulturowych przyjaciół, sponsorował spiski przeciwko jej sojusznikom i zwane kolorowymi rewolucjami pucze w granicach jej najbliższych sąsiadów. Po upadku ZSRR Kreml bardzo długo był na arenie międzynarodowej powściągliwy: przyglądał się dość biernie bombardowaniom Belgradu i Bagdadu, jakby czuł, że jest za słaby, albo że mniej mu wolno. Ale z czasem dobrnął do konkluzji, że na końcu tej trajektorii, prędzej czy później, będzie jakieś Zachodu uderzenie także w Rosję. Brzeziński fantazjował w końcu dla Waszyngtonu o takim osłabieniu Rosji, żeby przestała być w ogóle spójnym państwem albo rozpadła się na mniejsze jednostki. Cały rosyjski „imperializm” minionej dekady jest zachowaniem reaktywnym, próbą utrzymania gruntu pod nogami w obliczu postępującej militaryzacji ładu światowego. Jego militaryzacji przez Zachód (Stany Zjednoczone i ich głównych sojuszników). Poważna analiza polityczna musi być zdolna ten „szczegół” dostrzegać – pomimo wszystkiego tego, za co słusznie nie lubimy Putina (zamordyzm, antyfeminizm, homofobię, obronę władzy oligarchów). To Rosja otoczona jest coraz bliżej przez amerykańskie bazy wojskowe, a nie na odwrót.
Sprawa polska
Pospolity argument mający wyjaśniać fiksację na wyłącznie rosyjskim imperializmie idzie mniej więcej tak. Za sprawą położenia geograficznego, inaczej niż społeczeństwom Ameryki Łacińskiej czy Bliskiego Wschodu, Polsce zagraża nie amerykański a właśnie rosyjski imperializm. To jednak nie argument, to wymówka. Miałoby to sens w jakiejś alternatywnej czasoprzestrzeni, w której zdarzenia nie następują po sobie w linearnych ciągach przyczynowo-skutkowych, tylko wiszą sobie luźno jak w zupie i można nimi dowolnie zamieszać.
Polska należy do największego w historii militarnego paktu, który tuż po wygaszeniu zimnej wojny nie chciał jasno definiować swojej tożsamości, ale wkrótce powrócił – najpierw de facto, potem explicite – do starych anty-moskiewskich przyzwyczajeń. Rosja stała się aktywnym ingerentem poza swoimi granicami długo po tym, jak Polska przystąpiła do NATO. W ramach członkostwa Polska pomagała legitymizować kolejne awantury Waszyngtonu. Uczestniczyła w maskaradzie, według której to, czego chcą mocarstwa skupione w NATO, wyraża jakoby wolę „światowej opinii” i „wolnego świata”. A w końcu użyczyła swojego terytorium dla amerykańskiego projektu przysuwania amerykańskich instalacji wojskowych do granic Rosji i jeszcze chce Amerykanom za to płacić. W ramach NATO Polska jest pożytecznym idiotą, który – jeżeli dojdzie do wojny NATO z Rosją – na siebie przyjmie pierwsze uderzenie, nic nie otrzymując w zamian, a może nawet znikając z powierzchni Ziemi. Ale stanie się tak na Polski własne życzenie. To za mało, żeby odwrócić ciągi przyczynowo-skutkowe i mieć podstawy fantazjować o tym, że Polska jest potencjalną ofiarą współczesnego rosyjskiego imperializmu, podczas gdy ten imperializm jest odpowiedzią na wymierzone (między innymi) przeciwko Rosji zachowanie NATO. NATO, do którego Polska wcześniej wstąpiła i jest jednym z najgorliwszych neofitów tego kultu.
Ustępstwa i kompromisy
Jednak problem polskiej „lewicowej rusofobii”, to nie tylko ludzie, którzy chcą dobrze, ale błądzą, bo taki mamy klimat polityczny w ogóle. To także ludzie, którzy z czasem zeszli w okolice rusofobicznych uproszczeń, przyjęli ich część, choć kiedyś ich antyimperializm był bardziej spójny. Część młodych ludzi, którzy dzisiaj błądzą, błądzi także z ich winy. Aktywiści i politycy, którzy kiedyś protestowali pod ambasadą USA i przeciwko szczytom NATO, a dzisiaj kwapią się wyłącznie pod ambasadę Rosji, nawet jeśli przypadkiem będą de facto bronić syryjskiej al-Kaidy i jej przeszczepów. Publicyści i intelektualiści, którzy z czasem „dorośli”, porzucili młodzieńczy idealizm i pogodzili się z NATO. I tak dalej.
Zapewne wydarzyło się wśród nich wiele różnych historii. Ulegli lub uległy ideologicznej presji otoczenia, tłumacząc sobie, że to dojrzałość. Pomyśleli lub pomyślały, że nie będą się kopać z koniem, pogodzą się z tym, że póki co, krytykować da się tylko jeden imperializm, jeśli w zamian za to ustępstwo będą mogli robić w innych działkach – pisać do większych gazet i czasopism, debatować na inne istotne tematy w telewizji, działać w profesjonalnej polityce, ulepszać świat w jakichś małych jego wycinkach. Są przypadki, w których trudno nie podejrzewać fiksacji sąsiadującej niebezpiecznie z obłędem – co zapewne nie jest aż tak niezrozumiałą reakcją na frustracje wynikające z nadmiernej ekspozycji na polską rzeczywistość. Znajdą się może i takie, dla których wzmożona aktywność Rosji na arenie międzynarodowej stała się pretekstem, by dać upust rusofobicznym uprzedzeniom od dawna żywionym, ale wcześniej ukrywanym (w obawie, że na lewicy nie przystoją). U niektórych zachodził pewnie proces moralnej korupcji: w zamian za wyrazy uznania ze strony liberalnych arbitrów smaku i obietnicę dostępu do strzeżonych przez nich hegemonicznych łam, okrawali swoje poglądy tak, żeby ze swoimi liberalnym łaskawcami mieć jakąś płaszczyznę porozumienia, a samym sobie tłumacząc to jako własny rozwój intelektualny i zawodowy. Czasem, może częściej, było to bardziej „godzenie się z rzeczywistością”, w której lewica jest słaba i lepiej pewne rzeczy – zbyt wielkie na nasze możliwości – odpuścić, a skupić się na walce o sprawy mniejsze, ale możliwe na naszym małym podwórku do ugrania.
Wyobraźnia i status quo
Wszystko to wzięte razem daje nam lewicę, która zachowuje się, jakby obecny kształt świata – z dominacją Imperium Amerykańskiego, której jesteśmy, poprzez przynależność do NATO, podporządkowani jako kolaboranci – był wieczny, nie do ruszenia, na zawsze. W horyzoncie naszego życia możemy i musimy poruszać się tylko w jego obecnych ramach i co najwyżej szukać sposobów, by polepszyć nasze w nim położenie, zwiększyć nasz własny w nim urobek. Do tego stopnia, że rezygnujemy nawet z ćwiczenia wyobraźni w formułowaniu pytań. Pytań o zasadność opinii zbyt szeroko podzielanych. Pytań o motywacje tych, którzy w każdej sprawie wskazują zawsze tylko jednego winnego. Wreszcie – pytań o inne możliwe światy.
Paradoks polega na tym, że ten świat nasz obecny, dziś istniejący, jest kruchy jak mało kiedy. Trzeszczy, drży w posadach, pęka w szwach. Amerykańska dominacja się chwieje, a gwałtowne próby jej utrzymania tylko udowadniają, jak bardzo się chwieje (wojna handlowa Trumpa z Chinami). NATO rozsadzają wewnętrzne napięcia – między Europą a USA, między Europą a Turcją, między USA a Turcją. Napięcia rozsadzają też Europę (na liniach wschód-zachód i północ-południe). Ze wszystkich możliwych scenariuszy rozwoju wypadków – to ten, w którym świat za ćwierć wieku będzie po prostu wyglądał tak samo jak dziś, jest najbardziej nieprawdopodobny. To jest właśnie czas na ćwiczenie wyobraźni i zadawanie krytycznych pytań – w tym tych o inne możliwe światy.
Skutki rusofobii na polskiej lewicy mogą sięgnąć daleko poza niezrozumienie jednego z naszych sąsiadów. Mogą obrócić taką lewicę w kolejnego reakcyjnego obrońcę miejsca Polski w międzynarodowym status quo, którego dni i tak są policzone.
Tekst pochodzi ze strony Strajk.eu
fot. W. Poliakowa