Argentyna: Krach monetarystycznej utopii

[2002-01-24 02:14:29]

W Argentynie, po kilku dniach względnego spokoju, znów tłumy wylegają na ulice, a kolejne antyrządowe demonstracje przybierają coraz bardziej gwałtowny obrót. Starcia z policją zdarzają się nie tylko w Buenos Aires, ale również w mniejszych miastach i na prowincji. W stolicy w ostatni weekend lewaccy radykałowie zaatakowali budynki banków koktajlami Mołotowa, a kilka dni wcześniej na znak protestu kilkadziesiąt osób pod przewodnictwem miejscowego księdza przywiązało się do krzyży w mieście La Quiaca na północy kraju. Po wielu latach realizowania ryzykownych eksperymentów gospodarczych Argentyna zdaje się odchodzić od neoliberalnego dogmatyzmu. Czy jednak nie jest już na to za późno?

Choć problemy na horyzoncie widać było od dawna, a przez kilka ostatnich lat Argentyna popadała w ruinę, dopiero niepowodzenie ubiegłorocznych pertraktacji z Międzynarodowym Funduszem Walutowym przesądziło o grudniowym przesileniu. Rozmowy na temat odblokowania linii kredytowej (1,26 mld dolarów USA), potrzebnej głównie do spłaty kolejnej transzy odsetek od zadłużenia zagranicznego, przeciągały się kilka miesięcy. MFW domagał się zdecydowanych oszczędności, "dolaryzacji" gospodarki i przedstawienia programu naprawczego na rok 2002.

Rząd dokonał szeregu posunięć, które miały dać szansę spłaty długów: firmom przyznano ulgi podatkowe, obniżono składki na ubezpieczenia społeczne, opodatkowano transakcje kartami płatniczymi, a inwestorom finansowym zaproponowano obniżkę oprocentowania państwowych papierów dłużnych z 11 do 7% z jednoczesną gwarancją, że zyski wypłacone zostaną z dochodów podatkowych. Przede wszystkim jednak minister gospodarki Domingo Cavallo przeforsował obniżenie deficytu budżetowego do ... 0%. Zerowy deficyt miał być głównym środkiem udobruchania Funduszu. Takim się jednak nie stał.

Z cięciami budżetowymi wiązał się szereg niepopularnych decyzji - obcięcie wynagrodzeń sfery budżetowej, obniżenie rent, emerytur i pomocy socjalnej, wreszcie ograniczenie możliwości wypłat oszczędności zdeponowanych przez obywateli w bankach. W połowie grudnia wzburzeni Argentyńczycy powstali w proteście przeciw polityce rządu i międzynarodowych instytucji finansowych. W ciągu miesiąca nastąpił istny korowód prezydentów, z których każdy obiecywał poprawę sytuacji, ale ostatecznego końca chaosu nie widać do tej pory.


Dwadzieścia lat neoliberalnego eksperymentu

Jeśli coś zaskoczyło obserwatorów, to chyba tylko wyjątkowa cierpliwość argentyńskiego społeczeństwa. Argentyńczycy wszak uchodzą za nację wyjątkowo rozpolitykowaną, a ich kraj słynie z długiej tradycji zamachów stanu, walk partyzanckich, wojen domowych, masowych strajków i demonstracji. W przeszłości potrafili obalać obowiązujący porządek nawet w daleko korzystniejszej sytuacji. Rok 2001 kończył się z 20% bezrobocia, 14 milionami (spośród 37) obywateli żyjących poniżej poziomu ubóstwa i obniżoną w ciągu 5 ostatnich lat o połowę zdolnością nabywczą ludności.

Przed 19 grudnia, kiedy dziesiątki tysięcy ludzi spontanicznie wyszły na ulicę, Argentyńczycy wyglądali na niemych, pozbawionych siły, by wyrazić swe niezadowolenie. Pamiętając brutalną dyktaturę wojskową z lat 1976-1983, klęskę w wojnie o Falklandy w 1982 i bolesną hiperinflację szalejącą od 1989, w obawie przed powrotem autorytarnych rządów i gospodarczej katastrofy ugięli się pod politycznym szantażem. Nawet gdy demonstranci zaczęli domagać się żywności, a głodni najubożsi przystąpili do wykradania i rabowania żywności ze sklepów, rząd w najlepsze kontynuował neoliberalny model ustanowiony przed laty przez generałów.

Ludzie w Argentynie pamiętają, że reżim generałów odpowiada za ponad 30 tys. śmiertelnych ofiar, ale często zapominają, że on również doprowadził do drastycznego wzrostu długu zagranicznego (z 8 do 43 mld dolarów) i zapoczątkował kłopoty gospodarcze. Najważniejsi wśród inicjatorów ówczesnego "planu dostosowawczego" byli: wojskowy prezydent, generał Jorge Videla, minister gospodarki, Martinez de la Hoz, konsultant MFW Dante Simone i szef banku centralnego Domingo Cavallo, doktor nauk ekonomicznych Uniwersytetu Harvarda, późniejszy laureat wielu prestiżowych nagród, wyróżniany tytułami Ekonomisty Roku i Człowieka Roku przez prasę gospodarczą, ekspert MFW i Banku Światowego.

Po flircie z nielegalną i zbrodniczą juntą na początku lat 80. Domingo Cavallo powrócił na argentyńską scenę polityczną w 1991 r., gdy prezydent Carlos Menem powołał go na stanowisko ministra, przydzielając mu zadanie zduszenia hiperinflacji. Z błogosławieństwem międzynarodowych instytucji finansowych Cavallo opracował terapię szokową, opartą na najbardziej bodaj radykalnych posunięciach na całym kontynencie. Posłuszny wskazaniom ekspertów z Waszyngtonu zdemontował sektor publiczny, pozwalniał setki tysięcy urzędników państwowych, sprywatyzował blisko 90% przedsiębiorstw, deregulował, liberalizował gospodarkę i handel zagraniczny. Wcielił w życie oparty na parytecie dolara i peso (1:1) rygorystyczny system wymienialności, który dusił eksport. Podnosił też oczywiście stopy procentowe.

Karykaturalna wręcz wersja monetarystycznej ortodoksji w wykonaniu Cavallo szybko zaowocowała kosztami społecznymi: narastały drastyczne nierówności, na potęgę rosły korupcja i nepotyzm, spadało zaufanie do państwa i jego instytucji. Pomimo wzrostu gospodarczego i okiełznania hiperinflacji (wcześniej dochodziła do 5 000% rocznie), sytuacja w Argentynie daleka była od normalności. W 1996 roku nawet sam Cavallo odszedł z rządu, oskarżając prezydenta Menema o korupcję. Wszystko to, o czym krzyczała ulica i donosiły media, nie przeszkadzało jednak bogatym pożyczkodawcom. W końcu przez dziesięć lat swoich rządów Menem liberalizował i prywatyzował - to wystarczało międzynarodowym instytucjom finansowym do traktowania go jako wzorowego ucznia, choć po 1996 roku argentyńska gospodarka zaczęła się cofać, a w zamian postępowało społeczne spustoszenie.

Od wczesnych lat 70. dług zagraniczny Argentyny wzrósł z 7,6 mld do 132 mld dolarów (lub nawet - według innych danych - 155 mld dol.), a 40 mld dolarów, które państwo zarobiło na prywatyzacji, ulotniło się bezpowrotnie, po części zużyte na obsługę długów, a w znacznej mierze zawłaszczone przez liderów politycznych i gubernatorów prowincji. Neoliberalne państwo stało się modelem doskonale demonstrującym skalę złodziejstwa i jego niszczące społeczeństwo skutków. W tym samym czasie bezrobocie wzrosło z 3% do 20%, liczba ludzi żyjących w biedzie z miliona do 14 mln, zaś wegetujących w całkowitym ubóstwie z 200 tys. do 5 mln. Analfabetyzm wzrósł z 2 do 12%, a analfabetyzm funkcjonalny z 5 do 32% populacji.


Wybuch

Kraj wchodził w czwarty rok recesji. Dziesiątki tysięcy firm zbankrutowało, a te, które jeszcze funkcjonowały, uginały się pod naporem konkurencji, od której dzielił ją coraz większy dystans technologiczny. W październiku 1999 r. na prezydenta kraju wybrany został kandydat centrolewicy, Ferdynando de la Rua. Demokracja stawało się coraz bardziej fasadowa, a władze toczył wszechobecny rak korupcji. W marcu 2001 parlament poszukując śmiałka, który podejmie się reform, po raz kolejny sięgnął po niezawodnego superministra, Domingo Cavallo. Ten zaś, uzbrojony w specjalne uprawnienia, mógł przystąpić do kolejnych "wolnorynkowych" reform. Szybko przeforsował zerowy deficyt budżetowy, a na rok 2002 zaproponował obcięcie wydatków o blisko 1/5 (9,2 miliardów dolarów mniej niż w 2001).

Kroplą, którą przepełniła czarę społecznej goryczy, były posunięcia Cavallo z 1 grudnia. Przed końcem 2001 r. kraj miał spłacić 750 mln dolarów, w styczniu 2002 mijał termin kolejnej raty, tym razem ponad 2 mld dolarów. Argentyńczycy przestraszeni wizją rychłej dewaluacji, która pożre ich oszczędności, szturmowali banki i bankomaty, w czym rząd dostrzegł poważną groźbę odpływu kapitału. Pod presją międzynarodowej finansjery zatroskanej o możliwości płatnicze Argentyny, Cavallo przeforsował zablokowanie lokat terminowych obywateli i ustanowienie limitów wypłat z rachunków bankowych - ludzie nie mogli wypłacać z banków gotówki w kwocie większej niż 250 peso (czyli 250 dolarów) tygodniowo. Banki, wykorzystując desperację swych klientów, oprocentowały transakcje kartami kredytowymi (40% w przypadku peso i 29% na transakcjach dolarowych). W tym samym czasie, gdy rząd tak usilnie dbał, by obywatele nie dali się ponieść emocjom i nie wypłacili swych oszczędności z banków, wielcy spekulanci krajowi i zagraniczni zdołali wycofać z Argentyny około 22 mld dolarów.

Wreszcie wzburzone masy wybuchły. Kulminacją był 19 grudnia 2001 r. Tysiące ludzi demonstrowały na ulicach, proklamowano liczne strajki, a głodni biedacy przystąpili do plądrowania hipermarketów i sklepów z żywnością. Prezydent de la Rua odpowiedział groźnie brzmiącym wystąpieniem telewizyjnym, w którym sugerował, że protestujący zostali zorganizowani przez "wrogów republiki". Zapowiedział kontynuowanie polityki zaciskania pasa, a pod pretekstem konieczności opanowania fali grabieży na 30 dni wprowadził stan wyjątkowy: zakazano publicznych zgromadzeń, wprowadzono możliwość aresztowania bez nakazu sądowego, na ulice wyprowadzono konne oddziały policji.

Stan wyjątkowy nie tylko nie zraził protestujących, lecz jeszcze bardziej ich rozjuszył. Wśród cacelazos, za pomocą walenia łyżkami w puste garnki i patelnie wyrażających swą dezaprobatę wobec polityki, która postawiła Argentynę w obliczu widma śmierci głodowej, rosła liczba zubożałych przedstawicieli klasy średniej. Związki zawodowe przeciwne wprowadzeniu stanu wyjątkowego, proklamowały strajk generalny, a tłumy zbierające się przed budynkami rządowymi domagały się ustąpienia Cavallo. Wreszcie 20 grudnia znienawidzony minister gospodarki podał się do dymisji, pociągając za sobą cały rząd i prezydenta, zmuszonego do rezygnacji zaledwie dzień później. Miarą przepaści dzielącej polityczne elity kraju od rzesz jego mieszkańców mogą być słowa najbliższych współpracowników Cavallo, wypowiedziane wkrótce po jego odejściu: "Wykończył go pesymizm Argentyńczyków, którego nawet on, urodzony optymista nie był w stanie ścierpieć".

W obliczu masowego buntu de la Ruy nie mógł uratować nawet rzucony w ostatniej chwili pomysł powołania rządu jedności narodowej, do którego weszliby peroniści, stanowiący główną siłę opozycyjną. Ale oni sami woleli liczyć, że wykorzystają rozruchy w swej politycznej grze niż ratować oponentów z opresji. Co jednak daleko ważniejsze, tłumy na ulicach miast protestowały nie tylko przeciw modelowi gospodarczemu, który sprowadził na kraj katastrofę, ale również przeciw całej klasie politycznej (a nawet większości związków zawodowych). Argentyńczycy demonstrowali po prostu jako obywatele, a nie członkowie i sympatycy tej czy innej partii. Nie zaakceptowali nawet tych polityków, którzy pragnęli dołączyć do szturmu na siedzibę rządu. Ponad ich głowami zamiast partyjnych chorągwi powiewały sztandary narodowe i skandowana jak mantra nazwa kraju: "Ar-gen-ti-na!".

W ten sposób kryzys ekonomiczny przemienił się w przesilenie polityczne, zapowiadające gruntowną przebudowę państwa. A to oznacza koniec pewnej epoki w dziejach nowoczesnej Argentyny. Społeczeństwo powiedziało: "Dość" wszechobecnej korupcji, klasie politycznej, która od 25 lat żyje w luksusie jako beneficjentka wielkich banków i instytucji globalnej finansjery. Kraj z 90% banków i 40% przemysłu w rękach kapitału międzynarodowego mógłby być uznany za pupila MFW, ale - jak się okazało - rezultatem realizacji monetarystycznych zaleceń jest kompletna zapaść gospodarcza.


Prezydent na tydzień

Wynikiem grudniowej rewolty było 31 zabitych przez policję i sklepikarzy, tysiące zatrzymanych i aresztowanych, kilka tysięcy splądrowanych sklepów, zdewastowane całe dzielnice największych miast. Państwo faktycznie zostało pozbawione organów władzy. W tej sytuacji swoją szansę zwietrzyli peroniści z Partii Sprawiedliwości (Partido Justicialista), odwołujący się do dziedzictwa Juana Domingo Peróna, który rządził Argentyną w latach 1944-1945, 1946-1955 i 1973-1974.

Peroniści są typową partią władzy. Od dawna już nie spaja ich żadna ideologia, zresztą nawet ich założyciel w różnych okresach swoich na poły autorytarnych rządów realizował drastycznie nieraz odmienne programy, miotając się między populistycznym korporacjonizmem i radykalnym antykomunizmem. Jego późny następca, Carlos Menem, całkowicie zdemontował argentyńską wersję państwa dobrobytu, gospodarkę sprywatyzował i z pomocą Domingo Cavallo zaprowadził szereg wolnorynkowych rozwiązań ekonomicznych. W czasie prezydentury de la Ruy peroniści byli w opozycji, ale mając większość w parlamencie i rządząc większością z 24 prowincji Argentyny, pozostawali formacją o olbrzymich wpływach.

Gdy tylko upadł de la Rua i jego rząd w Partii Sprawiedliwości rozpoczęły się wewnętrzne przepychanki pomiędzy złaknionymi władzy liderami. Po czterech dniach burzliwych debat w parlamencie i jego kuluarach postanowiono w końcu na 3 marca 2002 r. rozpisać nowe wybory prezydenckie według zmienionej ordynacji. Poszczególne partie mogłyby wystawić po kilku kandydatów, a otrzymane przez nich głosy sumowałyby się na korzyść tego spośród nich, który otrzyma największe poparcie. Ten zdumiewający i odbiegający od demokratycznych zwyczajów system wyborczy służyć miał przede wszystkim zażegnaniu konfliktu pomiędzy skłóconymi bossami peronistów. Uzgodniwszy korzystną dla siebie ordynację liderzy Partii Sprawiedliwości zgodzili się, by tymczasowo fotel prezydenta powierzyć Adolfo Rodrigezowi Saa. Paradoksalnie słabość tego polityka okazała się jego największą siłą - stosunkowo mało znaczący gubernator niewielkiej prowincji San Luis w roli tymczasowego prezydenta był możliwy do zaakceptowania przez najważniejszych liderów peronistów, szykujących się do startu w marcowych wyborach.

Rząd nowego prezydenta ogłosił zawieszenie spłaty długów zagranicznych oraz cięcia w administracji publicznej: niższe pensje dla urzędników oraz zmniejszenie liczby samochodów służbowych. Zapowiedział przekazanie zaoszczędzonych w ten sposób pieniędzy na stworzenie miliona nowym miejsc pracy, podniesienie płacy minimalnej i zasiłki dla bezrobotnych. Pragnąc uspokoić zadłużonych Argentyńczyków, którzy większość zaciąganych siebie kredytów denominowali w dolarach USA, obiecał, że nie będzie dewaluował peso, choć w sytuacji, gdy banki nie sprzedawały dolarów, a na czarnym rynku są były one już niemal dwa razy droższe niż peso, wiarygodność tej obietnicy była nadzwyczaj wątpliwa. Wreszcie Saa ogłosił, że dla ożywienia gospodarki wprowadzi nowy, niewymienialny pieniądz, argentino, początkowo wart tyle co peso i dolar. Dodruk 10 mld "argentyńczyków" miał być gwarantowany przez majątek państwowy, w tym również pałac prezydencki, siedzibę rządu i budynki ambasad Argentyny w innych państwach.

Tymczasowy prezydent wygłaszając swój festiwal ambitnych zamiarów i nierealnych obietnic podlewał go suto sosem nacjonalistyczno-populistycznym. Tak Saa, jak i popierający go przywódcy peronistowskich związków zawodowych, o upadek gospodarki narodowej oskarżali zagranicznych wierzycieli i ministra Cavallo, starając się dyskretnie przemilczeć fakt, że argentyński dług uległ podwojeniu w czasie rządów peronisty Menema i że to właśnie Menem powołał Cavallo na ministra gospodarki.

Uwagę wielu obserwatorów przyciągał szeroki uśmiech Saa. Mówiono, że prezydent jest albo głupcem, który nie rozumie powagi sytuacji, albo sprytnym graczem, który swym entuzjazmem chce zarazić opinię publiczną, by korzystając z jej poparcia utrzymać się u władzy nie tylko do 3 marca, ale do 2003 roku, kiedy to zakończyć się miała kadencja de la Ruy. Ten drugi scenariusz zdawał się już niemal pewny, gdy grupa drugorzędnych polityków Partii Sprawiedliwości wystąpiła z apelem do Carlosa Menema o poparcie dla Saa. Menem, który sam ze względów konstytucyjnych nie mógłby kandydować w marcu, a za dwa lata już może, przychylił się do tego apelu, obwieszczając, że peroniści staną murem za Saa, co odebrano jako niedwuznaczną sugestię przedłużenia jego "tymczasowości".

I gdy już zaczynało się wydawać, że w kraju ogarniętym gospodarczą katastrofą przynajmniej scena polityczna może zacząć się stabilizować, znów tłumy wyszły na ulicę. Była to reakcja na pogłoski o zbliżającej się dewaluacji peso, które sprowokowała dymisja szefa Banku Centralnego, odpowiedzialnego za program wprowadzenia argentino. 28 XII po południu sąd Buenos Aires uznał, że limitowanie wypłat jest nielegalne i nakazał bankom jego zaprzestanie. W kilka godzin później decyzję tę unieważnił sąd centralny. Wieczorem dziesiątki tysięcy zdesperowanych ludzi, którzy utracili nadzieję na odzyskanie swych oszczędności, zaczęły gromadzić się na Placu Majowym przed pałacem prezydenckim. Po kilku godzinach pokojowego wiecowania w nocy demonstrantów zaatakowała policja. Wzburzony tłum odpowiedział kontratakiem: kamienie przecinały powietrze spowite gazem łzawiącym, palono opony, szturmowano banki, plądrowano sklepy. Kilku ciężko poturbowanych policjantów trafiło do szpitali. Nad ranem tłum wdarł się do budynku parlamentu, demolując jego wnętrze.

Jak bańka mydlana pękł sen peronistów, że rewolta wymierzona była jedynie w centrolewicę de la Ruy, a oni po prostu zdołają ją przekuć na poparcie dla własnej partii. Rząd przedłużył o parę godzin czas otwarcia banków i jednorazowo zwiększył limit wypłat do 500 peso, ale wkrótce pozostało mu jedynie zgłoszenie gotowości podania się do dymisji. Tymczasowy prezydent Adolfo Rodrigez Saa zrezygnował ze stanowiska, gdy tylko okazało się, że najważniejsi liderzy peronistów nie są już skłonni go popierać.


Znacząca korekta?

Tym razem politycy przestraszyli się na dobre. W parlamencie peroniści i centrolewica rozpoczęli negocjacje na temat powołania rządu jedności narodowej. Na kilka godzin na prezydenta zaprzysiężony został przewodniczący niższej izby parlamentu, a wkrótce potem na stanowisko szefa państwa wybrano jednego z liderów lewicującego skrzydła peronistów Eduardo Duhalde, uzgadniając zarazem, że pozostanie on na stanowisku do 2003 r.

Rząd Duhalde przedstawiając swój program, zapowiedział: zawieszenie spłaty zadłużenia zagranicznego, rezygnację z wprowadzenia nowego pieniądza, odejście od sztywnego kursu wymiany, dewaluację peso, podwójny system walutowy - tymczasowo obok sztywnego kursu ustalanego przez rząd funkcjonować ma kurs wyznaczany przez rynek - oraz drastyczne oszczędności budżetowe. Na początek ustalono oficjalny kurs 1,4 peso za dolara, wprowadzając jednocześnie szereg mechanizmów, które mają chronić konsumentów i posiadaczy rachunków bankowych. W obawie o wzrost inflacji rząd próbuje administracyjnie ograniczyć wzrost cen, wyznaczono też pułapy, do których lokaty w peso i kredyty dolarowe przeliczane będą w stosunku 1:1. W ten sposób ciężarem wychodzenia z kryzysu obarczeni mają być nie tylko Argentyńczycy, ale również zagraniczni inwestorzy.

Duhalde liczy, że dewaluacja pozwoli na zwiększenie podaży pieniądza, co korzystnie wpłynie na dynamikę gospodarki. Obniżeniu powinny też ulec koszty pracy, a eksport ma stać się bardziej opłacalny. Zaniepokojeni komentatorzy liberalnej prasy zaczęli pisać o populistycznym programie nowego rządu i wzywali, by politycy zdobyli się na odwagę powiedzenia społeczeństwu, że nie ma szans na odzyskanie swoich oszczędności i musi się liczyć z koniecznością dalszego zaciskania pasa. Gdy Duhalde wspomniał, że wobec protekcjonistycznej polityki Waszyngtonu, blokującej napływ tanich produktów z Ameryki Południowej, Argentyna będzie starała się chronić własny rynek, a być może stworzy też wspólną strefę walutową z Brazylią, prasowych speców od gospodarki wsparł osobiście amerykański prezydent, George W. Bush jr. W połowie stycznia oznajmił on, że Stany Zjednoczone są gotowe pomóc Argentynę jeśli tylko przedstawi ona kolejny program naprawczy, oparty na dalszym poszerzaniu wolnego rynku, nie zaś próbach jego ograniczania. Również MFW odmawia dalszego wsparcia, tłumacząc, że dla jego udzielenia konieczne są radykalne cięcia budżetowe.

Pytanie, czy Duhalde uda się wyciągnąć Argentynę z bagna, pozostaje otwarte. Przez całe lata argentyńscy politycy i zagraniczni eksperci zaprzeczali, że za krach odpowiada neoliberalny model gospodarczy. Dziś już nikt nie próbuje udawać, że sztywny kurs waluty i wysokie stopy procentowe były dla kraju zbawieniem. Nawet MFW delikatnie przyznaje, że nie dostrzegł w porę wiszących nad Argentyną zagrożeń. Odejście od monetarystycznej ortodoksji, odrzucenie dyktatu zagranicznych inwestorów i spekulantów oraz śledztwa w sprawie nadużyć Cavallo i wycieku 22 mld dolarów z kraju w sytuacji, w której zwykli obywatele mogli wypłacać z banków ledwie 250 dolarów tygodniowo, pozwalają na umiarkowany optymizm. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do wiecznie uśmiechniętego Saa, przekonanego o silnym poparciu peronistów, Duhalde próbuje wokół swego programu zjednoczyć wszystkie siły społeczne, co - jak wskazują ostatnie sondaże - zjednuje mu sympatię ludzi.

Wiele jednak zależy od tego, na ile Argentyńczykom wystarczy cierpliwości, a klasie politycznej rozsądku. Czy aby po raz kolejny kosztami wyjścia z dołka nie zostanie obciążona większość spauperyzowanego społeczeństwa? Czy skompromitowani liderzy partyjni potrafią dokonać samooczyszczenia i przynajmniej na jakiś czas zostawią na boku podziały polityczne, ambicje personalne i konflikty interesów? Zadanie z całą pewnością nie będzie łatwe - gospodarka jest zrujnowana, ludzie zdesperowani, a rezerwy finansowe kraju, które Cavallo przeznaczył na obsługę długów zagranicznych, niemal do reszty wyczerpane.

Nam, Polakom, pozostaje przerażające zestawienie argentyńskich reform w wykonaniu Cavallo i polityki, którą od lat w Polsce prowadzi Leszek Balcerowicz. Pośpieszna prywatyzacja, oddanie kontroli nad bankami i sektorem ubezpieczeniowym w ręce zagranicznych inwestorów, wysokie stopy procentowe, korupcja, brak zaufania obywateli do państwa, narastająca bieda i blisko 20% bezrobocia - to wszystko zbyt podobne, by piewcy rozwiązań neoliberalnych mogli mówić "my jesteśmy z innego stada". Przed paru laty tak właśnie pisał w "Gazecie Wyborczej" Jan Krzysztof Bielecki, zachęcając polskich polityków, by dali Zachodowi zgodny i wyraźny sygnał, że kryzys w Rosji nas nie dotyczy. Wtedy, zanim jeszcze apel odniósł jakikolwiek skutek, szybko i boleśnie odczuliśmy załamanie rosyjskiej gospodarki. Tak boleśnie, że rząd Jerzego Buzka i Leszka Balcerowicza przez całe lata uzasadniał nim swe własne niepowodzenia.

Marek Tobolewski


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


23 listopada:

1831 - Szwajcarski pastor Alexandre Vinet w swym artykule na łamach "Le Semeur" użył terminu "socialisme".

1883 - Urodził się José Clemente Orozco, meksykański malarz, autor murali i litograf.

1906 - Grupa stanowiąca mniejszość na IX zjeździe PPS utworzyła PPS Frakcję Rewolucyjną.

1918 - Dekret o 8-godzinnym dniu pracy i 46-godzinnym tygodniu pracy.

1924 - Urodził się Aleksander Małachowski, działacz Unii Pracy. W latach 1993-97 wicemarszałek Sejmu RP, 1997-2003 prezes PCK.

1930 - II tura wyborów parlamentarnych w sanacyjnej Polsce. Mimo unieważnienia 11 list Centrolewu uzyskał on 17% poparcia.

1937 - Urodził się Karol Modzelewski, historyk, lewicowy działacz polityczny.

1995 - Benjamin Mkapa z lewicowej Partii Rewolucji (CCM) został prezydentem Tanzanii.

2002 - Zmarł John Rawls, amerykański filozof polityczny, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku.


?
Lewica.pl na Facebooku