Choroba w SLD pojawiła się na długo przed wyborami
Bez wątpienia rządy koalicji SLD-UP w największym stopniu wpłynęły na postrzeganie lewicy i „lewicowości” w naszym kraju. Posiadanie monopolu na lewej stronie sceny politycznej dało Sojuszowi siłę, która umożliwiła mu zdobycie władzy. Jednakże ugrupowanie, które było kiedyś kwintesencją polskiej lewicy, dziś jest jej słabością. Kompromitacja tego ugrupowania jest w świadomości społecznej de facto kompromitacją całej polskiej lewicy. Tym większą, że nie jest ona wynikiem zmian preferencji opinii publicznej, ewolucji poglądów większości szeregowych członków SLD, wyrzeczenia się przez nich lewicowości. Nie spowodował ją też stan finansów państwa, bowiem przynajmniej część postulatów można było zrealizować bez lub przy niewielkim udziale środków z budżetu państwa.
Winę za degrengoladę ponosi kierownictwo SLD z przewodniczącym Leszkiem Millerem na czele, które od momentu powstania partii w 1999 r. świadomie, choć w tajemnicy przed większością jej członków, budowało układ oligarchiczny powiązany siecią nieformalnych wpływów, także z osobami z zewnątrz. Nie brakowało wśród nich ludzi biznesu wpłacających duże pieniądze na partyjne konta i nie ukrywających, czego oczekują w zamian. W czasie, gdy rządził AWS a SLD był w opozycji, ten układ miał za zadanie zrównoważyć wpływy prawicy w państwie. Jednocześnie Leszek Miller budował swoją autorytarną pozycję w organizacji, opierając swój autorytet na lojalności i posłuszeństwie 16-tu „baronów”, za pomocą których starał się kontrolować całą partię, dusząc w zarodku objawy nadmiernej samodzielności niektórych jej członków. Wtedy to pojawiło się owo słynne cięcie po lewym i prawym skrzydle, które było niczym innym jak marginalizacją osób niezależnych, często buntowniczych i domagających się większej determinacji w realizacji programu.
Mogliśmy się zatem dowiedzieć, że takie osoby jak Izabella Sierakowska czy Danuta Waniek, zdobywające regularnie po kilkadziesiąt tysięcy głosów w wyborach, są zbyt radykalne i prezentują chorobliwy antyklerykalizm. Porażki Izy i Danuty w wyborach na przewodniczących rad wojewódzkich stały się preludium do wycinania ich zwolenników z organów partyjnych. Zwłaszcza tych, którzy uważali, iż warto być choć trochę szczerym i radykalnym w rozmowie z ludźmi i nie bać się determinacji w realizacji programu, nawet za cenę rezygnacji z pragmatyzmu. Ich miejsce w większości zajęli szarzy partyjni technokraci, dworujący maksymie „przede wszystkim nie wychylać się ze zbyt radykalnymi postulatami i słuchać przewodniczącego Millera”. Niegdysiejsi niepokorni dostali wyraźny sygnał, że nawet drobna niesubordynacja może skończyć się marginalizacją. Tak właśnie w ten sposób podłożono trwałe podwaliny do zaniku dyskusji o programie i funkcjonowaniu partii.
Aktywizowało się za to kierownictwo. Obecny premier, opierając swoją władzę na oddanych „baronach”, musiał zaproponować im coś w zamian. Szefowie województw uzyskali zatem niezależność od centrali i wolną rękę w swoich księstwach we wszystkich sprawach lokalnych, co ułatwiło im sprawowanie kontroli nad zjazdami powiatowymi i wojewódzkimi, kontrolowanie rad, wpisywanie i skreślanie z list kandydatów na posłów i radnych poza jakąkolwiek procedurą partyjną, przepychanie swoich faworytów na stanowiska państwowe i samorządowe etc. etc. Funkcjonowanie SLD stało się kuriozum. Z władzą centralną złożoną praktycznie z trzech osób z przewodniczącym Millerem, wiceprzewodniczącym Janikiem i sekretarzem generalnym Markiem Dyduchem, kontaktującą się z przewodniczącymi województw z pominięciem pozostałych członków zarządu krajowego i rady krajowej. Jednocześnie kierownictwo stopniowo traciło kontrolę nad tym, co się dzieje w terenie. Powiązania partyjno-biznesowe stawały się coraz bardziej zdecentralizowane, coraz częściej też wykorzystywano je do wzajemnych rozgrywek przeciwko swoim kolegom partyjnym. Afery w woj. kujawsko-pomorskim sprzed dwóch lat czy obecna w Starachowicach to efekt takiego a nie innego funkcjonowania partii. To jeden z powodów dzisiejszej degrengolady Sojuszu i ewolucji tego ugrupowania w skorumpowaną oligarchię, której sprawowanie władzy stało się celem samym w sobie. SLD miał w dużej mierze chore struktury już w momencie przejmowania władzy w państwie.
Idiotyzm i ignorancja w rządzeniu
A jak wygląda rządzenie państwem po wygranych wyborach? Mówimy przede wszystkim o ogromnej korupcji, nie brakuje jednak równie wielkiej głupoty:
● Premier Leszek Miller od samego początku próbuje pokazać, że jest słowny i wprowadza nową jakość. Skoro obiecał odchudzenie administracji rządowej i zmniejszenie kosztów utrzymania państwa, to tak robi! Skoro zaś jest liderem, to jego rząd pierwszy powinien dać przykład, zaczynając odchudzanie od siebie. No i rząd się odchudza, zmieniając salę posiedzeń na mniejszą, co - jak wiadomo - pozwoli zaoszczędzić trochę kosztów związanych z energią elektryczną. Oszczędności stają się na tyle duże, że dwaj ministrowie – Łapiński od zdrowia i Kaczmarek od przekształceń własnościowych dochodzą do wniosku, że nic się nie stanie, jak się zakupi parę luksusowych limuzyn. Wszak bycie ministrem jest na tyle stresujące, że jeżdżąc starym trzyletnim Peugeotem trudno się na sprawach wagi państwowej skupić. Szanujący się minister powinien też dbać o swoją godność, w końcu jest przecież ministrem.
● Grudzień 2002 roku – kilka dni do świąt Bożego Narodzenia. Ostatni dzień obrad sejmowych, opłatek z księdzem prymasem itp... Byłoby jak co roku, gdyby nie grupa osób z Ruchu Obrony Bezrobotnych, która niespodziewanie wdziera się do Sejmu. Całą Polskę obiegają zdjęcia zrozpaczonych i sfrustrowanych ludzi, zmagających się ze strażą marszałkowską i próbujących zakłócić obrady sejmowe. Około 50-letnia kobieta krzyczy: „Co wy robicie! My nie mamy co jeść!”, po czym informuje, że musi w ciągu miesiąca przeżyć za 70 złotych. Tego samego dnia, kilka godzin później, premier Leszek Miller wręcza swoim ministrom premie w wysokości 3 tys. i 4 tys. zł. Jeden z ministrów z zadowoleniem stwierdza dziennikarzom, że cieszy się z tej premii, bo będzie miał kasę na spędzenie sylwestra w Zakopanem. Możliwe, że pan minister nie słyszał o wcześniejszych zajściach w Sejmie. Możliwe. Niezależnie od tego faktu, brak umiejętności wyczucia sytuacji i tego, co można, a czego nie powinno się w danej sytuacji mówić, jest piętą achillesową premiera Millera i jego ministrów. Premier ma też problemy ze swoim uśmieszkiem. Śmieszy go, kiedy poseł PSL mówi o ludziach biednych kupujących na zeszyt. On już wie, że głosowanie nad votum zaufania będzie miał wygrane, i... wysłuchiwanie takich informacji do szczęścia nie jest mu potrzebne.
● „Chcielibyśmy chyba, ale chyba jednak nie” tak politycy SLD bawili się w kotka i myszkę ze swoimi wyborcami, obiecując ustami Dyducha, że SLD zliberalizuje ustawę antyaborcyjną, zalegalizuje konkubinaty, a nawet opodatkuje kościoły. Jak sekretarz Dyduch mówił A, to zaraz przemawiał premier Miller, mówiąc, że żadnej z tych ustaw nie trzeba zmieniać. Zwłaszcza jeśli miałoby to biskupowi Pieronkowi zepsuć humor przed kolacją.
● SLD lubi być za, a nawet przeciw. Kiedy Ola szła do szkoły na reklamówce eseldowskiej, partia ta obiecała poprzeć wprowadzenie bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów. W końcu kiedy sprawa się rozstrzygała w Sejmie, politycy SLD doszli do wniosku, że wybory bezpośrednie nie najlepiej służą ich interesom. W tego typu wyborach trzeba mieć lokalnych liderów, a “na tym odcinku” jest bardzo trudno. Lokalnych liderów nie ma, bo kandydatów na liderów już dawno zneutralizowało szefostwo baronostwo. Lepszy wynik byłby w przypadku wyborów do rad gminnych i miejskich, tam są znający swoje miejsce w szeregu nasi wyjadacze. Pomyśleli przez chwilę towarzysze jak wyjść z problemu z twarzą, po czym zaproponowali wybory bezpośrednio-pośrednie. Z grubsza miało to polegać na tym, że jak w I turze wygrywa kandydat prawicy nad kandydatem lewicy nie uzyskując większości bezwzględnej, to w II turze lewicowa rada wybiera kandydata lewicy. Niestety nawet UP miała w tej kwestii inne zdanie i pomysł nie przeszedł.
● Nie jesteśmy jedynym państwem, które poparło atak USA na Irak, jedynym, które wysłało swoje wojska i jedynym, które, choć symbolicznie, wzięło udział w działaniach wojennych. Jednakże tylko u nas nastąpiło to bez wiedzy parlamentarzystów i społeczeństwa. Udział w wojnie niesprawiedliwej to jeden aspekt, drugim, niemniej ważnym, jest drastyczne naruszenie zasad ustrojowych naszego państwa – fundamentów demokratycznego państwa prawnego. Atakowanie innego kraju w tajemnicy przed społeczeństwem i bez kontroli parlamentarnej jest groźne. Jest przejawem braku elementarnego szacunku wobec swoich obywateli, którym wcześniej się kłamało, że żołnierze do Iraku jadą tylko w celach wsparcia logistycznego. Jak w końcu post factum odbyła się debata sejmowa w tej sprawie i wypomnieli posłowie to premierowi, ten strasznie się na nich obraził, mówiąc coś o naruszaniu honoru polskiego żołnierza nazywanego „okupantem”. Możliwe, że premier nie zrozumiał, co się do niego mówi.
Podobnych przykładów można mnożyć.
Afera Rywina – skutek, a nie przyczyna
Pojawiają się niekiedy głosy, że w zasadzie rząd Millera dalej w miarę spokojnie rządziłby krajem, gdyby nie przypadkowy splot okoliczności, który spowodował wybuch tzw. afery Rywina. To mylne rozumowanie. Afera Rywina nie jest bowiem splotem przypadkowych okoliczności, które pechowo wyszły na światło dzienne. Naiwnością jest sądzić, że gdyby nie Rywin czy Michnik albo i ktoś tam jeszcze, nic szczególnie złego dla SLD by się dzisiaj nie działo. Obecność chmur burzowych nie przesądza jeszcze o tym, że spadnie deszcz. Potrzebna jest pewna masa krytyczna, po przekroczeniu której para wodna nie będąc już w stanie utrzymać się w powietrzu, skrapla się i spada w dół. Wszystko wskazuje na to, że matactwa w czasie prac nad nową ustawą medialną spowodowały przekroczenie owej masy krytycznej, po których nie dało się już dalej zatajać przed społeczeństwem wiedzy na temat tego, jak funkcjonuje nasze państwo i rządzące nim elity. Kwestią drugorzędną jest przy tym to, czy Miller w tej konkretnej aferze jest winny czy też niewinny. Prawdziwa wina Leszka Millera i związanych z nim partyjno-biznesowych elit polega na tym, że rozbudowali po poprzednikach samonapędzający się mechanizm, który wcześniej czy później musiał ową masę krytyczną przekroczyć. Powiązana coraz mocniejszymi więzami, czująca się bezkarnie sitwa oligarchiczna musiała w końcu przekroczyć i tak niezbyt wygórowany poziom zdrowego rozsądku.
Podzielić czy utopić, czyli co dalej z SLD?
Postawię dosyć śmiałą tezę: z tego kryzysu jaki jest teraz SLD istniejące w obecnej formie już się nie podniesie. Znamienne, że nawet w okresie największego kryzysu w swojej historii partia ta nie była w stanie przeprowadzić uczciwej debaty w swojej własnej sprawie, pomimo świetnej okazji ku temu jaką był Kongres. Zaś wobec posiadającego rekordowo niskie notowania premiera i przewodniczącego partii nie było żadnej alternatywy na żadne z zajmowanych przez niego stanowisk. Nawet Józef Oleksy - powszechnie uważany za najważniejszego i najsilniejszego potencjalnego kontrkandydata dla Leszka Millera, nie zechciał stać się choćby jego kongresowym recenzentem i krytykiem, infantylnie zadowalając się stanowiskiem wiceprzewodniczącego. Barokowy przerost formy nad treścią i sztuczność, sztuczność, jeszcze raz sztuczność! Taki był powiew z ostatniego Kongresu.
Może zatem podział? Ale co dokładnie miałby on oznaczać i kto miałby się tym zająć, skoro głównym spoiwem, jaki jeszcze trzyma tę partię w kupie, są interesy. Główne podziały wynikają z różnych, sprzecznych czasem interesów, a ich podstawą jest grupa zawodowa, kontakty towarzyskie z przeszłości, pozycja zajmowana w partii i wiek. Kłócą się zatem ze sobą ZSP-owcy z ZSMP-owcami, silni są też ZNP-owcy, wyczuwa się konflikt między górą a dołami partyjnymi oraz między młodymi a starymi. Spoiwem tej partii są wypracowane latami układy, podział (zakładając, że partia podzieliłaby się mniej więcej na pół) byłby czymś w rodzaju rozszczepienia jądra atomu. Bo niby co miałoby być silniejsze od podziałów opartych na interesach? Różnice programowe? Przecież nawet dotychczasowi niezadowoleni z polityki Sojuszu, którzy stworzyli Demokratyczną Partię Lewicy, to ciągle Dawid w porównaniu z Goliatem.
Z pewnością istnieją w Sojuszu podziały programowe. Można wyodrębnić obóz zwolenników bardziej liberalnej gospodarki i zawiązania współpracy z Platformą Obywatelską oraz obóz zwolenników państwa socjalnego. Mniej wyrazisty podział istnieje w sferze światopoglądowej, na zwolenników radykalnych zmian w duchu liberalizmu światopoglądowego, ograniczenia wpływów kościoła rzymskokatolickiego i budowy państwa w pełni świeckiego oraz zwolenników status quo. Te dwa ostatnie podziały są jednak drugorzędne w stosunku do wcześniejszych, tym bardziej, że ci, którzy w SLD się liczą, sami nie prowadzą takiej dyskusji.
W tej sytuacji najbardziej prawdopodobnym wydaje się być „wariant stagnacyjny” - SLD dotrwa do wyborów parlamentarnych, w których otrzyma 10-20 proc. głosów, po czym albo przejdzie do opozycji, albo też będzie współrządził w jakimś niestabilnym układzie rządowym z PO lub Samoobroną, będąc raczej słabym partnerem tych ugrupowań. A przede wszystkim tkwiącym w marazmie i nie mającym niczego nowego do zaoferowania. Kiepsko broni się argument, że mimo wszystko należy jeszcze raz zagłosować na takie SLD, by zablokować zwycięstwo braci Kaczyńskich.
Alternatywą powinna być lewica bez SLD
Czy jest trzecie wyjście? Czy wyborcy o lewicowych preferencjach będą mieli szansę uciec przed dokonywaniem wyboru pomiędzy Millerem a Kaczyńskimi, Rokitą, Lepperem i Giertychem?
Alternatywą mogłyby stać się ugrupowania lewicowe krytycznie nastawione do SLD, takie jak Demokratyczna Partia Lewicy, PPS, Nowa Lewica, może APP Racja i inne, o ile spełnią kilka zasadniczych warunków:
- stworzą jedną listę wyborczą z uwypukleniem zrozumiałej dla wyborców lewicowej alternatywy wobec SLD;
- taka lista będzie posiadać minimum programowe, które będzie do zaakceptowania dla wszystkich ugrupowań – mogłoby być to osiągnięte tylko przy znacznym kompromisie programowym wszystkich ugrupowań, np. Nowa Lewica rezygnuje z głoszenia w kampanii zbyt radykalnych poglądów gospodarczych, w zamian za to APP Racja przesuwa swój program na lewo; wspólnym celem wszystkich ugrupowań musi być walka z oligarchią – polityczno-biznesową, kościelną etc.;
- koalicja wyborcza zostanie zawiązana odpowiednio wcześnie (rok przed wyborami), by był czas na jej zaistnienie w świadomości społecznej;
- koalicja zarejestruje swoich kandydatów w większości okręgów, by uzyskać dostęp do mediów ogólnopolskich.
Z pewnością taka koalicja nie stałaby się od razu antidotum na brak lewicy w Polsce, niemniej jej wejście do parlamentu byłoby już olbrzymim sukcesem. Pokazałaby społeczeństwu, że dla SLD istnieje realna lewicowa alternatywa, bardziej od niego wiarygodna i nie ubabrana w struktury państwa oligarchicznego.