Media słusznie piętnują demoralizację, arogancję i zwyczajny rasizm waszyngtońskiej elity. Długie dni, które upłynęły od daty huraganu do rozpoczęcia poważnej akcji ratunkowej wystawiają świadectwo ekipie, która na co dzień ma gęby pełne frazesów o ludzkich prawach, humanitarnych interwencjach i wyższości zachodniego systemu wartości. Dziś wszyscy mają okazję przekonać się naocznie o tym o czym od lat wiedzą ofiary polityki USA na całym świecie – że za fasadą demokratycznych frazesów kryje się ponura treść społecznego wykluczenia. Świadomość tego faktu dobitnie wyraził afroamerykański biskup Luizjany kiedy powiedział, że „gdyby przez pięć dni biali ludzie pozostawali bez żywności prezydent USA zrobiłby wszystko co w jego mocy, aby jak najszybciej dotarła do nich pomoc. Biali mieszkańcy Stanów nie pozwoliliby, aby białe dzieci umierały w hali Superdome, aby ich bliscy dosłownie umierali na autostradzie.”
A jednak wydaje się, że powszechna krytyka jest powierzchowna. Odnosi się ona do opieszałości władz w reagowaniu na skutki katastrofy, ale prawie nic nie mówi o przyczynach owej opieszałości. Tymczasem to właśnie odpowiedź na pytanie o źródła takiej a nie innej reakcji najpotężniejszego państwa na kuli ziemskiej na katastrofę, która uderzyła w najbiedniejszą część jego mieszkańców jest konieczna jeśli chcemy pojąć co takiego naprawdę stało się w Nowym Orleanie.
Przede wszystkim nie jest prawdą, że doszło tam do katastrofy naturalnej. Katrina jedynie unaoczniła nam rozmiary katastrofy społecznej. Ujawniła i skoncentrowała niczym w soczewce wszystkie niemal skutki społecznego kryzysu, który trwa od lat i związany jest z narzucanym społeczeństwu amerykańskiemu i całemu światu neoliberalnym reżimem ekonomicznym.
Nie jest prawdą, że państwo nie zadziałało. Zadziałało i to zdaje się, że ze zbytnią gorliwością. Setki uzbrojonych po zęby policjantów, gwardzistów narodowych i żołnierzy, którzy od paru dni patrolują ulice są tego najlepszym dowodem.
Nie jest też prawdą, że „Katrina” obnażyła niedostatki amerykańskiego snu i słabości amerykańskiego systemu. Jest raczej tak, że huragan pokazał jego prawdziwą naturę, wywlókł na światło dzienne i zaprezentował z całą ostrością sprzeczności rozdzierające współczesną Amerykę.
Z katastrofą w Nowym Orleanie jest dokładnie tak jak z przygniatającą większością klęsk głodu zabijających miliony ludzi w Afryce i Azji. Czynniki atmosferyczne; huragany, susze, ulewne deszcze odgrywają w nich rolę drugo- lub nawet trzeciorzędną. To nie są katastrofy naturalne. Korzenie tych zjawisk są przede wszystkim społeczne. To coś, co można określić mianem jakie Karol Marks zastosował do kryzysów finansowych: nazwał je chwilowym powrotem barbarzyństwa. „Katrina” podobnie jak fale głodu otworzyła barbarzyńską otchłań w samym sercu nowoczesnego społeczeństwa. Tragedia setek tysięcy mieszkańców Nowego Orleanu i okolic ujawnia skrzętnie ukrywaną prawdę o amerykańskim systemie, tak samo jak głód w Trzecim Świecie ujawnia prawdziwą naturę globalnego kapitalizmu.
Gdy w minioną sobotę rozpoczęła się w końcu ewakuacja uwięzionych w zatopionym mieście na pierwszy ogień poszli klienci luksusowego hotelu Hyatt. Tysiące cierpiących i umierających w Centrum Konferencyjnym i na stadionie Superdome musiały poczekać jeszcze parę godzin...To pokazuje mentalność ludzi rządzących w Waszyngtonie. Przyświecający im system wartości, który ponoć jest najlepszy na tym świecie, objawił się w samej akcji ratunkowej.
Tysiące policjantów, gwardzistów i żołnierzy ściągnięto do miasta przede wszystkim po to by, jak to określono, „walczyli z bandami rabusiów rozkradających sklepy”. Życie tysięcy wycieńczonych z braku pożywienia i upału ludzi okazało się mniej warte niż parę lodówek i wież Hi-Fi wynoszonych z supermarketów.
Zanim jednak doszło do interwencji armii przeciw zrozpaczonym ofiarom huraganu minąć musiało pięć dni. Ten czas jest miarą rasizmu przenikającego życie publiczne w USA. Nikt rozsądny w USA nie ma dziś wątpliwości, że to fakt iż w półmilionowym mieście aż 67% stanowili czarni skutecznie spowolnił reakcję. Okazało się, że ten kraj nie jest już otwarcie barbarzyński jakim był w roku 1927, gdy podczas wielkiej powodzi Missisipi białe elity Nowego Orleanu uniemożliwiły ewakuację czarnych robotników i doprowadziły do zalania dziesiątków czarnych i biednych miejscowości aby ratować swoje siedziby w mieście. Dziś USA są krajem zaledwie półbarbarzyńskim. W takim kraju priorytetem jest ochrona porzuconej własności prywatnej przed tłumami zdesperowanych biedaków, a akcję ratunkową opisuje się w kategoriach militarnych („miasto jest pod kontrolą” przechwalali się rządzący w poniedziałek tak jakby chodziło o zdobycie wrogiej stolicy). W tym półbarbarzyńskim kraju media nie odmówiły sobie epatowania obrazami uzbrojonych gangów czarnej młodzieży plądrujących sklepy stwarzając tym samym wrażenie, jakby dziesiątki tysięcy pozbawionych wody i pożywienia nieszczęśników można było zaliczyć do tej samej kategorii. W ten sposób kolorowe ofiary kataklizmu zostały dodatkowo napiętnowane. Dwuznaczny wizerunek poszkodowanych biedaków wpisuje się w długą tradycję demonizowania tzw. klas niebezpiecznych oraz mniejszości etnicznych, która zajmuje poczesne miejsce w ideologii północnoamerykańskiego establishmentu. Nowoorleańscy biedacy, do spacyfikowania których skierowano dziesiątki tysięcy gwardzistów i żołnierzy pełnią dziś tę samą rolę co imigranci z Węgier, których oskarżono o rabunki gdy w roku 1889 powódź nawiedziła Jamestown w Pensylwanii.
W amerykańskiej kulturze politycznej rozgrywanie różnic etnicznych, rasowych w celu pacyfikowania buntowniczych nastrojów wśród biedoty oraz wyszukiwanie kozłów ofiarnych wśród grup mniejszościowych ma długą historię. To dzięki tej brutalnie realizowanej strategii klasy rządzące w USA skutecznie zablokowały rozwój ruchu robotniczego i związkowego. To dzięki niej zabójczy etniczny komunitaryzm każe białym robotnikom żywić wrogość do robotników latynoskich czy czarnych i nie dostrzegać wroga, który jednoczy ich wszystkich.
Ideologiczny wizerunek biedaków jako zagrożenia dla ładu i porządku społecznego znajduje odzwierciedlenie w polityce jaką władze prowadzą w stosunku do Nowego Orleanu od wielu lat. Według różnych danych od 23 do 27% mieszkańców miasta żyło w biedzie, 30% z nich pracowało za głodowe pensje a 16% procent dzieci rodziły tu nastolatki. Ogromowi potrzeb socjalnych odpowiadała skala ignorancji ze strony Waszyngtonu. Dziś wiemy, że już w roku 2004 obcięto budżet Korpusu Inżynieryjnego US-Army odpowiadającego za program antypowodziowy w Nowym Orleanie. Zamiast 105 mln dolarów, o które wystąpiono miasto otrzymało zaledwie 40 mln. Znikomość tej sumy widać gdy porównamy ją ze 186 mln dolarów wydawanych przez Pentagon codziennie na wojnę z Irakiem. To pokazuje hierarchię i strukturę priorytetów, którymi kierują się władcy największego światowego mocarstwa.
Zgodnie z wytycznymi neoliberalnego fundamentalizmu rynkowego płace pracownicze oraz wydatki na cele socjalne to tylko zmienne obciążające rachunek zysków elit władzy i kapitału. To dlatego armia, która może zmieść z powierzchni ziemi każde miasto położone poza granicami USA nie jest w stanie ewakuować stosunkowo niedużego miasta w kraju. Wojna w Iraku przynosi krociowe zyski przyjaciołom Busha juniora w koncernach takich jak Hulliburton, Lockheed Martin czy Bechtel. Walka o życie mieszkańców Nowego Orleanu to dla nich czysta strata.
Wydarzenia po przejściu „Katriny” unaoczniły, iż wbrew temu co twierdzą niezbyt dociekliwi krytycy dzisiejszego kapitalizmu hegemonia neoliberalizmu nie oznacza wcale wycofania się państwa z życia społecznego. Zmienił się jedynie charakter jego zaangażowania. Zamiast realizować zadania socjalne, do czego zmusiły je ruchy społeczne i tragiczne doświadczenia pierwszej połowy XX wieku, powraca do swej pierwotnej funkcji. Od początków ery kapitalizmu polegała ona na ochronie interesów dominującego sektora kapitału i poskramianiu klas podporządkowanych. Neoliberalizm jedynie reaktywuje represyjną naturę państwa. Dlatego rozbuchanym, do granic możliwości wydatkom wojennym i wsparciu hojnie udzielanemu wielkim korporacjom towarzyszy cięcie wydatków na cele socjalne i ograniczanie płac realnych. Wobec faktu, że od początku lat 70. tempo wzrostu gospodarczego spadło o ok. 50%, rosnące gwałtownie zyski rad nadzorczych wielkich korporacji pochodzą wprost z funduszów płac oraz ze sprywatyzowanych ubezpieczeń i usług publicznych. Jeżeli w roku 1975 najbogatszy 1% obywateli USA posiadał 20% dóbr, teraz posiada ponad 36%. Skutek jest taki, że w ciągu minionych 30 lat aż 80% pracowników w USA zanotowało spadek płac realnych średnio o jedną trzecią. Ponad 45,8 mln Amerykanów nie ma dziś ubezpieczenia zdrowotnego (od roku 2000, gdy władzę objął Bush junior, liczba ta wzrosła o 6 mln). W takich warunkach wzniosłe idee praw człowieka, wolności i równości okazują się coraz częściej przede wszystkim legitymacją klasowego partykularyzmu rządzących. Nowy Orlean pokazał dramatycznie, że prawo do korzystania z nich nie jest bezwarunkowe. Warunkiem uprawniającym do tego okazało się posiadanie. Ci, którzy „mieli” mogli „być”. Posiadacze samochodów mogli się ewakuować. Biedocie odmówiono nawet dziesiątków autobusów szkolnych, które bezużytecznie zatonęły na miejskim parkingu. Posiadacze sklepów i środków produkcji nie tylko mieli czym i jak wyjechać, ale mogli być pewni, że państwo zatroszczy się o ich własność. Pozostali w mieście nędzarze stracili w powodzi wszystko.
Żyjemy w epoce telewizyjnych kanałów informacyjnych, w której dosłowność relacji na żywo zamienia informację w potok trudnych do zapamiętania obrazków. W tej sytuacji można przypuszczać, że za parę tygodni tzw. opinia publiczna zapomni o „Katrinie” i Nowym Orleanie. Trzęsienie ziemi, które zdruzgotało Lizbonę w roku 1755 wywarło tak ogromne wrażenie na ówczesnych intelektualistach, że zerwali oni z ostatnimi ograniczeniami na drodze do przełomu oświeceniowego. Tragedia Nowego Orleanu raczej nie odegra tak wielkiej roli. Niemniej uświadomiła ona Amerykanom i całemu światu czym są dziś USA i globalizowany przez ich klasy rządzące model neoliberalny. Niestety marna to pociecha, bo przerażającą cenę za owo uświadomienie zapłacili nie ci którzy powinni.
Przemysław Wielgosz
Tekst pochodzi z "Impulsu", dodatku dziennika "Trybuna"