Od wygranych przez PO - PiS wyborów minęło dopiero kilka dni. Ale jeśli prawdą jest, że media odzwierciedlają rzeczywistość, a takie na przykład "Fakty" istotnie odsyłają do faktów, to wygląda, jakby PO - PiS rządziły Polską od miesięcy, jeśli nie od roku.
Tymczasem żadnej koalicji przecież jeszcze nie ma. Z jakiegoś jednak powodu najwięcej się mówi o braciach Kaczyńskich, Rokicie i Tusku. Prawda, przecież przewodzą w sondażach, a dodatkowo wybory wygrali. Tylko co wynika z czego: dominują w mediach, bo prowadzą w sondażach, czy prowadzą w sondażach, bo dominują w mediach?
RZĄDZĄ MEDIA I SONDAŻE
Niejasność bierze się stąd, że coraz bardziej oddalamy się od pierwotnego sensu słów demokracja, media, debata publiczna. A im bardziej się od nich oddalamy, tym więcej dostajemy pozorów demokracji, pseudoświadectw uczciwości i przejrzystości (negocjacje koalicyjne PO - PiS przed kamerami), pokazów "podwyższonych" standardów moralności (ofiara z Cimoszewicza). Wydaje się, że sondaże pozwalają na bieżąco weryfikować poparcie obywateli dla polityków i ich pomysłów. Ale tym samym przecież unieważniają dzień wyborów i drastycznie skracają perspektywę politycznego działania, uniemożliwiając długofalowe przedsięwzięcia, których początkowe konsekwencje mogłyby być niepopularne. Sondaże zmniejszają także spektrum wyboru dla obywateli, bo osłabiają szanse słabszych albo nowych partii, a wzmacniają silniejsze i już istniejące. Stąd brak nowych twarzy w polskiej demokracji od początku jej istnienia.
Wybory zatem rozgrywają się nie tyle przy urnie, ile między sondażami a mediami. Wyniki sondaży decydują o nierównej uwadze przyznawanej różnym siłom przez media nakręcające mechanizm błędnego koła (masz punkty, jesteś w mediach, jak jesteś w mediach, to masz punkty) i działają jak samospełniające się proroctwa.
Dziś, gdy włączymy telewizyjne wiadomości, nie uświadczymy nic albo prawie nic o kampanii prezydenckiej innych kandydatów niż Lech Kaczyński i Donald Tusk. Wszyscy ekscytują się wyścigiem tylko tej dwójki, tak jakby była to druga tura. Właściwa pierwsza tura obu wyborów dokonała się więc w środkach masowego przekazu i za obywateli wybierały elity. 25 września Polacy próbowali już tylko nadążyć za rekomendowaną im w telewizji i prasie słusznością polityczną. Na zwycięzców wybieraliśmy więc głównie odcienie prawicy: czy rządzić będzie prawica narodowa, czy liberalna?
RZĄDZI OPOZYCJA
Prawica, która doszła do władzy, żenującym początkiem zaskakuje nawet swoich krytyków. Już widać, że będzie to parlament wielu opozycji. Przegrana Platforma, nie mogąc realizować własnej polityki, będzie starała się być w rządzie i jednocześnie zbierać punkty na jego porażkach. Jeśli do tego Donald Tusk przegra wybory, faktyczna opozycyjność Platformy wzmoże się jeszcze bardziej. Jeśli Tusk wygra, PO także dystansować się będzie od rządu, koncentrując się wokół Pałacu. Tak czy inaczej, żadnej sprawnej koalicji najpewniej nie będzie. Zdaje się, że zamiast IV RP będziemy mieli ekstrakt z najgorszych praktyk III RP: walka o stołki, krótkowzroczność, gierki zamiast realizacji programu. Punkty w sondażach - kiedyś mówiło się władza - zaraz będą leżeć na ulicy. Kto je weźmie?
Na razie Jarosław Kaczyński zapowiedział zmianę polityki gospodarczej, a Kazimierz Marcinkiewicz przedstawił zarys swojego programu gospodarczego. Z grubsza rzecz biorąc, zmiana polegać ma na większej aktywności inwestycyjnej państwa, w tym na pobudzeniu budownictwa mieszkaniowego. Problem - i z pomysłami Marcinkiewicza, i z rzekomą prosocjalnością partii Kaczyńskich - polega na tym, że jednocześnie PiS zamierza obniżyć podatki. A fakt, że jego główny konkurent jest w tym radykalniejszy, nie czyni jeszcze z PiS partii prosocjalnej, choć media i tak wmawiać nam będą dalej, że wybór między PiS a PO to wybór między Polską socjalną i liberalną.
W każdym razie nie wiadomo, za jakie pieniądze Marcinkiewicz zamierza prowadzić bardziej keynesowską politykę gospodarczą. Media już zaczynają swoją pieśń o zbliżającej się katastrofie gospodarczej i braku akceptacji dla prosocjalnej polityki ze strony rynków finansowych.
Gdyby PiS rzeczywiście potrafiło zachować się suwerennie i oparł się presji speców od niewidzialnej ręki rynku, utworzyłoby pierwszy rząd w tym kraju, który zaoferowałby coś dla ludzi w trudnej sytuacji materialnej i zmniejszyłoby nierówności gospodarcze w kraju. Na razie jednak daje się łatwo ogrywać, bo przedstawione pomysły rzeczywiście się nie bilansują. Nie da się utrzymać przez kilka lat deficytu finansów publicznych na poziomie 30 mld PLN (czyli znacznie mniejszego niż dotychczasowy) przy obniżce podatków i wzroście wydatków. Jeśli Kaczyński i Marcinkiewicz rzeczywiście chcą zaryzykować większe zadłużenie państwa po to, by nakręcić koniunkturę i zapewnić w przyszłości większe wpływy do budżetu, co zbilansuje całe przedsięwzięcie, to muszą od początku stanowczo i w dokładnie przemyślany i policzony sposób się tym zająć. Dziś wydaje się, że takiego precyzyjnego planu nie ma, a strażnicy "rozsądku" w gospodarce już straszą unijnymi restrykcjami i pogorszeniem się atmosfery na rynkach kapitałowych.
RZĄDZI SYSTEM
Środowiska lewicowe skazane są albo na marginesową działalność pozaparlamentarną, albo na oddziaływanie na tych, którzy się dostali. Znów na lewicy w parlamencie mamy tylko SLD. Sojusz za sprawą Wojciecha Olejniczaka postanowił wreszcie sformułować lewicowy program, choć dla zdecydowanej większości polityków Sojuszu posługiwanie się lewicowym językiem przypomina na razie koślawe próby zagranicznych artystów wypowiedzenia kilku słów do publiczności po polsku.
Jeśli Olejniczak chce dalej budować lewicę i w następnych wyborach wejść do parlamentu nie tylko głosami wymierającego, ale ciągle jeszcze silnego elektoratu postpezetpeerowskiego, oznacza to dla niego konieczność dalszych rozstań z "gwiazdami" Sojuszu. Nikt poważny nie pójdzie dziś do SLD, mimo to Olejniczak powinien z tych, których ma w głębokim tle, wybrać i wykształcić nowe kadry i zastępować nimi kolejnych weteranów postkomunizmu. Jednak trudno uwierzyć w pozytywne konsekwencje takiej zmiany, gdy obserwuje się na przykład Grzegorza Napieralskiego, typowego przedstawiciela bezideowych młodzieżówek partyjnych.
Kolejny impuls zmiany nadejść może z przegranej SdPl. Jeśli młodemu ideowcowi Michałowi Sysce, szefowi partii z Dolnego Śląska, uda się obalić wodzowskie przywództwo Marka Borowskiego, może tam wybić się grupa nowych postaci. Oraz poglądy rzeczywiście lewicowe, które zastąpią dziwną retorykę Borowskiego, czyniącą z Socjaldemokracji taki PiS na lewicy, uciekający od politycznych tematów w stronę moralistyki.
Olejniczakowi brakuje kadr, powinien więc z uwagą przyglądać się temu, co dzieje się obok. A gdy w Socjaldemokracji dojdzie do zmiany, zaproponować im partnerską i otwartą współpracę. I zmieniać, zmieniać, zmieniać.
Rozważania na temat tego, co się dzieje w SLD czy SdPl, to oczywiście myślenie w kategoriach kolejnego "nowego ewolucjonizmu". Odtworzenie demokracji, która choć w elementarnym stopniu polega na niezakłóconym świadomym wyborze między rzeczywiście lewicowymi i prawicowymi wizjami rozwoju, wymagałoby zawrócenia światowych trendów komercjalizacji i alienowania się sfery politycznej. Dziś miejsce w późnokapitalistycznych spektaklach władzy jest zarezerwowane prawie wyłącznie dla liberałów i konserwatystów oraz tych, którzy na różne sposoby umieją udawać lewicę albo trwają na starych socjaldemokratycznych konstrukcjach.
Są także populiści. Żółć wypływająca ze źle działającego organizmu współczesnej demokracji. Władza dziś w znacznej mierze przebywa poza instytucjami demokratycznymi. Wygodnie byłoby więc dokonać krytyki panującego systemu i wycofać się na podziemne pozycje. I wielu tak robi, zarzucając ewolucjonistom kolaborację. Wielu znajdujących się na marginesie dopada sekciarska choroba pielęgnowania swojej ideowości i niezależności, poświęcając dążenie do jakiejkolwiek zmiany sytuacji. Wielu z tych, którzy tkwią na marginesie, musi przy tym znaleźć sobie innych, również z marginesu, i na nich napluć, w przekonaniu, że w ten sposób złagodzi albo ukryje swoją własną marginalność.
Niestety w świecie, w którym - jak celnie to kiedyś zauważyła Kinga Dunin - wszyscy mogą coś powiedzieć, ale nie każdy zostanie wysłuchany, pozostawanie poza systemem jest także jego legitymizacją, bo pomaga budować wrażenie symulowanego pluralizmu. Marząc o radykalnej zmianie jutro, dziś skazani jesteśmy na budowę alternatywnych instytucji kreowania opinii i produkowania wiedzy do uprawiania polityki przyszłości. Powinniśmy przy tym wywierać dostępnymi metodami presję na tych, którzy uczestniczą w teatrze władzy.
Sławomir Sierakowski
Tekst ukazał się 5 października 2005 roku w dzienniku "Rzeczpospolita".
Autor jest redaktorem naczelnym "Krytyki Politycznej".