Puszczenie oka do elektoratu najbardziej poszkodowanego przez transformację ustrojową było jak najbardziej racjonalnym i, nie da się ukryć, niezwykle sprytnym posunięciem sztabowców Prawa i Sprawiedliwości. Gwoli ścisłości zaznaczyć należy, że obietnic tu wielkich nie było; nieco rozsądniejsza polityka fiskalna, troszkę umiaru w prywatyzacji, obietnica jakichkolwiek działań państwa w sferze gospodarzej w konfrontacji z magiczną w wiarą w wolny rynek wystarczyła. I tylko smutnym znakiem naszych czasów jest fakt, że takiż program okrzyknięty został bez mała spadkobiercą stalinowskich "pięciolatek", jakby istota Związku Radzieckiego zawierała się wolniejszej obniżce podatków. Z drugiej strony przyznać należy, że wypowiedzi liderów PiSu wydają się zwolennikom lewicy zdecydowanie ciekawsze w zestawieniu z wieloletnią praktyką polityczną cwaniaków umiejących się znaleźć w każdym ustroju, a aktualnie okupującymi lewe miejsca na ławach sejmowych. Nie raz, nie dwa razy oszukany przez postpezetpeerowców elektorat dał sobie przeważnie spokój ze spacerami do urn wyborczych, część zaś uznała, że mimo wszystko warto zagłosować przeciwko PO i Tuskowi, chociażby po to, żeby nadal móc pobierać te 500 zł zasiłku.
Powierzenie misji formowania rządu Kazimierzowi Marcinkiewiczowi i skład tegoż rządu (zwłaszcza obsada resortów gospodarczych) nie pozostawia watpliwości, że niewiele chyba pozostanie z przedwyborczych obietnic. Pojawia się pytanie, czy przynajmniej najbardziej elementarne sprawy zostaną zrealizowane. Dość twarde stanowisko braci Kaczyńskich w sprawie służby zdrowia, szkolnictwa, czy też roli i obsady Rady Polityki Pieniężnej zastapione być może będzie przez znacznie bardziej pojednawcze wobec potencjalnego koalicjanta działania premiera Marcinkiewicza, który przecież nie jest bynajmniej znany (ani nikt z jego ministrów) z jakiegoś specjalnie prosocjalnego nastawienia i chęci niesienia pomocy ubogim.
Cóż więc tak rozwścieczyło establishment polski? Cóż takiego jest w Lechu Kaczńskim, że bez zająknienia porównuje się go z Aleksandrem Łukaszenką? Przede wszystkim należy przyjrzeć się psychologii zwolenników Donalda Tuska, z których najbardziej twardogłowych nazywa się niekiedy złośliwie sektą Adama Smitha. Oprócz wielkiego biznesu kierującego się zwykła racjonalna oceną sytuacji; losem kraju i wynikami wyborów przejął się, jak zawsze nieoceniony sztab artystów, sportowców, aktorów oraz ludzi nauki. Nie w swoim, broń boże, interesie, no bo sami w końcu mają się nienajgorzej, ale dbając właśnie o tych maluczkich. Cała ta banda, wskrzaszając mimo woli coś w rodzaju Komitetu poparcia dla Unii Wolności sprzed kilku lat, stała się właśnie kamieniem u szyi dla liberalnej Platformy i Donalda Tuska. Obarczony bolączkami życia codziennego plebs (aby użyć terminu Ryszarda Bugaja) łatwo mógł spostrzec, że ci, którym się udało, ci których codziennie widzi w telewizji, ci, którzy grają w każdej polskiej komedii tudzież są ambitnymi autorytetami martwią się z jakiegoś powodu o polską demokrację i boja się powrotu do PRL. Czy trudno wówczas przewidzieć jak zagłosuje społeczeństwo, z którego spora część za najlepsze lata swojego życia uważa czasy Edwarda Gierka?
Szok po wyborach był niezmierny. Niechęć do Lecha Kaczyńskiego wśród elit wzmagana była poprzez jego tendencja do bratania się z hołotą, jaką zapewne jest większość obywateli naszego kraju. Co więcej, umiejętność sięgnięcia po oczerniany, poniżany lub ignorowany przez media elektorat Andrzeja Leppera stworzyła w umysłach zwolenników Platformy wizję dziwacznej koalicji Kaczyńskiego z Lepperem i ojcem Rydzikiem na dokładkę. To, w zestawieniu z urażoną ambicją wszystkowiedzącej "warszawki" oraz paroma co bardziej "populistycznymi" obietnicami w rodzaju darmowych obiadów dla dzieci starczyło, aby Lech Kaczyński stał się czołowym zagrożeniem dla wolnego rynku (i demokracji rzecz jasna). Winą Kaczyńskiego nie było wcale to, że obiecał to i owo, lub to, że nie chce podatku liniowego. To nie kwestie programowe grały w całym sporze główną rolę. Kaczyński zawinił, ponieważ miał odwagę schylić się do ludzi, o których istnieniu coniektórzy juz prawie zapomnieli. Być może nawet wbrew swej woli, ale kierując się instynktem politycznym, Lech Kaczyński stał się prezydentem bezrobotnych z dawnych PGR-ów, biednych rolników, czy też pracowników supermarketów. Dlatego też, dla "warszawki" będzie on prezydentem zwykłej hołoty i buractwa i będzie musiał się bardzo postarać, aby zerwać z tą etykietką. Kolejną winą liderów PiSu była frazeologia w zawłaszczonym, jak dotąd kompletnie, przez neoliberałów dyskursie. Oczywiście mógł sobie zawsze Lepper pokrzyczeć o zbyt niskiej pensji minimalnej lub zasiłkach, co wywoływała uśmieszek rozbawienia u komentatorów sejmowych, ale oczywistym dla wszystkich wykształconych i mających pojęcie o świecie ludzi było to, że naukowo dowiedziono już niemożności tego typu rozwiązań, a poza tym Lepper to debil i wieśniak. Warto spojrzeć, jak każde polskie ugrupowanie starannie unikało podobnej etykietki kierującej nieubłagalnie na margines i pogardę w mediach. Symbolem stało się słynne już wezwanie Leppera do zmiany na stanowisku prezesa Narodowego Banku Polskiego (a tym samym i przewodniczącego Rady Polityki Pieniężnej). W praktyce więc, zasłyszana jakakolwiek krytyka Balcerowicza w prostackich umysłach wielu osobników jednotorowo biegła do hasła "Lepper", po czym zahaczała o "populizm" i "niewiedzę ekonomiczną". Ten tok myślenia niestety uniemożliwiał zastasowanie jakichkolwiek argumentów ekonomicznych i skazywał nieostrożnego krytyka Leszka Balcerowicza niekiedy zapewne nawet na ostracyzm towarzyski.
Zupełnie oddzielną kategorią jest studenteria. Każdy, kto po wyborach miał okazję zetknąć się z osobnikami uważającymi się za przedstawicieli prestiżowych kierunków z pewnościa miał okazję zaobserować niesłychaną wprost histerię połączoną z wyjatkową pogardą wobec wyborców Kaczyńskiego. Warto pamiętać, że studenci w Polsce w swej ogromnej części żyją w jakimś wyimaginowanych świecie tworzonym przez wykładowców (nie mającymi też za bardzo pojęcia co się dzieje dwie ulice dalej od uniwersytetu, nie mówiąc już o wsiach, czy mniejszych miejscowościach) pospołu z poczytną prasą i innymi mediami. Pęd młodzieży studenckiej ku karierom i przekonanie o własnej wyjątkowości nijak nie idzie w parze z mizerną kondycją polskiej gospodarki i szansami na dobrze płatną pracę i to nawet po studiach. Studiujący na polskich uczelniach rzadko przyjmują do wiadomości perspektywę pracy w Biedronce po zakończeniu nauki, w czym umacniają ich dobrotliwi wykładowcy, tkwiący na swych posadach niejednokrotnie od półwiecza i znający realia wolnego rynku wyłącznie z podręczników ekonomii. Hasła posad w instytucjach Wspólnot Europejskich zdają się być na ustach wszystkich, nieliczni jednak będą mogli faktycznie na to liczyć i to bynajmniej nie na podstawie włąsnych kwalifikacji. Dlatego też mamy do czynienia z zadziwiającą postawą osób studiujących bezpłatnie, a niekiedy nawet pobierających stypendia wobec utrzymujących ich (bo największe dochody z podatku PIT budżet ma właśnie od tych najmniej zarabiających) ludzi. Wymyślania pod adresem mitycznych już "moherowych beretów" i zapijaczonych roboli świadczą o braku pojęcia co do faktycznych różnic programowych pomiędzy głównymi kandydatami do prezydentury, czy wręcz niskiej świadomości własnej sytuacji, w jakiej się znajdują sami studenci.
Bawi więc może karna postawa słuchaczy Radia Maryja, smutne też wydaje się poparcie, zdawałoby się tradycyjnie lewicowego elektoratu udzielone braciom Kaczyńskim. Zdaje się jednak, że jest to z pewnością logiczniejsza postawa, niż histeryczne pokrzykiwania studentów o końcu demokracji w Polsce. Nie da się ukryć, że propozycje Platformy Obywatelskiej są nie tylko skrajnie dogmatyczne, ale i zupełnie nie przystają do polskich realiów. O ile wprowadzenie możliwości wyboru rodzaju ubezpieczenia zdrowotnego (państwowe lub prywatne) przez obywatela kraju o mniejszych dysproporcjach dochodów, przy wszystkich pozostałych minusach tegoż rozwiązania, jednak jeszcze zachowałoby funkcjonującą jako-tako służbę zdrowia, o tyle w kraju takim jak Polska masowe przerzucenie się bogatych na prywatne obezpieczenia sprawiłoby, że w ciągu paru miesięcy cały system musiałby zbankrutować (już i tak mu do tego blisko). Dalsze zmiany w prawie pracy, czy też słynne 3x15%, który musiałoby zupełnie ogołocić polski budżet z pewnością nie są też w interesie większości naszego społeczeństwa.
Nie po raz pierwszy w wyborach tych objawiła się żenadna kondycja polskiej lewicy, zarówno tej "alternatywnej", jak i tej kawiorowej. Wpuszczenie się w istocie liberalnego SdPL, czy też prezydenta Kwaśniewskiego w poparcie dla Tuska nie dziwi już w zasadzie nikogo, gorzej gdy mając na ustach hasła o obronie demokracji i praw mniejszości zrobiła tak część ludzi uważających się za radykalnych lewicowców. Źle też się stało, że lewicy na Zachodzie zdaje się, że wybory wygrał faszysta, natomiast jego kontrkandydat to spokojny i rzeczowy liberał (czyt. mniejsze zło). Demonstracje poparcia dla polskich homoseksualistów z okazji ich rychłego prześladowania wydają się być mimo wszystko groteską, biorać pod uwagę, że nie porusza się przy okazji jakże ważnych przecież spraw gospodarczych i społecznych. Przy całym potępieniu działań Kaczyńskiego wobec "Parady Równości" pamiętać należy jednak, że nie będzie on jednak wsadzał gejów do więzienia, ani zwalczał feministek. Nie jest to też słuchacz Radia Maryja ani cytujący Dmowskiego endek i dlatego też w sprawach obyczajowych niewiele się zmieni, zwłaszcza, że obecny premier zdaje się być nieco liberalniejszy od braci bliźniaków w tych kwestiach. Jak dotąd zapowiadane jest w zasadzie jedno posunięcie w tej materii - likwidacja stanowiska Pełnomocnika ds. Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn, co biorąc pod uwagę jego koszty (2 mln zł rocznie i plany zwiększenia ich do 7-9mln) i dość absurdalne z niektórych poczynań dotychczasowego pełnomocnika wicepremier Jarugi-Nowackiej, wydaje się być zupełnie logicznym działaniem. Smutne natomiast jest to, że chyba jedynym głosem "radykalnej lewicy" w ciągu ostatnich miesięcy była akcja zbierania podpisów o utrzymanie Biura Pełnomocnika ds. Równego Statusu. Cóż, chyba już lepsze są niekończące się dysputy o Kronsztadzie tudzież wertowanie dzieł Trockiego/Bakunina/Lenina*...
* - niepotrzebne skreślić
Wojciech Bryk