Z całą pewnością postacią centralną w tym konflikcie jest Nicolas Sarkozy, obecny minister spraw wewnętrznych. Dawniej uważany był za polityka „niestałego” ponieważ parokrotnie zmieniał partie i poglądy, przezywano go też „pieskiem Chiraka”, gotowym na każde jego skinienie. Dopiero kilka lat temu Sarkozy zaczął usamodzielniać się od Chiraka odnajdując swój własny styl. Stał się twardym, zdecydowanym i nieprzejednanym obrońcą „porządnych obywateli i uczciwych Francuzów”. Z pewnością przejął część elektoratu Jean-Marie Le Pena (twórcy Frontu Narodowego, kandydata na prezydenta w 2002 r.), która nie jest aż tak radykalna jak nacjonaliści, lub też po prostu wstydzi się oficjalnie do tego przyznać. Sarkozy w dużej mierze bazuje dziś na lęku przed „kolorowymi”, „obcymi”, którzy „panoszą się” we Francji i albo odbierają „uczciwym” Francuzom pracę, albo są „nierobami” i korzystają z opieki społecznej, darmowych mieszkań, itd. Ten prawicowy polityk stara się więc wmówić Francuzom, że „hołota” żyje z - ni mniej ni więcej - pieniędzy zarobionych przez klasę średnią. I ta propaganda trafiła na podatny grunt. W ciągu kilku zaledwie lat Sarkozy zyskał tak silną pozycję na scenie politycznej, że stał się konkurentem samego Chirac’a.
Sarkozy z jednej strony jest bardzo rzeczowy, konkretny i ambitny, pozuje na polityka odważnego, uczciwego i szczerego do bólu, z drugiej zaś jest niezwykle bojowy, agresywny i „zaczepny”. To właśnie typowe dla niego zachowanie w znacznej mierze okazało się być detonatorem wybuchu niezadowolenia na przedmieściach, a dwa najczęściej używane ostatnio przez niego słowa, w odniesieniu do młodych mieszkańców „trudnych” dzielnic: racaille czyli „motłoch, hołota” i voyou – „chuligan, łobuz”, stały się przedmiotem skandalu i tematem ciągłych debat w telewizji francuskiej.
Czy więc ostatnie zajścia we Francji należy traktować jako świadomą „rewoltę przedmieść” czy jest to raczej niekontrolowany wybuch niezadowolenia? Czy ci młodzi ludzie są niedoświadczonymi rewolucjonistami czy zwykłymi zadymiarzami? Wydaje się, że problem jest dużo bardziej złożony i nie powinniśmy idealizować tych zajść, a ich uczestników traktować jak „dobrych dzikusów”, którzy przy odrobinie zainteresowania ze strony lewicy staną się nagle zaczynem rewolucji.
Wielu Francuzów jest przekonanych, że jest to „wybuch kontrolowany” - Sarkozy umyślnie wywołał wybuch niezadowolenia na przedmieściach, czy to nękając młodzież natężonymi represjami ze strony policji, czy to swoim obraźliwym, agresywnym językiem. Miałby on doprowadzić zamieszki do momentu szczytowego, pokazując tym samym wszystkim Francuzom, że wieloetniczne przedmieścia są faktycznym zagrożeniem dla „uczciwych obywateli” i państwa jako takiego, by następnie tryumfalnie do nich wkroczyć „oczyszczając je z hołoty”. Nie zapominajmy, że wybory prezydenckie we Francji odbędą się już za dwa lata, a Sarkozy, kontrowersyjna gwiazda francuskiej sceny politycznej, z pewnością w nich wystartuje i liczy na sukces.
Niestety, młodzi buntownicy przejęli reguły gry i zachowali się dokładnie tak, jak Sarkozy tego oczekiwał, odpowiedzieli agresją na agresję, i jak to można było przewidzieć, zrazili do siebie znaczną część Francuzów, nawet tych, którzy do tej pory byli po ich stronie. Bo jak można bronić tych, którzy niszczą szkoły czy obiekty sportowe, które przecież mają służyć właśnie im lub ich rodzinom? Jedyne racjonalne wyjaśnienie to, to że instytucje te są finansowane przez państwo, więc i w jakiś sposób je reprezentują. Jeśli zaś chodzi o palenie samochodów, to czy można to nazwać walką z „klasą posiadającą”? Tylko częściowo, bo samochody stracili też i ci, którzy pracą starali się wyrwać z marazmu getta.
Znajomy nauczyciel zajmujący się trudną młodzieżą w jednym z najbardziej znanych paryskich gett, opowiadał mi o życiu w „wielokulturowej dzielnicy”. W wielu przypadkach jego podopieczni pochodzą z wielodzietnych rodzin, często poligamicznych. Chociaż we Francji poligamia jest zabroniona, stanowi ona część kultury wielu krajów afrykańskich, których mieszkańcy wraz z rodzinami osiedlają się w Europie. Francuska pomoc społeczna nie jest przystosowana do takiego modelu, i tak rodzina licząca np. 15 osób dostaje mieszkanie i pomoc finansową wystarczające dla trzy razy mniejszej rodziny. Rodzice często nie mówią po francusku i utrzymują się tylko z pomocy społecznej.
Problemem jest również przemoc w rodzinie. Często to ojciec, głowa rodziny, dysponuje pieniędzmi według własnego uznania, i tak na przykład spędza całe dnie grając w karty, podczas gdy jego dzieci nie dojadają lub chorują, albo też wyjeżdża do Afryki by odwiedzić rodzinę lub znaleźć sobie nową, młodszą żonę, pozostawiając we Francji żony i dzieci bez żadnych środków do życia.
Po nocnych zamieszkach ośmioletni podopieczni mojego znajomego z dumą opowiadali mu, jak to z okien swoich domów rzucali kamieniami w gaszących ogień strażaków. W większości te „trudne” dzieci są pozostawione same sobie, bez żadnej opieki czy zainteresowania ze strony rodziców i od małego uczą się jak radzić sobie w życiu kradnąc czy stosując przemoc. I to właśnie, dla wielu Francuzów, którzy wiedzą cokolwiek o życiu na przedmieściach, jest źródłem problemu. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich rodzin mieszkających we francuskich gettach, a nawet większości, ale przecież to nie większość uczestniczyła w zamieszkach. Zdarzało się, że to właśnie niewinni ludzie ponosili konsekwencje czynów swoich kolegów z osiedla, bo dla policji każdy kolorowy czy Arab jest z natury podejrzany. Dlatego też na wielu osiedlach pojawiły się ochotnicze, nocne patrole młodych ludzi różnych nacji, które mają utrzymywać spokój i nie dopuszczać do ewentualnej interwencji policji.
Oczywiście, po pierwszych zamieszkach, w mediach zaczęto szeroko dyskutować ten temat, a w telewizji bez końca trwały debaty, w których uczestnicy – politycy, działacze społeczni, socjologowie, artyści i sama młodzież z gett, starali się znaleźć przyczyny problemu. W jednej z takich debat, najbardziej popularny we Francji raper – Akhenaton, ciekawie podsumował obecną sytuację imigrantów we Francji. Opowiedział jak jego żona, z pochodzenia Marokanka, zaraz po przybyciu do Francji szukała mieszkania i przeglądając ogłoszenia, znalazła adnotację: „Nie dla zwierząt, Arabów i Czarnych”. Dodał też że, znajomy Senegalczyk opowiadał mu, iż dla młodych ludzi w jego ojczyźnie Francja przestała już być „ziemią obiecaną”, wolą emigrować do Stanów bo tam po kilku latach mogą dorobić się, podczas gdy we Francji tkwiliby nadal w gettach bez szans na lepsze jutro.
Z całą pewnością obecna sytuacja we Francji pokazuje kryzys, a może nawet całkowite fiasko francuskiej polityki integracyjnej. Z jednej strony okazała się ona nieefektywna i, pomimo wielkich nakładów finansowych, niezdolna do stworzenia warunków do rzeczywistej integracji imigrantów. Z drugiej zaś strony, można zaobserwować rosnącą od dawna niechęć „przedmieść” do integracji.
A co z lewicą we Francji? Dziś widzi ona w młodzieży z biednych przedmieść pewien potencjał rewolucyjny, ale czy będzie w stanie go wykorzystać? Już dwa lata temu podczas Europejskiego Forum Społecznego w Paryżu można było zauważyć, że mimo zainteresowania problemami przedmieść ze strony francuskiej lewicy, były to niejako dwa światy istniejące obok siebie i nierozumiejące się wzajemnie. Ludzie z biednych przedmieść nie wykazali większej chęci by uczestniczyć w jakimkolwiek szerszym ruchu. Lewica natomiast nie traktowała ich poważnie, nie analizowała dogłębnie ich sytuacji i nie mówiła do nich takim językiem, który by zrozumieli. W rezultacie nie potrafiła ich włączyć do swojego ruchu. A może po prostu francuska lewica jest zbyt „biała” by zająć się na poważnie problemem francuskich przedmieść? Miejmy nadzieję, że nie.
Anna Rzymska
Autorka jest redaktorką pisma socjalistycznego "Dalej!".