Kiedy w ubiegłym tygodniu policja spałowała uczestników poznańskiego "Marszu Równości" zorganizowanego przez środowiska gejów i lesbijek, nagle obudzili się z długiego snu demokraci i obrońcy wolności słowa. Zakazy demonstrowania swojej godności wydały homoseksualistom władze kilku miast w kraju rządzonym od niedawna przez prawicę, nie kryjącą zbytnio swoich odwetowych i autorytarnych zapędów. Prawicę, która wygrała demokratyczne wybory. Zakaz i pacyfikacja demonstracji przez policję sprawiły, że oto nagle powychodzili "demokraci" z nor, w których dotychczas się skrzętnie pochowali. Przez całe lata owi "demokraci" siedzieli cicho, nie dostrzegając rozprzestrzeniania się nie mniej drastycznych niż w Poznaniu przejawów ograniczania wolności słowa i swobód obywatelskich. Ocknęli się nawet zacni działacze dawnej opozycji, którzy przez ostatnie 16 lat nie potrafili dostrzec w Polsce ograniczania demokracji. Widzieli je za to z całą rzekomą ostrością na Ukrainie i Białorusi, w Rosji i w Chinach, na dalekiej Kubie i Korei Północnej. Robili nawet liczne tourneé po tych krajach, by nieść innym dobrą nowinę wolności i demokracji. Tylko pod własnym nosem nie potrafili dostrzec tych ograniczeń. Dalekowidze, a jakże krótkowzroczni. Myśleli, że to ich nie dotyczy.
Gdzie cały ten czas byli obecni "demokraci", gdy np. cenzurowano i zdejmowano z anteny kabaret Olgi Lipińskiej? Gdzie byli gorliwi zwolennicy wolności słowa, gdy po sądach ciągano artystów i dziennikarzy za "obrazę uczuć religijnych"?
Gdzie ukrywali się dzisiejsi humaniści, gdy bomby spadały na miasta byłej Jugosławii, Afganistanu? Gdy nadal spadają na Irak? Co robili posłowie lewicy, gdy ich partia sprawowała władzę? Głosowali otóż za ograniczeniem prawa do demonstracji, bo gdy podnosili ręce w Sejmie, ograniczenie miało dotyczyć przeciwników systemu - alterglobalistów i anarchistów. Nie ICH. ONI mówili wtedy o "wojnie z terroryzmem", pod pretekstem której można się dopuszczać wszelkich ograniczeń praw obywatelskich i nie jest to naganne. Nie dla NICH.
Czy oburzali się, gdy policja pałowała i wyłapywała radykalną lewicę po manifestacjach? Czy wyciągali anarchistów z radiowozów, gdzie ich pakowano po wiecu antywojennym? Czy bronili działaczy społecznych, gdy sądy taśmowo orzekały wobec nich kary grzywny i aresztu za to tylko, iż ośmielili się wesprzeć protesty pracownicze? Czy rozdzierali szaty, gdy zdesperowane pielęgniarki przez wiele dni, na deszczu i mrozie, domagały się godnych zarobków? Czy krzyczeli jak w ubiegły weekend, gdy komornicy brutalnie wywlekali z domów na ulicę rodziny z dziećmi, wobec których sądy orzekły eksmisję? Byli pewni, że ICH to nie dotyczy.
Czy obecni obrońcy swobód i wolności obywatelskich wpadali w rozpacz, gdy najpierw bandy neofaszystów, a potem policja robiła "najazdy" na alternatywne centra kulturalne i rozbijała w pył squoty, brutalnie bijąc ich mieszkańców? Wtedy "swobody" nie były zagrożone. ICH swobody. Gdzie podziewali się tak liczni dziś "obrońcy wolności słowa", gdy trwała skrajnie prawicowa nagonka na wydawnictwa i strony internetowe lewicy antykapitalistycznej? Gdy jej działaczom grożono prokuratorem, sądami, a nawet pobiciem? MILCZELI.
W jakiej dziurze zaszyli się obecni "obrońcy demokracji, wolności słowa i pluralizmu mediów", gdy podczas ostatniej kampanii wyborczej owe media z premedytacją przemilczały kandydatury prof. Marii Szyszkowskiej i Daniela Podrzyckiego? Milczeli jak jeden mąż, bo było to IM wtedy na rękę. Czy licznie zebrani teraz na wiecach "humaniści" protestowali, gdy kolejna kobieta z nizin społecznych wykrwawiała się po nielegalnej aborcji? Czy mający do niedawna zdecydowaną większość w parlamencie posłowie lewicy kiwnęli choć palcem, by znieść te nieludzkie zakazy i ograniczenia? Nie. One ICH nie dotyczyły.
Prze te wszystkie lata nie odważyli się podskoczyć religijnym fundamentalistom. A dzisiaj na wiecach straszą Ojcem Rydzykiem. Gdzie byli "obrońcy praw człowieka", gdy policja strzelała gumowymi kulami do robotników radomskiego "Łucznika" i blokujących drogi rolników? ICH to nie dotyczyło. Dokąd wyjechała obecna lewica z SLD i SdPl, gdy policja kilka dni pacyfikowała załogę Fabryki Kabli w Ożarowie Mazowieckim, broniącą miejsc pracy i podstaw bytu? To nie był ICH byt. W jaki sen zapadli ci zacni dawni opozycjoniści, wymachujący sztandarami "etosu", gdy w sierpniu tego roku dyrekcja Stoczni Gdańskiej nie pozwoliła stoczniowcom wyrazić swojego niezadowolenia z ich obecnej sytuacji, a lokalne władze nakazywały zrywać odezwy, jakie stoczniowcy rozkleili w Trójmieście? Nie krzyczeli, że ktoś ogranicza demokrację i prawo do manifestowania poglądów. Zapewne dobrze się bawili na okolicznościowych rautach, na których wspominali powstanie "Solidarności". Bo raczej nie to, O CO wtedy walczyli.
Gdzie są "dyżurni humaniści", gdy tzw. pracodawcy, wykorzystując przymus ekonomiczny i strach przed utratą pracy, bezkarnie szargają godność pracowników i zmuszają do pracy w niewolniczych warunkach? Gdzie są, gdy tracą zdrowie i życie robotnicy, od których wymaga się wzrostu wydajności i nie dba o bezpieczne warunki ich pracy? "Humaniści" otóż bawią się z kapitalistami na balach charytatywnych, na których zbierają datki "na głodne dzieci". Te głodne dzieci, których rodzicom jednocześnie odmawiają prawa do podniesienia o 30 zł płacy minimalnej, za którą zmuszani są pracować. "Humanistów" problem ten nie dotyczy.
Co dzisiaj robią ci wszyscy rzekomi obrońcy prawa do protestu, gdy w kopalni "Budryk" na Śląsku bezprawnie uniemożliwia się górnikom prowadzenie legalnej akcji strajkowej? Gdy dyskryminuje się jeden ze związków zawodowych. Gdy szczuje się związkowców i pracowników przeciwko sobie. Gdy w biały dzień dochodzi do łamania Konstytucji, na którą nasi "demokraci" tak chętnie się powołują. Bo jest IM to wygodne. Gdy pracodawca łamie prawa pracownicze i szykanuje związkowców, narusza szereg ustaw nie mniej doniosłych niż ustawa o prawie do zgromadzeń. Gdy menadżer, ewidentnie łamiąc prawo, wyrzuca z dnia na dzień z pracy niewygodnych działaczy związkowych, a resztę załogi zastrasza każąc jej podpisywać "lojalki", iż będzie grzeczna. Otóż "obrońcy" cały czas MILCZĄ. Skoro słyszę na wiecu, że dziś należy "reanimować demokrację", to pytam kto doprowadził do jej agonii. Kto odpowiada za to, że wczoraj 60 proc. Polaków nie widziało sensu uczestniczenia w wyborach, a dzisiaj władza zakazuje demonstracji i strajków?
Prawica o autorytarnych zapędach nie pojawiła się w Polsce z dnia na dzień. Ona istniała, lecz ci, którzy dziś wychodzą demonstrować przeciwko odradzającemu się faszyzmowi, do niedawna nie dostrzegali zagrożenia z jego strony. Zbyt długo to zagrożenie nie dotyczyło bowiem "demokratów" bezpośrednio. Sądzili zapewne, że neofaszystowskie bojówki będą się rozprawiać "tylko" z anarchistami, punkami, alterglobalistami, "lewakami". I było IM to na rękę.
By nie zadzierać z Kościołem, tolerowaliście Rydzyka. Jego siła nie wyrosła jednak na "moherowych beretach". Ona latami karmiła się WASZYM milczeniem i koniunkturalizmem. To nie Młodzież Wszechpolska i skini sprawili, że dziś musimy wychodzić na ulicę, aby bronić podstaw liberalnej demokracji. To sprawiliście WY, pozamykani bezpiecznie w swoich willach na przedmieściach, w rządowych budynkach, w szklanych "centrach biznesu", w luksusowych limuzynach. Było WAM na rękę ograniczać wszelkie przejawy autentycznie obywatelskiego społeczeństwa, korzystać z bierności, pacyfikować wybuchające co i rusz protesty. Bezpiecznie było rzucać NAS na pożarcie. Bądźcie ostrożni, gdy dziś wzywacie do obywatelskiego nieposłuszeństwa.
Tolerowaliście kiełkujący autorytaryzm i faszyzm, bo początkowo karmił się on przeciwnikami systemu. Łudziliście się, że to zaspokoi jego apetyt, a WY pozostaniecie cali. To WASZA obojętność i doraźny interes systematycznie zabijały demokrację. Latami. Autorytaryzm i fundamentalizm wyrosły na WASZEJ bezczynności i milczeniu. Bo tak WAM było wygodnie. Krzyczycie dopiero wtedy, gdy WAM zaczyna dobierać się do tyłków. Nie był to brak wyobraźni z WASZEJ strony, ani źle pojęty pragmatyzm. To nie był nawet koniunkturalizm. To zwyczajne k...stwo.
Magdalena Ostrowska