Sztuka rozgrywa się w drugiej połowie lat 80. w czasie rządów Reagana i apogeum paniki wokół homoseksualizmu w związku z AIDS. Kluczową postacią „Aniołów” jest wpływowy prawnik i polityk, a zarazem ukrywający się homoseksualista, Roy Cohn. Obok niego dwie pary: gejowska i heteroseksualne małżeństwo. Ich perypetie, rozstania, choroby stanowią jedną płaszczyznę spektaklu; drugą symbolizują tytułowe anioły, które ukazują się choremu na AIDS bohaterowi.
W efekcie „Anioły w Ameryce” to swoisty samograj, nie tylko świetnie się je ogląda, ale dają też duże możliwości inscenizacyjne; dotyczy to także adaptacji Warlikowskiego, choć całość trwa w sumie 6 godzin. Dostajemy przede wszystkim spektakl dopracowany wizualnie i znakomity aktorsko, do stałej ekipy reżysera (Poniedziałek, Celińska, Tyndyk, Stenka) bezboleśnie dołączył tu Maciej Stuhr, a nie można nie wspomnieć o Andrzeju Chyrze, którego obsadzenie w roli Roya jakże niesłusznie początkowo wydawać się mogło pomyłką, szczególnie pamiętając filmową kreację Ala Pacino. No i cudowna Maja Ostaszewska!
Mimo to warszawska adaptacja nie wytrzymuje porównania z serialem z bardzo prostego powodu: Warlikowski zatrzymał się w pół drogi. Nie umiał się zdecydować, czy chce zrobić spektakl o współczesnej Polsce, czy o Ameryce lat 80.; można było pójść w metafizykę albo skupić się na przemianach obyczajowych, sztuka dawała możliwość pójścia w każdą z tych stron, ale nie we wszystkie naraz.
Prosty przekaz filmu, że wraz ze śmiercią Roya Cohna kończy się pewien etap i potrzebny jest nowy ład, w spektaklu został jedynie zasygnalizowany na początku drugiej części wystąpieniem starego bolszewika, które - oderwane od pozostałych wydarzeń - zabrzmiało niczym żart. Jednocześnie ośmieszając wezwanie do społecznej zmiany. Wrażenie to wzmocnił jeszcze pojawiający się w tej roli aktor – Zygmunt Malanowicz, pamiętany nie tylko ze starych filmów Polańskiego i Wajdy, ale też roli Jarosława Dąbrowskiego w PRL-owskiej superprodukcji Bohdana Poręby.
W którymś z wywiadów Warlikowski przyznał, że nie rozumie, co robią w tej sztuce anioły. I rzeczywiście – nie rozumie. Wyjaśniamy zatem: anioły reprezentują dawny, boski porządek świata i proponują bohaterowi, aby znowu przywołał umarłego boga, a ten uchroni przed AIDS. Rzecz w tym, że bohater propozycję odrzuca, a nadzieję widzi w odejściu konserwatywnej Ameryki Reagana, odrodzeniu humanistycznej demokracji i stworzeniu wizji lepszego społecznego porządku. Krótko mówiąc, anioły są po to, aby je kopnąć... w skrzydła. U Warlikowskiego wszystko to się rozmywa, na koniec anioł błogosławi, a wszyscy plotą dyrdymały o miłości. Szkoda.
Polskie media, z „Dziennikiem” na czele, najbardziej obawiały się emancypacyjnego charakteru sztuki, tak się bowiem składa, że odchodzący świat symbolizuje cyniczny polityk, który sam będąc homoseksualistą jest jednocześnie zajadłym homofobem. Nieprzypadkowo na spektakl Warlikowskiego walą tłumy, w końcu w naszej rzeczywistości to kwestia szczególnie paląca. Szkoda jednak, że emancypacja u Warlikowskiego kończy się na słowie „gej”, a pomysł, że wymaga ona poważniejszej zmiany społecznej, okazuje się już zbyt emancypacyjny.
Tony Kushner „Anioły w Ameryce” w przekładzie Jacka Poniedziałka, reżyseria: Krzysztof Warlikowski. Spektakl w koprodukcji TR Warszawa i Comédie de Valence Centre Dramatique National Drôme-Ardèche, Maison de la Culture d'Amiens - Scène Nationale i TNT - Théatre National de Toulouse – Midi-Pyrénées. Grają: Stanisława Celińska, Magdalena Cielecka, Maja Ostaszewska, Bogusława Schubert, Danuta Stenka, Andrzej Chyra, Rafał Maćkowiak, Zygmunt Malanowicz, Jacek Poniedziałek, Maciej Stuhr, Tomasz Tyndyk.
Kinga Dunin
Krzysztof Tomasik
Recenzja ukazała się na stronie "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).