Zwycięzca tegorocznej edycji festiwalu filmów niezależnych KilOFF w Katowicach, reżyser Maciej Bartosz Kruk wydaje się twierdzić, że tak. Jego „197” – film poruszający, brutalny i nakręcony wedle znakomitego pomysłu, opowiada dość prostą historię grupki młodych ludzi, w której ludzie wcześniej znajomi okazują się być znani tylko z jednej, tej mniej ważnej strony. Film, jak to zwykle bywa z prostymi fabułami, jest jednak historią bardziej skomplikowaną. Oto, dlaczego warto go zobaczyć.
Beztroska przemoc
W podobnym tonie o agresji wypowiadano się w historii kina wielokrotnie. U Kruka ma ona wymiar pozbawiony rozbudowanej formy. Okrucieństwo nie jest u niego przejawem wrodzonego bestialstwa, lecz wygląda jak wynik zwykłej nieuwagi, rozluźnienia hamulców. Jest sposobem na ujście emocji, które na co dzień skrywa wiele konwenansów. Jak w takim razie mogło do tego dojść? – to pytanie jest zadawane zawsze, kiedy mówi się o okrucieństwach XX wieku. Wielu twórców kultury jeszcze dziś głośno się zastanawia, jak mogło dojść do takiego nagromadzenia przeróżnych potworności w ciągu zaledwie jednego stulecia? I to w samym centrum Europy, w której jeszcze w latach 20. na ulicach większości metropolii królował „Flaneur” – model człowieka kultury, wnikliwie opisany przez Waltera Benjamina w głośnej rozprawie „Pasaże”. Model europejskiego dandysa, z uwagą „czytającego miasto”, chłonącego każdy przejaw kultury, obecnego w zakamarkach europejskich metropolii, zakończył się w dekadę później, kiedy Hitler i Mussolini ubierają go w mundur, każą palić książki i rozbijać, jeszcze niedawno podziwiane, witryny sklepów. Nadejście kultu przemocy zrodziło rozbuchaną seksualność, która przestaje być piętnem, wstydliwie skrywanym przez europejskich drobnomieszczan, ale jednocześnie, na rzecz doznania masowego traci na intymności. Seks i przemoc stają sie narzędziem propagandy, ale to właśnie przemocy zostaje podporządkowane ludzkie libido. Największym śladem faszyzmu w kulturze jest głośna produkcja Leni Riefenstahl, pt. „Triumf Woli”. Porywające przemowy Adolfa zbiegają się tam w czasie z ujęciami półnagich, myjących się lub grających w piłkę chłopców z Hitlerjugend. Agresja w kulturze faszyzmu, tradycyjnego patriarchatu czy kapitalizmu ma wymiar zupełnie naturalnego odruchu, jak seks, jedzenie czy potrzeba opieki. Jedną z cech przemocy wobec ludzi słabszych jest jej częste zrównanie z seksem, ich wzajemne uzupełnianie się. W filmie „197” przemoc wobec głównej bohaterki, która pada ofiarą brutalnego gwałtu ze strony swoich niedawnych znajomych, ma właśnie taki wymiar. Postacie nie mówią tam językiem dramatu, a przyczyna wyrządzenia tak strasznej krzywdy dziewczynie jest jedna: bohaterka jest po prostu słabsza. Postacie zachowują się najzwyczajniej w świecie – zabieg reżysera polegający na tym, że dał on aktorom scenariusz tylko raz, po czym nakazał improwizację, dał porażający efekt; katastrofa, która zaraz się wydarzy, nie jest efektem jakiegoś nadzwyczajnego zbiegu okoliczności. W gwałcie nie biorą też udziału jakieś szczególnie, zdawałoby się, szemrane typy, jakich pełno w krwawych, amerykańskich produkcjach. Diagnoza podana przez Kruka prowadzi do konkluzji – potworności może czynić każdy, niezależnie od indywidualnych cech osobowości – wystarczy tylko odpowiednio ofiarę odczłowieczyć i można dokonywać zbrodni bez uszczerbku na własnym sumieniu.
Piętno
Wiele jest w kinie i literaturze ujęć problemu przemocy, ukazanej od strony jej sprawców. Książek, filmów i reportaży telewizyjnych opisujących tzw „blokersów” powstało mnóstwo. Tym bardziej głos reżysera „197” wydaje się wychodzić ciekawie przed szereg. M. Kruk konsekwentnie próbuje nakłonić widza do perspektywy ofiary: przeżywania indywidualnego, głębokiego odbioru piętna, jakie ciąży na zgwałconej kobiecie. Banalne, wydawałoby się, zabiegi reżysera, polegające na dosłownym ukazaniu emocji bohaterki, jej poczucia zbrukania i winy, dają porażające efekty. Znakomita kreacja Pauliny Bartczak dodaje temu filmowi jeszcze więcej jego największego atutu - prawdziwości. Ukazanie napiętnowania jest wiec tyleż banalne, co prawdziwe, nie tylko przez zawarte w nim, ukazane w mistrzowski sposób emocje, ale również zaskakująco mało dramatyczne dialogi. Piętno w „197” jest ukazane w sposób, w jaki Kruk diagnozuje okrucieństwo: zwyczajne, porażająco powszednie, i w sposób pozbawiony rozbudowanej formy. Zupełnie inaczej niż w innym, znakomitym filmie podejmującym podobny temat. Głośnej jakiś czas temu ekranizacji powieści austriackiej noblistki – Elfriede Jelinek pt. „Pianistka”, nakręconej przez wiedeńskiego reżysera Michaela Haneke. Na uwagę zasługuje fakt, że obie te produkcje; nakręcony z rozmachem pełnometrażowy film, cieszący się międzynarodową sławą i wielkim uznaniem krytyków, oraz dwudziestokilkuminutowa wypowiedź, nakręcona bez budżetu przez młodego studenta filmoznawstwa, mówią bardzo podobnie, choć za pomocą kompletnie innych technik, i nie chodzi tu bynajmniej o jakość kamer i taśmy. Dialog u Hanekego to uchwycenie sytuacji niezwykłej, jakiej próżno szukać w rozmowach w tramwaju. Warte uwiecznienia są tu tylko sytuacje skrajnie ekstremalne. Odwrotnie u twórcy „197” – to właśnie ukazywana nachalnie zwyczajność, podkreślana na każdym kroku, nawet w scenach rzekomo pozostających poza głównym wątkiem, jak znakomity monolog koleżanki głównej bohaterki, budują cały dramatyzm tego filmu. Elektryzuje w tym filmie właściwie każdy fragment, a reżyser po mistrzowsku uporał się z brakiem pieniędzy – szorstkość obrazu i agresywne światło dają znakomity efekt.
Dlaczego warto zobaczyć ten film? Jest on znakomity, wstrząsający i podejmuje problem z niezwykłą wnikliwością. Wreszcie polskie kino niezależne zaczyna podejmować prawdziwe problemy.
"197", reżyseria Maciej Bartosz Kruk, występuje Paulina Bartczak.
Michał Radziechowski
Recenzja ukazała się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".