Sukcesem tym miała się okazać triumfalna podróż sekretarz stanu Condoleezy Rice do Czech i Polski. Oto 8 lipca pani Rice uroczyście celebruje podpisanie z władzami czeskimi umowę o zainstalowaniu radaru.
Celebrze tej towarzyszy, co prawda, wielka manifestacja w centrum Pragi, jednak ani pani Rice ani czeski premier Topolánek nie zwracają na to najmniejszej uwagi. Wyniosła ignorancja wobec tzw. zwykłych obywateli pozostaje bowiem nadal nadrzędną doktryną polityki USA i ich najwierniejszych sojuszników. W dwa dni później pani Kondolencja miała zjawić się w Warszawie, aby ogłosić o podpisaniu podobnego porozumienia z rządem polskim. Ten głęboko przemyślany scenariusz może jednak nie wypalić. Czechy wciąż bowiem targują się z USA o wysokość odszkodowań za szkody wyrządzone krajom trzecim, związane z użytkowaniem radaru. Strona amerykańska skłonna jest pokrywać jedynie 75 proc., podczas gdy Czesi chcieliby obciążyć Amerykanów całością odszkodowań. Jak wiadomo, również w Polsce wokół tej całej afery panuje coraz większe zamieszanie.
Polskie spory o amerykańską tarczę
W polskiej polityce - zarówno krajowej, jak i zagranicznej - panuje infantylna zasada "na złość politycznym adwersarzom". Polega ona na bezustannej rywalizacji między rządzącą Platformą a opozycyjnym PiS-em wspieranym przez prezydenta. Skoro PO dąży do szybkiej ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego, to Lech Kaczyński z podpisem pod traktatem raczej się nie spieszy. Skoro rząd Jarosława Kaczyńskiego zgodził się na amerykańskie warunki wybudowania w Polsce wyrzutni rakietowej, to Tusk i jego ekipa dążą do wynegocjowania własnych warunków, pragnąc w zamian za tarczę wydusić od Jankesów kilka rakiet typu Patriot i 20 miliardów dolarów. W świadomości obywatela utrwala się zatem przekonanie o politycznych podziałach wewnątrz polskiej prawicy - na prounijną Platformę i proamerykański PiS. Jest to o tyle bezsensowne, że sama Unia jest raczej proamerykańska, a USA nie są bynajmniej wrogiem Unii.
Znając sposób myślenia politycznej czołówki PiS można domniemywać, że ich wazeliniarska postawa wobec Stanów Zjednoczonych jest pochodną antyrosyjskiej obsesji. Potwierdzeniem tego może być wypowiedź Przemysława Gosiewskiego, który w ewentualnym braku zawarcia porozumienia z USA widzi chichot historii, oznaczający, że "19 lat po upadku komunizmu w Polsce dalej Rosja ma wpływ na to, co tak naprawdę dzieje się w sferze bezpieczeństwa w naszym kraju". Jak widzimy, PiS we wszystkim dostrzega tajemne działania macek Rosji i dawnej SB. Faktem jest, że rząd Platformy starał się, na złość PiS-owi, nieco znormalizować stosunki z Rosją, trudno jednak podejrzewać Tuska i jego ekipę o uleganie rosyjskim wpływom. Przeciw komu mają być skierowane amerykańskie Patrioty, jeśli nie przeciwko Rosji?
Do uaktywnienia się wewnątrzpolskich sporów przyczyniły się także same Stany Zjednoczone, zapraszając do Waszyngtonu Annę Fotygę dosłownie w przeddzień negocjacji z polskim rządem. Zapewne Amerykanie liczyli na dodatkowe wsparcie ze strony obozu belwederskiego, wyobrażając sobie - z właściwą im inteligencją - że w Polsce rządzi prezydent, tak jak u nich. Tymczasem doprowadzili do jeszcze większego konfliktu między dwoma polskimi ośrodkami władzy, z których każdy uważa się za jedynego kompetentnego decydenta w kwestiach polityki zagranicznej i bezpieczeństwa państwa.
Konflikt ten uaktywnił obydwa rywalizujące ze sobą obozy polityczne. Ich czołowi przedstawiciele dostali nerwowego napędu. Premier spotyka się z amerykańskim ambasadorem Ashem, z której to rozmowy nic nie wynika. Nic dziwnego, Victor Ashe to bezwolny prowincjonalny aparatczyk, któremu George W. Bush po kumpelsku załatwił synekurkę w Warszawie. Następnie Tusk odbywa rozmowę telefoniczną z wiceprezydentem Cheeneyem, podczas której, jak to określił wicepremier Schetyna, "zostały przedstawione stanowiska obu stron". O tym, że obie strony mają swoje stanowiska, obydwaj panowie wiedzieli, zanim zaczęli ze sobą gaworzyć przez telefon.
Nerwowym refleksem popisał się również prezydent, wzywając do siebie w trybie pilnym szefa MSZ oraz jego zastępcę - głównego negocjatora z Amerykanami. Jak stwierdził minister Sikorski, obydwaj panowie nakreślili prezydentowi "bardziej dogłębny stan, genezę negocjacji", dzięki czemu prezydent być może pojął, o co chodzi w całej tej aferze wokół tarczy rakietowej.
Arogancja zamiast demokracji
Jak widać, w sporze dotyczącym amerykańskich wyrzutni występują trzy strony: prezydent Kaczyński i jego otoczenie, premier Tusk wraz z rządem oraz administracja Stanów Zjednoczonych pospołu z amerykańskim biznesem.
Taki np. Boeing ma już bowiem podpisany z Pentagonem kontrakt na budowę w Polsce wyrzutni. Do głosu nie został natomiast dopuszczony najważniejszy partner - obywatele RP. Zgodnie bowiem z obowiązującym modelem demokracji, obywatelom odmawia się prawa do decydowania - np. w referendum - wówczas, gdy opinia społecznej większości nie jest zgodna z wolą rządzących. W tej sytuacji jedyną formą wyrażania swojego stanowiska pozostają wiece i demonstracje, na które jednak arogancka władza jest odporna.
Trzeba też zdać sobie sprawę z tego, że władze pochodzące z wyboru podejmują decyzje w sprawach o horyzoncie czasowym przekraczającym okres sprawowania przez nie mandatu. Tym samym wkraczają w kompetencje władcze swoich następców, zmuszając ich do akceptowania faktów dokonanych.
Problem ten w całej wyrazistości występuje w Republice Czeskiej. Obecna koalicja rządząca w kwestii tarczy rakietowej napotyka ostry opór ze strony opozycji - komunistów i socjaldemokratów. Jest wielce prawdopodobne, że w wyniku najbliższych wyborów diametralnie zmieni się układ sił politycznych i rządząca obecnie centroprawica znajdzie się w opozycji. Nowy czeski rząd będzie jednak musiał pogodzić się z radarem na swoim terytorium - wbrew stanowisku wyrażanemu obecnie przez parlamentarną opozycję. Wypowiedzenie umowy zawartej z USA, likwidacja amerykańskiej bazy wojskowej mogą okazać się niezwykle trudne. "Czeski" radar ma bowiem stanowić system połączony z "polską" wyrzutnią. Stworzenie takiego właśnie systemu wzajemnej zależności między obu elementami tarczy rakietowej ma z kolei wplątać obydwa kraje w system trwałych i dalekosiężnych zależności od Stanów Zjednoczonych.
Polska bez tarczy?
Problem amerykańskiej tarczy sprowadza się zatem do jednego kluczowego pytania: czy w interesie Polski jest trwałe uzależnienie się od awanturniczego i aroganckiego mocarstwa wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami? Sądząc po wypowiedziach Donalda Tuska i jego ekipy, obecny rząd gotów jest zgodzić się na tego rodzaju wasalne stosunki z USA, pragnąc jedynie ugrać możliwie jak najwięcej w dyplomatycznej grze z Waszyngtonem. Negocjacje nadal trwają - deklaruje premier polskiego rządu. Negocjacje te otoczone są nimbem tajności. Mimo to informacje na ten temat docierają do publicznej wiadomości. Co ciekawsze, dzieje się tak za pośrednictwem czeskiego resortu spraw zagranicznych i zapewne za zgodą strony amerykańskiej. Z przecieków tych wynika, że ostatnia oferta amerykańska obejmuje umieszczenie w Polsce jednej baterii Patriotów, pozostających pod amerykańskim dowództwem oraz obietnicę konsultacji w sprawie rozeznania potrzeb polskiej armii. Jak twierdzi biorąca udział w bezpośrednich negocjacjach ze stroną amerykańską wysoka urzędniczka czeskiego MSZ Veronika Kuchyňová-Šmigolova, Amerykanie oferują stworzenie zespołu roboczego do spraw modernizacji polskich sił zbrojnych, z czego - jej zdaniem - ma wynikać, że uchylają się od ewentualnego finansowania polskich wydatków zbrojeniowych.
Podejście takie jest charakterystyczne dla Waszyngtonu. USA są skłonne pakować dolary w sojuszników zajmujących startegiczne pozycje na geopolitycznej mapie świata, takich jak Izrael, Egipt czy Pakistan.
Podobnie rozumuje również szykujący się do prezydenckiego fotela Barack Obama. Ułożył już sobie listę krajów-najbardziej zaufanych sojuszników, które zamierza odwiedzić. Polski na tej liście nie ma. Polska bowiem - mamiona obiecankami, z których wiadomo, kto ma radość - potrzebna jest jako dostarczyciel mięsa armatniego w kolejnych "misjach stabilizacyjnych" oraz dogodne miejsce do lokalizacji tajnych więzień służących dręczeniu osób podejrzewanych o terroryzm. Amerykanom nie jest natomiast potrzebny partner żądający od nich czegokolwiek w zamian za uprzednio świadczone usługi. Stanom Zjednoczonym potrzebna jest wyrzutnia rakietowa jako taka, nie koniecznie zlokalizowana w Polsce - państwie niepoważnym, gdzie premier nie potrafi porozumieć się z prezydentem. Dlatego też puszczono w świat przeciek o ewentualnej budowie wyrzutni rakietowych na Litwie, co z aplauzem przyjął tamtejszy premier Gediminas Kirkilas. Naszym litewskim sąsiadom serdecznie współczujemy.
Niezależnie jednak od tego, gdzie powstanie amerykańska wyrzutnia rakietowa, konsekwencją tej decyzji będzie umocnienie hegemonii militarnej USA w Europie, wzrost napięcia na naszym kontynencie, przyspieszenie amerykańsko-rosyjskiego wyścigu zbrojeń, niebezpieczeństwo ataków terrorystycznych. Z kolei zagrożenie terrorystyczne stanowi znakomite uzasadnienie dla wprowadzenia w życie powszechnej inwigilacji obywateli, co już ma miejsce w Stanach Zjednoczonych. Zdają sobie z tego sprawę realistycznie myślący przeciwnicy tarczy rakietowej - w odróżnieniu od zaślepionych proamerykańskim wazeliniarstwem polityków.
Bolesław K. Jaszczuk
Tekst ukazał się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".