Jaworski: Lewica gra w klasy

[2009-02-19 08:35:25]

Dyskusja o upadku lewicy, postideologicznym indyferentyzmie mainstreamowej polityki i anulowaniu projektu socjaldemokratycznego przez globalizację, powoli staje się nużąca. Z góry wiadomo, że skończy się jednym z dwojga. Po pierwsze, obietnicą w stylu Negriego, że "w epoce hegemonii pracy kooperacyjnej i niematerialnej" rewolucja nowego typu dokona się sama, byleby tylko etatowi politycy zostawili w spokoju Wielość, a tak na dobrą sprawę to już prawie żyjemy w komunizmie. Po drugie, konstatacją że nic nie da się zrobić, bo komuniści istnieją już tylko w gabinetach figur woskowych, a socjaldemokratom państwo opiekuńcze dawno wymknęło się z rąk. Sceptycyzm tego podejścia wydaje się uczciwy, bo akcentuje przygnębiające realia. Lewica zapewne mogłaby je zaakceptować i spokojnie oddać pole technokracji, gdyby nie fakt, że nadal żyjemy w społeczeństwach klasowych.

Na pierwszy rzut oka fakty mogą się wydawać porażające. "Dziś, jak jest jakiś strajk, to nikt go nawet nie zauważa", szydzi Nicolas Sarkozy. Nie chodzi jednak o to, że mówi to prezydent kraju o wyjątkowo bogatej tradycji walk klasowych, lecz przede wszystkim o to, że z grubsza rzecz biorąc jest to prawda. Wydawać by się mogło, że kolektywizm przypomina o sobie tylko dzięki skamielinom struktur partyjnych i związkowych, które nie zdążyły się jeszcze rozsypać, zatem rozsądniej byłoby uznać, że go nie ma i jedynie odbija się echem. Splot obiektywnych relacji wiążących społeczeństwa zachodnie płynnie przeszedł w stan takiego rozluźnienia, że należałoby raczej mówić o ich bliskim rozwiązaniu. Chciałoby się rzec: koniec lewicy. Przecież koniunkturalna wolta, jakiej ostatnio dopuścił się Sarkozy, występujący w roli orędownika "nowego ładu" światowych finansów i głośno opowiadający się za potrzebą zwiększonej regulacji tego sektora, stawia go w dziś gronie "socjalistów", by posłużyć się słownikiem ultrakonserwatyzmu. Postpolityczni książęta tabloidów w rodzaju Sarkozy’ego skrupulatnie korzystają z klimatu nieprzychylnego rynkom, by zarobić parę punktów w sondażach, skutecznie podkradając starej lewicy niektóre wyświechtane już hasła.

Ale nie tylko oni. Korzystają z niego również "nowi" lewicowcy, szukający natchnienia w aforyzmach Michnika i proponujący odświeżenie lewicowej polityki, poprzez uczynienie jej bardziej liberalną niż liberalizm. Stanowisko takie, choć prawie nigdy nie formułowane w ten sposób literalnie, wydaje się dość popularne w Polsce, gdzie ludzie o lewicowej wrażliwości, zmuszeni są nieśmiało i pokrętnie wyrażać swoje poglądy w sytuacji, gdy język klasowości został z przestrzeni publicznej niemal całkowicie wyrugowany przez resentyment antykomunistyczny. Z podejściem tym można się czasem spotkać w środowiskach związanych z "Gazetą Wyborczą", np. wśród publicystów radia Tok FM, których część przyjaźnie wyciąga rękę w kierunku "Krytyki Politycznej". Z sympatią spoglądają oni na ruch alterglobalistyczny, oczarowani są postacią Naomi Klein i ośmielają się nie dostrzegać samych plusów w rządowym projekcie komercjalizacji szpitali. Gdy jednak związkowcy wychodzą na ulicę, osoby te dalekie są od entuzjazmu. Głęboko wierzą w dobrodziejstwo "dialogu społecznego", czyli są przekonani, że kapitał i praca muszą się zbratać w solidarnym uścisku, bo mniej koncyliacyjna alternatywa byłaby pewnie – o, zgrozo! – niekonstytucyjna.

Jeszcze lepszy liberalizm

Że doświadczenie ostatnich dekad każe lewicy raz na zawsze ściągnąć ciasny gorset klasowości, że jedyną dla niej szansą pozostaje uniwersalizm hasła "bogaćcie się!" i marzenia o ciągle nie dość wyzwolonej wolności – przekonuje prof. Adam Chmielewski, który podjął się próby nadania temu stanowisku spójnej artykulacji teoretycznej. W trudnych dla lewicy czasach, jakie nadeszły wraz z bankructwem gospodarek nakazowo-rozdzielczych, a następnie – z rozmyciem się Trzeciej Drogi w neoliberalnym konsensusie, jedynym wyjściem pozostaje zatem "małżeństwo z rozsądku". W myśl tej koncepcji, kierunek myślenia politycznego zafiksowany został już na dobre na współrzędnych wyznaczonych mu przez dotychczasowy liberalny kurs. Formuła ta zmierza wprost do przelicytowania rozgrywającego i przebicia go jego własną kartą: dlaczego by nie spożytkować emancypacyjnego potencjału liberalizmu, by pójść o krok dalej i dać ludziom tyle wolności, ile tylko lewica potrafi dać? Projekt ten nie zawiera żadnych szczegółowych rozwiązań instytucjonalnych, żadnej też autorskiej filozofii politycznej – jest po prostu koncepcją z zakresu marketingu politycznego. Jak sprzedać egalitaryzm? Dzięki sile wizji bogactwa dla każdego, która bez wątpienia zdradzona została przez neoliberalną politykę gospodarczą. Ta dekadencka strategia jest ponoć szczególnie obiecująca w Polsce, gdzie "egalitarni populiści" chcą rabować bogatych, ale głównie po to, żeby sami się wzbogacić. Właśnie odpowiadając na stworzone przez nich zapotrzebowanie, lewica ma szanse odrodzić się lub w ogóle przetrwać. O ile Trzecia Droga była nieudaną propozycją kompromisu między lewicowymi wartościami społecznymi, a rynkowymi mechanizmami gospodarczymi, o tyle najnowsza koncepcja mówi nam otwarcie, że to wartości liberalne mają pozycję niezachwianą, a lewica istnieć może tylko dzięki przekonaniu postklasowego społeczeństwa do jeszcze lepszego liberalizmu, za plecami którego miałby się podobno czaić egalitaryzm. Tak oto rynek, którego cugle trzymać będą socjaldemokraci – lepiej od liberałów znający treść słowa liberalizm – będzie nareszcie pełnił rolę wyrównującą, zamiast różnicującą, zaś ludzie wcale nie będą w tym celu zmuszeni w bólach kiełznać swej pazernej "natury", bo tym razem konkurencja już naprawdę ich uszczęśliwi.

Dla koncepcji tej – politycznie błędnej, jak uważam – najważniejsza wydaje się być idea przedstawiająca liberalizm i socjalizm jako tradycje polityczne wyrastające ze wspólnego pnia – historycznej obietnicy wyzwolenia. Konsekwentne wyeksploatowanie tego wątku pozwoli rzekomo lewicy zatriumfować. Powołując się na przykład Williama Beveridge’a, rzeczywiście można wykazać skłonność niektórych liberałów do rozumienia wolności w sposób wymuszający dostrzeżenie faktu zniewolenia nędzą. Powszechny dostęp do podstawowych towarów, a przede wszystkim świadczeń, był – jako minimum wolności – postulatem, na który liberałowie szli dosyć chętnie, aktywnie współuczestnicząc z socjaldemokratami w konstruowaniu powojennych państw opiekuńczych. Godzili się z nim nawet intelektualiści do dziś pozostający ikonami liberalnej tradycji, chociażby Karl R. Popper, a jeszcze wcześniej – John Stuart Mill. Prawdą jest też, że tego typu liberalizm pozostawił po sobie trwały ślad w postaci rozbudowanej, zinstytucjonalizowanej polityki socjalnej, ale dokonało się to w wyniku zapału, z jakim socjaliści wraz z ruchem robotniczym, nierzadko ustawiając barykady na ulicach europejskich stolic, przypominali burżuazji o ciągle niewypełnionych hasłach Rewolucji Francuskiej. Burze społeczne w przeciągu stulecia doprowadziły w ten sposób do sytuacji, w której trajektoria walki klas wyskoczyła poza dychotomię: socjalizm albo barbarzyństwo, lądując w końcu w "cywilizowanej" odmianie kapitalizmu. Właśnie dialektyczny charakter postępu społecznego przypomina, że pomiędzy liberalizmem a socjalizmem, oprócz (rzekomego) wspólnego mianownika, istnieje konsekwentne napięcie, którego socjalliberałowie wydają się nie dostrzegać. Jego źródłem jest różnica w sposobie uprawiania polityki, z której wyłoniły się obydwie tradycje. Sięgając jeszcze głębiej, rozdźwięk ten zakorzeniony jest w klasowym podziale społeczeństw. Jeżeli zaś uznać, że ów przestał dziś podobno istnieć, liberalizacja lewicy jawi się jako proces nieunikniony.

Liberalizm, socjalizm, wolność

Immanuel Wallerstein postrzega historię kształtowania się tradycji liberalnej, jako proces wymiany elit, usankcjonowanej w oparciu o oświeceniową myśl społecznąii. Omija marksowską perspektywę walki klas w opisie przejścia od feudalizmu do kapitalizmu, zwracając uwagę na legitymizacyjny aspekt doktryny liberalnej biorącej przebojem (choć nie bez potknięć) politykę europejską w pierwszej połowie XIX w. Demokracja liberalna instytucjonalizować miała dobrze wszystkim znane relacje władzy, inne jednak kryterium wyznaczało grupę potencjalnych rządców. Nie było już nim pochodzenie, ale kompetencje poświadczające o zdolności do działania zgodnego z racjonalnością systemu. Racjonalność ta obejmowała sferę polityki oraz gospodarki, przy czym to właśnie rynek stanowił od tej pory podstawowy rodzaj testu społecznej użyteczności jednostki. Przejście sprawdzianu na rynku pozwalało na dostąpienie takiego udziału w bogactwie narodowym, który gwarantował zarówno zdolność prywatnej kontroli nad uspołecznionym procesem pracy, jak i przepustkę na salony władzy pojętej legalistycznie. Wallerstein zwraca uwagę, że w ten właśnie sposób obóz liberalny, czyniąc ze swej doktryny fundament nowego porządku społecznego, zdołał powstrzymać napór "demokracji" – będącej w oczach nowych elit rządami rozjuszonego motłochu, kolejnym najazdem Hunów na Rzym – ustanawiając "merytokrację", ekspercki nadzór kompetentnych jednostek. Rozbiórka feudalizmu oznaczała tym samym wyzwolenie spod władzy hermetycznego grona arystokratów – ku "lepszej" władzy burżuazyjnej, do grona której awansować mógł oficjalnie każdy, nikt bowiem nie był już urzędowo zniewolony. Za niezaprzeczalny sukces liberalizmu należy więc uznać narzucenie optyki politycznej, która pozwoliła na legitymizację wyraźnej hierarchii społecznej przy jednoczesnym zachowaniu pozorów równości. Ta ostatnia miała bowiem odtąd oznaczać równość szans i był to ten wariant równości, dający się najpełniej –jak twierdzono – połączyć z wolnością.

Równość szans oznacza rzecz jasna równość formalną, idącą w parze z wolnością materialną dla wybranych. Są oni jednak w myśl doktryny liberalnej wybrani sprawiedliwie. Ich zdolność do faktycznej poprawy swego losu, wynika z tego, że gładko przechodzą test społecznej kompetencji na rynku. Co prawda zostawiają innych w tyle, ale na równych zasadach. Filozoficznie biegli socjalliberałowie wiedzą oczywiście, że jest to liberalny trick. Wolność materialna dla wszystkich! – oto bowiem hasło konsekwentnej polityki wyzwolenia. Lewica, zdaniem lewicowców "ostatniej szansy", zaniechała go zbyt pochopnie, sfrustrowana polityczną porażką równości. Nie dostrzegają oni jednak, że perspektywa liberalna, dzisiaj ponoć kluczowa dla socjaldemokratów, posiada jedną cechę, z powodu której wolności materialnej niezwykle trudno utrzymać się w polu widzenia liberałów. Dla tych ostatnich jest to zawsze wtórna postać wolności, w sumie trudna do zrozumienia w myśl podstawowych założeń doktryny. Nic dziwnego – polityczna niewystarczalność wolności formalnej dostrzegalna jest bowiem najlepiej przy zastosowaniu kategorii klasowości. Na to jednak, jak się okazuje, zgody liberałów nie ma.

W sercu liberalnego porządku politycznego leży przekonanie o atomizacji społeczeństwa jako stanie naturalnym i pożądanym, który ma być wyartykułowany, utrwalony, czy nawet udoskonalony przez odpowiednio skonstruowany system instytucjonalny i dopiero wówczas wolność milionów przekładać się może dodatnio na powszechne szczęście. Jak jednak zauważa Friedrich Hayek, system ten nie może gwarantować, że działania wolnych jednostek doprowadzą do zamierzonych przez nie rezultatów, ponieważ wówczas prawo musiałoby być stosowane w sposób spersonalizowany, więc z konieczności w sposób arbitralny. Liberalne ustawodawstwo zapewniać ma przede wszystkim nienaruszalność swobody jednostek. Jedyna wolność możliwa do wyegzekwowania to wolność formalna, chroniąca przebieg jednostkowych dobrowolnych działań przed niechcianą interwencją ze strony innych, nie przesądzająca jednak o tym, że ktokolwiek cokolwiek będzie z tego miał. Liberalny porządek konstytucyjny może uwzględniać jedynie formalną stronę ludzkich zachowań, bowiem tylko wtedy do heterogenicznego spektrum jednostkowych zachowań można przyłożyć jedną miarę. Próby wciągnięcia w obszar prawa materialnych warunków i wymiernych efektów dobrowolnych działań, są dla Hayeka zalążkiem totalitaryzmu, pierwszym krokiem na "drodze do zniewolenia". Przy takim postawieniu sprawy, o ile idea wolności materialnej pojawić się może w polu widzenia liberała, nawet nieźle uzasadniona filozoficznie, pozostanie mu jednak solą w oku, jako że pociąga za sobą ryzyko zdestabilizowania samej wizji politycznej. Niezależnie zatem od wszelkich odchyleń od głównego kursu, liberalizm zawsze powróci na swą wyjściową pozycję, czego najlepszym przykładem jest jego ostateczne stoczenie się w neoliberalizm, czyli zgoda na własną karykaturę. Podstawą porządku społecznego ma tu być nadal zgoda ludzi na skuteczne uwolnienie się od siebie nawzajem. Eksponując ten parahobbesowski fundament liberalizmu, należy z całą mocą podkreślić, że lewica nie powinna godzić się na taki projekt, jeżeli zamierza istnieć i zachować tożsamość. Jej credo zawsze pozostaje echem historycznych doświadczeń ludzkich zbiorowości dążących do samostanowienia. Ich wolność zawsze jest wolnością z trakcie tworzenia, wielkim przedsięwzięciem solidarnościowym, scalającym tych, którzy mają jej za mało.

Liberalizm od początku dość skutecznie znosił ciosy wymierzane jego filozofii przez wygłodniały tłum, zaskakująco opornie przyjmujący do wiadomości wieść o swoim wyzwoleniu. Dopiero pytania stawiane przez Marksa pozostawiły na niej trwałe rysy. Co z tego, że każdy jest indywidualnie wolny, skoro wszyscy zbiorowo podlegają kaprysom kapitału? Zwłaszcza, że władza kapitału nie pełni roli kolejnej siły natury, kładącej się cieniem na los człowieka, niezależnie od jego widzimisię, lecz jest skutkiem tego, na co ludzie się godzą – czynnie lub biernie. Skutkiem tego konsensu jest powszechna wolność formalna i wybiórcza wolność materialna. Podział klasowy polega na tym, że jedni kontrolują uspołeczniony podział pracy – inni mu podlegają, jedni dyktują warunki – inni je akceptują nie mając innego wyjścia. Analiza klasowa kompromituje narrację liberalną, pokazując, że uspołecznienie wgryza się tam, gdzie wolnościowcy postanowili go nie dostrzegać – w stosunki produkcji, które zawsze odpowiadają również warunkom reprodukcji stosunków faktycznej władzy. Uspołecznienie pracy, wynikające z obiektywnych warunków jej procesu, niezależnych od indywidualnych wyborów zaangażowanych w nią podmiotów, zawsze było dla lewicy świadectwem fikcyjnego charakteru liberalnej doktryny, okazującej się koniec końców kiepską metafizyką – a w końcu sofistyką – wolności. To, co dla socjalistów zawsze było nośnikiem zmiany politycznej – zbiorowość – dla liberałów jest nieustannym kłopotem. Dlatego przekonywali, że jedyna zbiorowość, to zbiorowość, na straży której stoi ich technokracja – zbiorowość ludzi chroniących się przed sobą nawzajem. Tymczasem konsekwencja z jaką socjalizm występował w interesie pewnej zbiorowości (proletariatu), a przeciwko innej (burżuazji), wydaje się stać w drastycznej sprzeczności z liberalizmem. Wyrazem tego jest odmienność źródeł dwóch politycznych tradycji. W przypadku jednej z nich – jest to salon, gdzie jednostki poruszają się swobodnie, co najwyżej odbijając się od siebie z przypadkowością upodabniającą ich do kul bilardowych. W przypadku drugim jest to fabryka – miejsce, gdzie ludzkie działanie podlega skrajnemu usztywnieniu i przebiega w rytm stukotu maszynerii. Tam właśnie zrodziło się poczucie upokorzenia wolnością formalną i żądanie wolności materialnej, zakładającej też równość rezultatów, na myśl o której liberałowie siwieją.

American Drill

Od kiedy stukot maszyn zagłuszony został szmerem klawiatur i klikaniem komputerowych myszy, klasowość uznano za widmo przeszłości. Pozory społeczeństwa postindustrialnego mogą zamazywać obraz istniejących stosunków społecznych, nie usuną jednak wspólnoty losów wyznaczanej przez warunki pracy i płacy. Niezależnie od świadomości klasowej, która w krajach o dobrze utrwalonej tradycji socjaldemokratycznej wyraźnie ucierpiała w ciągu ostatnich 30 lat, ogólny trend nie pozostawia wątpliwości. Postępujące rozwarstwienie dochodowe, pauperyzacja klasy średniej, ciągły spadek siły nabywczej, stale przyrastająca masa tzw. working poor, a do tego niezastąpiony papierek lakmusowy nastrojów społecznych – rosnąca popularność prawicowego populizmu, zręcznie korzystającego z etnicznych resentymentów. Chociaż tendencje te są widoczne w Europie, m.in. w Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii, to nigdzie chyba nie przybrały tak wyrazistej postaci jak w USA. Od czasu rozpoczęcia neoliberalnej ofensywy realne dochody statystycznego Amerykanina spadły poniżej poziomu z lat 70., a w tym samym czasie dochody górnego 1 procenta, podwoiły się, dochody zaś najwyższego promila uległy potrojeniu. Rzesze niegdysiejszych "białych kołnierzyków" zajmują się dziś ustawianiem wózków w Wal-Martach, podczas gdy 400 najbogatszych osób w Stanach Zjednoczonych posiada majątek większy niż PKB Kanady. 12 milionów domów należących do zamożnych rodzin stoi pustych, tymczasem w ciągu 2005 r. 12 milionów ludzi doświadczyło bezdomności. Do znudzenia już powtarzano wieść o 45 milionach praktycznie pozbawionych dostępu do profesjonalnej służby zdrowia. W marcu 2008 r., gdy nadeszło najnowsze uderzenie bezrobocia, prawie 28 milionów, czyli ok. 9% populacji, korzystało z socjalnych kartek żywieniowych, a przypomnijmy, że w czasie prezydentury Busha odsetek osób żyjących poniżej granicy ubóstwa wzrósł z 11% do 13%.

Ważniejszy jednak od statystyk rozwarstwienia jest mechanizm stawiający klasowość w sercu stosunków gospodarczych, czego znamiennym przykładem jest obecny amerykański kryzys. Krach kredytowy po raz kolejny skończy się tym, że instytucje finansowe, których nonszalancja doprowadziła do załamania, zostaną uratowane przez rząd, co niestety nie przydarzy się drobnym ciułaczom, a mają oni znaczny udział w 40% części amerykańskiego społeczeństwa, lokującej swe mizerne oszczędności na rynkach. Zmuszeni są do tego przez system emerytalny oraz utrzymującą się politykę niskich płac, skłaniających do poszukiwania dodatkowych dochodów gdzie się da. Pęknięcie bańki hipotecznej dotyczy ich w sposób szczególny, bowiem znaczna liczba, ucieka się do spekulacji na rynku nieruchomości, traktując to jako jedno z podstawowych źródeł dochodów. Paradoksalnie, nie jest to jednak przejaw istnienia nadwyżki w ich wynagrodzeniach, lecz właśnie żałosnego ich poziomu. Można zapewne uznać, że zasada ta leżała również u podłoża spekulacyjnej piramidy kredytów typu subprime. Oto majstersztyk socjalizacji ryzyka i kosztów przy prywatyzacji zysków. Co znamienne, bezwzględność tej logiki zaczyna tak jawnie bić po oczach, że coraz częściej dostrzegają ją media głównego nurtu. Dostajemy zatem w ten sposób czytelny obraz dzisiejszego stanu walki klasowej: samoposiadający się dziś kapitał, skrzętnie wykorzystując wierność "klasy menedżerskiej" (obrośniętej kosmicznymi premiami otrzymanymi za nadmuchanie balona finansowego), zręcznie instrumentalizuje klasę pracującą za pomocą kredytu, przenosząc na nią koszta akumulacji, która po torach produkcji ma już bardzo pod górkę, z kolei poza sektorem produkcyjnym czeka ją wykolejenie.

Ustawia to mechanizm dominacji klasowej w nieco odmiennej perspektywie niż tradycyjna marksowska. Niemniej jednak kapitalistyczny stosunek pracy nadal odgrywa kluczową rolę. Dezindustrializacja rozmyła granice klas, lecz ich nie unieważniła. Wspomnieć należy tu tezę Roberta Brennera, że losy gospodarki amerykańskiej w minionym 30-leciu, jej finansjeryzacja i konwulsyjna dynamika napędzana kolejnymi falami spekulacji, połączone z eksplodującymi zarobkami zarządów i wyższej kadry menedżerskiej – wszystko to ma u swych podstaw politykę permanentnego tłamszenia płac. Patrząc na to w kontekście rozbicia instytucji oporu pracowniczego, nie można pozwolić sobie na wątpliwości co do klasowego charakteru społecznych fundamentów tej gospodarki. Burżuazyjne państwo ewakuuje swoich bogaczy, by tabuny biedaków pozostawić na niełasce "Katriny" – dokładnie to samo ma miejsce dziś, gdy huragan przechodzi przez rynki kapitałowe zamiast przez Nowy Orlean. To jest podział klasowy! Dlatego właśnie plan ratowania banków za 700 miliardów wywołał takie oburzenie społeczne. Nie wziął się on z dogłębnej wiary w samoregulacyjną moc rynku, a z poczucia konieczności wyakcentowania podziału klasowego. Przyjmując jego istnienie, łatwiej jest zrozumieć, że fundusze kampanii wyborczej Barracka Obamy składały się w historycznie bezprecedensowej części z dobrowolnych datków w postaci drobnych sum. Nie trzeba nawet dodawać, że żadnej "zmiany" prezydentura Obamy nie przyniesie – pamiętajmy, że jego fundusz wyborczy składał się jednak w większości z pieniędzy korporacyjnych. On również chce korzystać z niskiego poziomu świadomości klasowej swoich wyborców, więc myśli, że otaczanie się establishmentowymi Demokratami ujdzie mu płazem. Nic z tego. Elementarny konflikt klasowy w USA – między bogatymi, a całą resztą – znalazł możliwość artykulacji i będzie raczej narastał, gdy Obamie przyjdzie dokonać wyboru między kapitałem, a klasą pracującą. Jaką postać ten konflikt przybierze i w jakim kierunku będzie zmierzał, zależy to już od tego, czy amerykańska lewica zdoła dźwignąć się z kolan. Ostatni, prowadzony przez dwa miesiące przez 27 tys. robotników strajk w Boeingu, pokazał, że istnieje kolektywistyczny fundament, na którym może się ona wesprzeć.

Kto chce polityki bezwładu

Czy społeczeństwa od lat mamione fetyszem wolności rzeczywiście byłyby skłonne zaufać kolejnej pudrowanej formacji lewicowej występującej jako "nowi, lepsi liberałowie"? Nie przesądza o tym nawet odwołanie się do wolności od przemocy ekonomicznej. Jasne, że każdy chce być wolny. Pytanie tylko, czy tradycję polityczną, która odmieniając słowo wolność przez wszystkie przypadki, usankcjonowała uprzedmiotowienie całych mas ludzkich, można nadal postrzegać jako wiarygodną? Nie wygląda na to, by w ostatniej kampanii prezydenckiej w USA, Amerykanie byli ponownie nęceni pokusą wolności. Dziś bardziej prawdopodobne jest, że do rozbudzenia entuzjazmu wobec wolności potrzeba czerwonej (skojarzenia wskazane) kartki dla liberalizmu.

Odwołując się do starego berlinowskiego rozróżnienia na "wolność od" i "wolność do", przyznać trzeba, że liberałowie, podobnie jak sam Berlin, większą ufność pokładali zawsze w wolności negatywnej, pozytywny jej aspekt widząc jako źródło zagrożenia. Niestrudzenie dławiąc wszelkie tendencje uznane przez nich za populistyczne ekscesy demokracji, przede wszystkim "wtrącanie się" pracowników w sam proces kapitalistycznej produkcji, oddali ruch bezkształtnej masy "wolnych ludzi" pod władzę Lewiatana własnej merytokracji. Jeżeli prawdą jest, że społeczeństwa dzisiejszego Zachodu perspektywę wyizolowanej monady traktują jako fundamentalną postawę nie tylko życiową ale i polityczną, oznacza to, że faktycznie dla paradygmatu liberalnego nie ma alternatywy. Tak się jednak składa, że Fukuyamy nikt już dziś nie traktuje poważnie, zaś on sam odwołał "koniec historii". Nawet jeśli konsumpcjonistyczny egoizm utrzymuje się na pozycji głównego wyznacznika życiowych dróg milionów, gaśnie entuzjazm z jakim można przekładać go na język polityki. Nowy, wspaniały świat w rzeczywistości zaskakująco zbliżył się do antyutopii Huxleya. Celebrować go mają ochotę już jedynie nastolatki spędzające weekendy w centrach handlowych, bo ich rodzice w Niemczech, Francji, Hiszpanii, Włoszech wychodzą na wielotysięczne uliczne demonstracje, co obserwowaliśmy minionego lata, w okolicznościach szalejących cen żywności i paliw. Wybierają kolektyw, po tym jak galop cen wytrącił ich z letargu. Nadchodzące miesiące pozwolą przewidzieć, ile jeszcze życia pozostało kulturze politycznej opartej na micie technokracji chroniącej poszczególnych ludzi przed sobą nawzajem.

Wiara w możliwość wykorzystania przez socjaldemokratów spuścizny liberalizmu bierze się częściowo stąd, że już od dziesięcioleci próbują ją skonsumować. Tym gorzej dla nich. Nie bez powodu dzisiejszemu lewicowemu mainstreamowi wytyka się pogardę wobec robotników. W sytuacji, gdy państwa opiekuńcze tworzyć miały pozór bezklasowości, socjaldemokraci nie mieli w zasadzie innego wyjścia, jak tylko postawić na emancypację genderowo-obyczajową, jeśli chcieli trwać. Oddali interes klasy pracującej w zamian za możliwość uczestnictwa w paternalistycznych stosunkach technokracji. Dzisiaj, korzystając z wymówki globalizacji, bez skrupułów oznajmiają o swej bezsilności i oddają welfare state za możliwość dalszego dryfu na topniejącej krze liberalizmu. Przekonanie, że socjaldemokracja jest zdolna w końcu zagonić liberalizm w służbę powszechnego egalitaryzmu, bazuje na błędnej opinii o ich dotychczasowym dorobku. Cała bowiem ich historia, od momentu entuzjastycznego poparcia funduszy wojennych w 1914 r. po prywatyzacyjny zapał Blaira, Schrödera czy Kwaśniewskiego, stanowi kontinuum rezygnacji ze statusu przedstawiciela klasy pracującej. Dziś nie tyle oni nie chcą pamiętać o klasie, co raczej klasa nie chce pamiętać o nich. I w tym sensie rzeczywiście dozgonna wiara w liberalizm okazać się może ich jedynym racjonalnym wyborem.

Swego nie znacie

Lewicowa polityka oparta na klasowości jest potrzebna i możliwa w USA, w Europie i w Polsce. Jeśli chodzi o nasze rodzime podwórko, pamiętać trzeba że restauracja kapitalizmu wiązała się z drastycznym spadkiem płac realnych wymuszonym polityką pieniężną, zakładającą obniżenie popytu wewnętrznego zgodnie z wymogami MFW. Jednym słowem, rozmyślnie przyśpieszono polaryzację klasową przez okrojenie siły nabywczej pracowników najemnych, co idealnie wpisuje się w Davida Harveya interpretację neoliberalizmu jako powtórzonej akumulacji pierwotnej. Na wierze, że dokonało się to w interesie mitycznego ogółu, w którym pracodawcy i pracownicy zlewają się w braterską jedność przenikniętą duchem przedsiębiorczości, bazuje dzisiejsza "polityka miłości" Donalda Tuska. Jej czar już jednak pryska, idzie dekoniunktura, złoty słabnie, wzrost kuleje, zagraniczne rynki dla eksportu się kurczą, a pracownicy zostali postawieni w obliczu ofensywy kapitału, próbującego odstawić ich do rezerwy lub zacisnąć im pasa, forsując środki niezbędne do zahamowania "niebezpiecznego" wzrostu płac. Jesteśmy świadkami intensyfikacji działań organizacji pracodawców, starających się zdyscyplinować rząd celem sfinalizowania "trudnych", "niepopularnych" reform, jak chociażby komercjalizacji służby zdrowia, czy pozbawianie 800 tys. osób prawa przechodzenia na wcześniejsze emerytury. Fala oporu wyszła z "Białego Miasteczka", przeszła przez "Budryk". Niedawno "Solidarność" wystawiła 50-tysięczną demonstrację w Warszawie. W grudniu manifestacje pod Sejmem były na porządku dziennym, a hasło strajku generalnego znów jest na ustach związkowców. Walka o pomostówki zakończyła się ostatecznie porażką, ponieważ z jednej strony doszło do dezercji ZNP, z drugiej – szefowie OPZZ i "Solidarność" zakończyli rok kompromitującą deklaracją dalszych ustępstw na czas kryzysu, czym zasłużyli sobie nawet na błogosławieństwo "Gazety Wyborczej". Niełatwo będzie jednak ugasić uciszyć gniewny pomruk przebudzonej gwałtownie klasy. Niemal równolegle ze oporem budżetówki, Tesco i FagorMastercook stały się symbolami zmagań pracowniczych w sektorze prywatnym. Co najważniejsze, jesteśmy świadkami procesu, w którym niezależne związki zawodowe, jak "Sierpień 80", starają się przebić na czoło zmagań związkowych. Należy ponadto zauważyć fakt zasilenia związków przez młode pokolenie pracowników, coraz częściej podejmujących całkowicie oddolne, spontaniczne inicjatywy związkowe, których wysyp dokonał się po szeregu spektakularnych akcji strajkowych w hipermarketach. Pozwoli to być może na długo wyczekiwane przejście – jak przedstawia to David Ost – od ruchów pracowniczych "typu Polanyiego" (defensywnych) do ruchów "typu marksowskiego" (ofensywnych).

Zadanie partii i organizacji lewicowych nie zmienia się od lat. Jest nim konsekwentna polityka reprezentująca interes pracowników w starciu z kapitałem, której warunkiem jest zakorzenienie w oddolnych, samorządnych strukturach kontroli pracowniczej. Oznacza to również systematyczną pracę na rzecz rozbudzania świadomości tam, gdzie występuje jej deficyt – a nie da się ukryć, że na tym polu pozostało mnóstwo do zrobienia. Blisko 20 lat po transformacji, natarczywa wolnorynkowa agitka przestała już jednak stanowić kuszącą obietnicę szczęścia na wyciągnięcie ręki, zwłaszcza dla najmłodszego pokolenia, traktującego kapitalizm jak chleb powszedni (a może krzyż pański?), łatwo mogącego się przekonać, że w tryskającej zewsząd wolności-od-innych-ludzi nad wyraz łatwo można ugrzęznąć i zestarzeć się w poczuciu upokorzenia. Niezależnie od taniego blichtru, jakim kusi liberalizm, pozłacana warstwa szybko się ściera i pozostaje tylko codzienność wydawania i wykonywania rozkazów w służbie własności. Na szczęście ludzie zawsze będą woleli spędzić życie w społeczeństwie, zamiast w Złotych Tarasach. A lewica stawia na ludzi. Na ludzi pracy razem.

Paweł Jaworski


Tekst ukazał się w miesięczniku "Le Monde Diplomatique - edycja polska".

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



MARSZ DLA PALESTYNY
Warszawa, Pomnik Mikołaja Kopernika
📅 Sobota, 30 listopada 2024 r., godz. 15.00
Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek

Więcej ogłoszeń...


28 listopada:

1820 - W Wuppertalu urodził się Fryderyk Engels.

1893 - Nowozelandki jako drugie w świecie - po mieszkankach stanu Wyoming (USA) - mogły zagłosować w wyborach.

1905 - W Irlandii powstała partia Sinn Féin.

1918 - Strajk 12 tys. robotników miejskich w Warszawie; żądania podwyżki płac oraz zwiększenia przydziałów żywności.

1918 - Dekretem Tymczasowego Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego kobiety w Polsce uzyskały prawa wyborcze.

1942 - Oddział Gwardii Ludowej rozbił obóz pracy przymusowej w Zakrzówku koło Iłży i uwolnił ponad 100 więźniów.

1942 - W Warszawie został zamordowany w niewyjaśnionych okolicznościach I sekretarz KC PPR Marceli Nowotko.

2009 - Urzędujący prezydent Namibii Hifikepunye Pohamba (SWAPO) został wybrany na II kadencję, zdobywając ponad 75% poparcia.

2016 - Duško Marković z socjaldemokratycznej DPS został premierem Czarnogóry.

2021 - Xiomara Castro wygrała wybory prezydenckie w Hondurasie.


?
Lewica.pl na Facebooku