Ostatecznie blok prawicy dostał 49,3 proc., lewicy - 43,7 proc.1, a SD musieli się zadowolić 5,7 proc. (próg wejścia do szwedzkiego parlamentu, Riksadagu, to 4 proc.). Nie zmienia to faktu, że w niektórych gminach Skanii (np. w Bromölla) na SD głosowało więcej osób niż na największą partię szwedzkiej prawicy, moderatów. Jednak w Skanii na SD oraz nawet jawnych "naziolów" od dawna mówi się våra duktigagrabbar ("nasi dzielni chłopcy"). W przyrodzie nic nie ginie: w roku 1940 szwedzcy naziści planowali, że w przypadku zajęcia Szwecji przez Hitlera główny obóz koncentracyjny dla szwedzkich Żydów założony zostanie w Skanii, w gminie Sjöbo; na początku lat 90. gmina Sjöbo szczyciła się tym, że odmówiła przyjęcia choćby jednego imigranta. Później "mocny człowiek Sjöbo" z chłopskiej Centerpartiet otwarcie przeszedł od SD.
Wybory nazwano "historycznymi", gdyż po raz pierwszy w historii Szwecji socjaldemokraci przegrali dwa razy pod rząd: w roku 2006 i obecnie. Zdarzały się dotychczas rządy prawicy, ale tylko przez jedną kadencję. Wprawdzie socjaldemokraci dostali 30,66 proc. i są nadal największą partią Szwecji (moderaci dostali 28,54 proc.), ale nie zmienia to faktu, że partia Mony Sahlin uzyskała najgorszy wynik w swojej historii, a w każdym razie od roku 1914, kiedy to raczkująca dopiero socjaldemokracja dostała 30,1 proc. głosów. Przyznał to nawet pochodzący z Turcji główny sekretarz socjaldemokracji, Ibrahim Baylan. Nawiasem mówiąc, wszystkie szwedzkie partie (poza SD oczywiście) mają w swoich władzach imigrantów, Afrykanka Nyamko Sabuni z liberalnej Folkpartiet była nawet ministrem w obecnym rządzie Reinfeldta. Na politycznej mapie Szwecji nie istnieją tylko Polacy. W przeciwieństwie do Kurdów, Chilijczyków, Turków czy Afrykanów nigdy nie mieli nawet swojego posła parlamencie.
Konieczna zmiana mentalności w partii
Można oczywiście wymienić sporo drobnych przyczyn, z powodu których socjaldemokraci uzyskali tak słaby wynik. Jednym z nich była na pewno dość kontrowersyjna osoba Mony Sahlin, a nawet - to wstydliwe! - jej płeć. Sama spotkałam starych socjaldemokratów, całe życie głosujących na swoją partię, którzy nagle mówili: Przecież baba nie może reprezentować Szwecji!
Mona Sahlin - wychwalająca klasę średnią, przedsiębiorców i zakładanie własnych firm - nie była nigdy lubiana w potężnych związkach zawodowych. Co gorsze - także w partii jej pozycja nie była mocna. Publicznie (sic!) wyartykułowano przecież w partii pomysł, aby w razie wyborczej wiktorii Mona pozostała szefową socjaldemokracji, a premierem została uwielbiana w Szwecji, Margot Wallström (ur.1954), była minister w rządzie Ingvara Carlssona, później szwedzka komisarz w Komisji Europejskiej. Wszelkie analogie są zawodne, ale pozwolę sobie z jednej z nich skorzystać. Był kiedyś w Polsce taki kompletnie dziś zapomniany polityk, Leszek Miller, autor dziwacznego hasełka, że "Rynek zawsze ma rację", polityk ten najlepiej czułby się w PO, ale z uwagi na swoją przeszłość musiał niestety być w SLD. Mona Sahlin niejako "urodziła się w socjaldemokracji" i ze względów rodzinnych od lat młodzieńczych przygotowywana była do najwyższych partyjnych stanowisk, ale wiele osób odnosiło wrażenie, że dobrze czułaby się w liberalnej Folkpartiet (na skali ideowej Folkpartiet odpowiada polskiemu SLD). Gdy w partii niektórzy zwracali uwagę, że Mona wpada w herezję blairyzmu, jej zwolennicy odpowiadali, że to nieważne, Blair był nawet najbardziej znienawidzonym politykiem w Wielkiej Brytanii, ale wybory wygrywał.
Prawdą jest, że Mona była niezwykle brutalnie atakowana przez liberalne dzienniki: "Dagens Nyheter", "Svenska Dagbladet" i "Expressen" - zwłaszcza ta ostatnia popołudniówka pobiła już wszelkie rekordy, drukując na czterech stronach najróżniejsze kalumnie o szefowej socjaldemokracji (z tej okazji powstało nawet powiedzenie, że "The Sun" wreszcie trafił do Szwecji). Prawdą jest również, że moderaci kupili znane blogerki - a są w Szwecji takie, które mają 230 tysięcy wejść tygodniowo. To jednak była błahostka - panienki te, pisujące o tym, jaką "wypada" kupić szminkę i jakie majtki założyć na randkę, mogły jedynie krytykować ubiór i fryzurę Mony.
Nie było może najzręczniejsze (choć szlachetne), że Mona świadomie wyprofilowała się na głównego przeciwnika SD. Dla przeciętnego Szweda - nawet jeżeli "brunatnych" nie znosi - było wiele ważniejszych problemów, chociażby intensywne przekształcanie przez prawicę czynszowych mieszkań lokatorskich (hyresrätter) w mieszkania własnościowe (bostadsrätter). Sama znam młodą free lancerkę, która nagle dostała wiadomość, że ma w banku szybko pożyczyć 3 miliony koron, wykupić swoje mieszkanie w Gärdet i być szczęśliwą, gdyż z racji zasiedzenia gmina Sztokholm sprzeda jej mieszkanie za 50 proc. wartości rynkowej (rzeczywiście w Sztokholmie mieszkania są potwornie drogie2 i 6 milionów SEK, odpowiednik 2,5 miliona polskich zł za przeciętne mieszkanie w dobrej dzielnicy nie jest wielką ceną). Naturalnie nikt nie pomyślał, że młodej free lancerce bez stałych dochodów żaden bank nie pożyczy 3 milionów SEK, a więc dziewczyna zabrała swoje dziecko i dwa koty, przenosząc się na prowincję.
Wszystko powyższe to jednak drobiazgi. Przyczyna katastrofalnego wyniku socjaldemokracji nie leżała w kontrowersyjnej rzeczywiście osobie Mony Sahlin, ale w samej partii. Jestem członkinią socjaldemokracji i muszę wyznać, że niektórzy działacze tej potężnej partii przypominają mi... Polaków. Jak wiadomo, Polacy mają bzika na swoim punkcie, uważają się za pępek świata, nie tolerują żadnej krytyki. Gdy zaś przyjadą na Zachód, konstatują z wściekłością, że Polska nie jest ani sexy, ani cool, że wielkie dzienniki prawie nigdy o Polsce nie piszą, w kinach nie można zobaczyć żadnego polskiego filmu, a przeciętnemu obywatelowi Polacy kojarzą się jedynie z nędzarzami wykonującymi najgorsze prace fizyczne - ostatecznie w slangu sztokholmskim polska oznacza zarówno Polkę, jak i sprzątaczkę.
Otóż szwedzkim socjaldemokratom też się po prostu przewróciło w głowie. Jeszcze w czasach Ingvara Carlssona dostawali 45,6 proc. głosów i przyzwyczaili się, że tak musi być - wpierw Partia (majuskuła konieczna), potem długo, długo nic, potem reszta politycznego pospólstwa. Socjaldemokraci z zasady tworzyli rządy mniejszościowe po prostu z pychy, gdyż nie mieściło im się w głowie, że mogliby współrządzić z kimś innym. Czasy się jednak zmieniają i gdy Mona Sahlin utworzyła wspólny blok z Zielonymi (Mp) i postkomunistami (V) wielu socjaldemokratów uznało to za zdradę. W Polsce nie ma wielkich, świetnie zorganizowanych partii, a więc chyba tylko niedobitki starych "komuchów" wiedzą, że problemem każdej partii jest jej aparat, że nastrojów tego aparatu nie może ignorować żaden przywódca, że nawet będący u szczytu popularności w roku 1956 Gomułka musiał zawrzeć kompromis z aparatem PZPR.
Dla starych socjaldemokratów problemem była oczywiście postkomunistyczna partia lewicy (V). Szwedzka socjaldemokracja była najbardziej antykomunistyczną partią Europy - szczególnie obawiano się wpływów komunistów (finansowanych przez Związek Sowiecki) na robotników. Dlatego przecież - w oparciu o wywiad wojskowy i aparat związków zawodowych - zbudowali socjaldemokraci antykomunistyczny wywiad wewnętrzny IB, organizację, o której istnieniu nie wiedziała nawet większość ministrów szwedzkich rządów. Na czele IB stał osobisty przyjaciel Olofa Palme, Birger Elmér, a organizacja ta była tak dalece tajna, że badająca później działalność IB komisja parlamentarna nie potrafiła nawet ustalić, co właściwie oznacza ten skrót (w korespondencji urzędowej posługiwano się nazwą fikcyjnej firmy audytorskiej Collector). Nie było żartów: seks z komunistką czy wycieczka do NRD oznaczały często kres kariery. Otóż przywódca V, Lars Ohly jeszcze niedawno określał się publicznie jako komunista; odszczekał to dopiero, gdy na horyzoncie zamajaczył udział we władzy. Dla starych socjaldemokratów współrządzenie z kimś takim to jak dla ojca Rydzyka współpraca z żydowską organizacją gejowską.
Problemem, choć mniejszym, byli także Zieloni (Mp). Unikalna w skali światowej potęga szwedzkiej socjaldemokracji opiera się o ścisłą współpracę ze związkami zawodowymi, które Zielonych zawsze uważały za wrogów. To pod wpływem Zielonych Mona Sahlin zapowiedziała sprzeciw wobec budowy nowych reaktorów, a szwedzki przemysł chce mieć tanią energię. Z tego samego powodu chciała zwiększyć opodatkowanie emisji dwutlenku węgla i nieznacznie podnieść VAT na benzynę - nie oszukujmy się, to szwedzki inteligent najczęściej jeździ rowerem, szwedzki robotnik nie wyobraża sobie życia bez volvo.
Socjaldemokracja musi przerobić lekcję z 19 września 2010 i przyzwyczaić się, że nie jest pępkiem świata, a normalną partią, która musi współpracować i iść na kompromisy. Być może już nigdy nie wrócą czasy, gdy Partia szła do wyborów w blasku swego majestatu, a gdzieś tam daleko z tyłu popiskiwała reszta politycznego pospólstwa.
Wielcy przegrani
Największą przegraną wyborów jest... najpopularniejsza kobieta-polityk bloku lewicy, jedna z dwóch rzeczników szwedzkich Zielonych, Maria Wetterstrand (ur. 1973), inteligentna biolożka. Kampania wyborcza była dość mdła. Choć całe swoje życie namiętnie interesowałam się polityką, chciało mi się trochę ziewać, gdy słuchałam debaty Mony Sahlin z premierem Reinfeldtem: oboje zgodzili się, że podstawą szwedzkiego systemu powinien być welfare finansowany z wysokich podatków, a potem były już tylko różnice dość kosmetyczne. A przecież sytuacja Szwecji po czterech latach rządów prawicy jest taka, że czerwono-zieloni powinni ją roznieść w puch. Bezrobocie wprawdzie nieco spadło, ale nadal - wg szwedzkich norm - jest wysokie: 7,4 proc. Bezrobocie wśród młodzieży do 24 roku życia włącznie osiągnęło poziom hiszpański, bo 18,7 proc. Najgorsze, że wśród bezrobotnych aż 36,4 proc. to osoby pozostające bez pracy powyżej roku. Prasa, także prawicowa, podawała jeżące włosy na głowie przykłady nakazanej przez rząd bezduszności aparatu opieki, np. kobiety po drugiej transplantacji nerki, którą po wypisaniu ze szpitala ambulans przywiózł do domu, a Kasa Ubezpieczeń natychmiast wstrzymała jej zasiłek chorobowy i kazała następnego dnia zgłosić się do biura pośrednictwa pracy3.
Na początku kampanii Wetterstrand pozostawała skromnie w cieniu Mony Sahlin, ale w końcu ruszyła do ataku. Początkowo prawica nie zwracała na nią uwagi, gdyż panowała opinia (zresztą prawdziwa), że Mp odbiera głosy socjaldemokracji. Potem jednak przyszły dane, że Mp, szalenie popularna wśród młodych wyborców z wyższym wykształceniem, odbiera także głosy partiom prawicowym. Wtedy uderzono w Mp, a w Wetterstrand w szczególności. Sondaże dawały Mp około 10 proc., w wyborach zdobyli 8,67 proc., stając się trzecią partią Szwecji, a Maria Wetterstrand wyrosła na prawdziwą gwiazdę bloku lewicy. Niestety dziwaczny statut tej partii stanowi, że Maria i jej kolega, drugi rzecznik Peter Eriksson muszą opuścić swoje stanowiska najpóźniej w maju 2011. Mp straci wielki talent polityczny i na pewno boleśnie to odczuje. W dodatku Maria musi podjąć bardzo trudną decyzję. Prawica nie ma parlamentarnej większości, a Reinfeldtowi - choć tego nie wyklucza - trochę wstyd rządzić przy pomocy "towarzysza Brunatnego". Zwrócił się więc do Mp. Gdyby Zieloni chcieli współpracować z prawicowym Aliansem, ich pozycja przetargowa byłaby bardzo silna, możliwe byłyby przynajmniej dwie ministerialne teki. Szliśmy do wyborów w bloku lewicy - powiedziała Maria - i byłoby nam bardzo trudno patrzeć w oczy naszym wyborcom, gdybyśmy teraz zaczęli współpracować z prawicą, nawet gdyby miało to zmarginalizować tych tam... brunatnych. Jak widać, są jeszcze na świecie ludzie, którym uczciwość nie pozwala zostać ministrem. Taka jest zresztą wola elektoratu Mp - w przeprowadzonym błyskawicznie przez SIFO sondażu 53 proc. wyborców Zielonych wypowiedziało się przeciw współpracy z prawicą, 30 proc. - za współpracą, a 17 proc. nie miało zdania. Skrzynki mailowe Mp zostały zawalone listami zawierającymi z reguły trzy słowa: - Sägnej, Maria! (Powiedz nie, Mario!). Wiadomo jednak, że wśród Mp są działacze, którzy wobec możliwości wejścia do rządu przebierają nogami, a Maria - jak to się po szwedzku mówi - musi wybierać między dżumą a cholerą. Wyznam szczerze, że sama głosowałam na Zielonych, zresztą już 12 września. Tu małe wyjaśnienie. W Polsce toczyła się debata, czy wybory mogłyby trwać dwa dni - co może zwiększyłoby haniebną w skali europejskiej frekwencję - i uznano, że nie jest to możliwe ze względów organizacyjnych. W Szwecji można głosować już 18 dni przed dniem wyborów, w specjalnie tworzonych punktach, często na pocztach, dworcach etc.
Wielkim przegranym wyborów jest też Partia Piratów czy w ogóle internet. Piratpartiet prowadziła swoją kampanię wyłącznie w sieci; brunatni z SD prawie w ogóle nie wykorzystywali netu, żmudnie objeżdżając najdrobniejsze dziury i przemawiając na rynkach pod osłoną policji. Piraci nie dostali nawet jednego procenta głosów (dokładnie: 0,72 proc.); brunatni - 5,7 proc. Zresztą w Szwecji - jednym z najbardziej "unetowionych" krajów świata - już dawno zauważono, że jakakolwiek akcja w sieci ma sens tylko wtedy,gdy nagłośnią ją wielkie media papierowe (czytelnictwo gazet jest ciągle bardzo wysokie) lub telewizja. Do zmarginalizowania netu przyczyniło się po prostu chamstwo internautów, choć szwedzcy internauci to wytworni intelektualiści w porównaniu ze swoimi polskimi odpowiednikami, których świetnie określa powiedzenie: "Dawniej bazgrał w szalecie, dzisiaj - na internecie".
Czy można było powstrzymać?
Teraz zadawane jest często pytanie, czy można było powstrzymać marsz brunatnych do Riksdagu, uniknąć tego szoku elit i chaosu w życiu politycznym. Ależ oczywiście, bardzo prosto, mówił zresztą o tym wybitny szwedzki politolog, Olof Ruin (ur. 1927), profesor emeritus uniwersytetu sztokholmskiego - trzeba było imigrantów dopuścić do głosu. Nie można wmawiać ludziom, że wielokulturowość jest wartością samą w sobie, "bo tak jest i już". A niby dlaczego? W kampanii problem imigrantów był prawie całkowicie przemilczany, a jakieś szczątki debaty przypominały mi dawny dyskurs o prostytucji: jeżeli już nawet (niezwykle rzadko) dopuszczono jakąś prostytutkę do głosu, to tylko taką, która była ofiarą sutenera, heroinistką i którą dobre służby socjalne sprowadziły na drogę cnoty. Nigdy by nie pokazano dziewczyny, która z własnej woli została luksusową call girl i jeszcze była z tego bardzo zadowolona. Podobnie gdy pokazano jakiegoś imigranta, to takiego, któremu Moder Svea wszystko dała: skromne wykształcenie, mieszkanie, zawód, pracę. Przy takim obrazku można się było nasładzać własną dobrocią, co Szwedzi tak bardzo lubią. Dlaczego nie pokazano imigrantów, którzy nie są problemem, np. pracodawców, zatrudniających także Szwedów? Albo importowanych polskich lekarzy, mówiących dobrze po szwedzku (choć naturalnie z obcym akcentem)? Albo tak licznych dentystów Irańczyków? Albo wcale licznych cudzoziemskich pracowników wyższych uczelni, uczących szwedzkich studentów? Ostatecznie najwybitniejszy szwedzki kryminolog, autor dziesiątków publikacji, ekspert sądów i policji, Jerzy Sarnecki nie urodził się w Szwecji. Takich przykładów można by przytoczyć wiele. Dlaczego nigdy nie pokazuje się imigrantów, którym Szwecja coś zawdzięcza?
Oczywiście wielokulturowość stwarza też problemy, których nie należy zmiatać pod dywan, ale trzeba o nich spokojnie debatować. Bardzo liczni w Szwecji polscy gastarbeiterzy są problemem nie dlatego, że zabierają komuś pracę (często zresztą pracują "na czarno"), ale dlatego, że niszczą standardy szwedzkiej pracy: pracują w piątek, świątek czy niedzielę, godzą się na niższe stawki, na nieograniczoną ilość nadgodzin, na lekceważenie przepisów bhp etc. Do tego budzą pogardę, bo mieszkają po pięciu w jednym pokoju, a latem nawet dla oszczędności śpią w śpiworach na budowie. Ale już zupełnie inna jest sytuacja osiadłego w Szwecji polskiego robotnika, oficjalnie zatrudnionego członka związku zawodowego, który ze szwedzkimi kumplami pija piwo w piątki, chodzi na mecze, jest pełnoprawnym członkiem kolektywu i niechby go jakiś brunatny odważył się palcem dotknąć... Szwedzi wychowani są w luterańskiej etyce pracy i wielokrotnie obserwowałam - chociażby w pracy, gdzie obsługująca nas technicznie firma Common ciągle coś przebudowuje i ciągnie nowe światłowody - z jaką autentyczną sympatią szwedzcy robotnicy odnoszą się do swoich polskich kolegów. Gdy jednak - co możliwe jest tylko w małych firmach - Polacy pracują w gorszych warunkach niż dawniej zwierzęta pociągowe, a szef-cwaniaczek przypomina szwedzkiemu robotnikowi, że na jego miejsce czeka już stu Polaków, to Szweda trafia przysłowiowy szlag, a brunatni zyskują nowego wyborcę.
Zwycięzcy
Prawica utraciła w parlamencie większość, socjaldemokracja uzyskała najgorszy wynik od roku 1914, czy - poza brunatnymi - są jacyś zwycięzcy minionych wyborów? Oczywiście są.
Niewątpliwie zwycięzcą jest prawicowy minister finansów Anders Borg, któremu - wg dość zgodnej opinii - prawica zawdzięcza zwycięstwo. To nie odwołująca się ciągle do klasy średniej Mona Sahlin, ale Anders Borg gromił szwedzkie banki za ryzykowne inwestycje, groził sankcjami oraz wręcz bluzgał na dyrektorów za ich wysokie bonusy. A potem zaprezentował się w sposób już wyjątkowo bezczelny: na czerwonym, socjaldemokratycznym tle kazał umieścić zdjęcie swoje i swojego ukochanego psa z podpisem: "Nowi socjaldemokraci". Borg jest też jednym z nielicznych w Szwecji polityków, który rozumie to, co - moim zdaniem - zrozumiał też Donald Tusk: gdy ludzie dokonują wyborów politycznych, odnoszą je nie do tego, kim są dzisiaj, ale kim mają nadzieję się stać. A ponieważ są beznadziejnymi optymistami, nie zakładają, że mogą być bezrobotni, chorzy, słabi, biedni. Dlatego szwedzka prawica mogła spuścić straszliwe baty bezrobotnym, a wielu ciężko chorych skazać wręcz na nędzę i... wygrać wybory.
Ale są jeszcze więksi zwycięzcy - to sześć szwedzkich sondażowni, nazywających się wytwornie instytutami badania opinii publicznej, których roczny obrót wynosi odpowiednik 210 milionów zł polskich. To one - na zlecenie partii - przeprowadziły od roku 2006 ponad 200 badań politycznych preferencji. Nawet mistrzowie badań, Amerykanie uznają szwedzkie sondażownie za jedne z najpewniejszych na świecie. Zgodnie z rekomendacją amerykańskiej organizacji AAPOR, szwedzkie sondażownie nigdy nie korzystają z internetu, a jedynie z telefonów stacjonarnych - wtedy znają nazwisko abonenta, jego adres, dochody, wykształcenie, miejsce pracy, wszystko i wtedy mogą stworzyć reprezentatywną grupę, odpowiadającą szwedzkiemu społeczeństwu. Nawiasem mówiąc, politologom wiadomo, że najpewniejsze są tzw. pollof polls, prezentowanie zestawień przynajmniej kilku badań różnych sondażowni, które w Szwecji wykonuje jedynie państwowe Sveriges Radio. Sondaże to oczywiście duże pieniądze, taki Demoskop ma 29 389 000 SEK rocznego obrotu, a przynosi swoim właścicielom 3 120 000 SEK zysku. Peje Emilson, główny właściciel Demoskopu ma przeszłość w młodzieżówce partii moderatów MUF. W dodatku Peje Emilson posiada 53 proc. udziałów w Kreab Gavin Anderson Worldwide, specjalizującym się w lobbingu politycznym (m.in. państwa zamawiają tam poprawę swojego wizerunku nie tylko w mediach, ale też w sferach wielkiego biznesu). Oczywiście połączenie sondażowni z biurem lobbingu politycznego jest z punktu widzenia biznesu idealne, choć - moim zdaniem - dwuznaczne moralnie. Nie ulega wątpliwości, że nieustanne sondaże mają na elektorat wpływ, choć nie doczekał się on jeszcze teoretycznego opracowania.
Więcej zwycięzców minionych wyborów nie zauważyłam. Na zakończenie jeszcze dwa fakty. Frekwencja wyborcza wyniosła 80,87 proc. - oto normalna frekwencja w starej, ustabilizowanej demokracji. Według bardzo dokładnych badań SCB (Centralnego Biura Statystycznego, które też ma własną sondażownię), wyborcy za najważniejszy problem polityczny uznali kondycję szwedzkiego szkolnictwa.
Przypisy:
1. Wszystkie głosy, m.in. z głosowania przedwczesnego i głosowania za granicą, zostaną ostatecznie policzone do wieczora środy, 22 września, ale żadne dramatyczne zmiany raczej nie nastąpią.
2. Ceny mieszkań w Sztokholmie dawno przekroczyły już granice absurdu. Za cenę czteropokojowego mieszkania w przyzwoitej dzielnicy Sztokholmu można kupić siedem dużych willi z ogrodem w Sunne albo dwanaście pięciopokojowych mieszkań w centrum Sundsvall.
3. Trzeba wyjaśnić, że w Szwecji Kasa Ubezpieczeń może ignorować zwolnienie lekarskie. Lekarz określa, czy pacjent jest chory; Kasa ocenia, czy może pracować. Wielu chorych pracować może.
Anna Delick
Tekst ukazał się na stronie "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).