Akumulacja kapitalistycznej winy
Wiele z zarzutów, jakie młody Karol Marks wytoczył z górą półtora wieku temu równie co on młodemu, buńczucznemu, zuchwałemu i czupurnemu kapitalizmowi (choćby i wróżba nieuchronnej proletaryzacji wyzyskiwanych najemników fabrycznych), okazało się samoobalającymi się przepowiedniami. Dwa jednak oskarżenia - o marnotrawstwo dóbr i znieczulicę moralną - wytoczone przez pionierów socjalizmu kapitalizmowi, nie utraciły nic ze swej mocy ani aktualności; jeśli już, to dowody kapitalistycznej winy gromadzą się dziś i pęcznieją w bezprecedensowej, bo planetarnej skali - najbardziej bodaj jaskrawo na obszarach dziś dokonującej się, z opóźnieniem, "pierwotnej akumulacji kapitału". Choćby w Indiach, owym koronnym przykładzie oszałamiających postępów kapitalistycznej globalizacji, garstka multimiliarderów współżyje z 250 milionami ludzi zmuszonych do wegetowania za jeden dolar dziennie. 42,5% dzieci poniżej 5 lat cierpi z niedożywienia; 8 milionom dotkliwy, a bezlitosny głód doskwiera na co dzień, deformując je na resztę życia fizycznie i psychicznie, a 2 miliony z ich grona z tegoż powodu skazując corocznie na śmierć. Ale bieda, wraz z jej nieodłącznymi towarzyszami - upośledzeniem, upokorzeniem i brakiem perspektyw życiowych - nie tylko trwa w krajach, które zaznawały niedoli, nędzy i niedożywienia od niepamiętnych czasów: odwiedza ona dziś ponownie kraje, które - jak się do niedawna zdawało - przepędziły ją ze swych granic raz na zawsze i skutecznie się przed jej powrotem zabezpieczyły. W zeszłym roku w Wielkiej Brytanii np. 14 tys. dzieci szkolnych trzeba było dodatkowo przyznać prawo do bezpłatnych obiadów, aby załagodzić skutki chronicznego niedożywienia. Przez parę lat, jakie upłynęły od trzeciego z kolei wyborczego zwycięstwa Tony’ego Blaira, najmniej zarabiające 10% rodzin straciły średnio po 9 funtów z tygodniowych zarobków, gdy dochody 10% najzamożniejszych gospodarstw domowych wzrosły przeciętnie o 45 funtów tygodniowo.
Ale co istotniejsze jeszcze bodaj przy rozważaniu perspektyw socjalistycznej alternatywy, jaskrawa i potęgująca się w zawrotnie rosnącym tempie nierówność dochodów i życiowych standardów nie jest tylko kwestią marginalizacji sporych odłamów społeczeństwa, niepewności ich bytu i chronicznie doskwierającej groźby głodu, jak dotkliwie bolesne dla ich ofiar nie byłyby to przeżycia. Badania wykazują zgodnie, że w krajach o najwyższej rozpiętości stanu majątkowego, jak w Stanach Zjednoczonych lub Wielkiej Brytanii, częstotliwość psychicznych zachorowań w całości populacji jest trzykrotnie wyższa niż w krajach ulokowanych u spodu tabeli społecznej nierówności. O wiele większa jest też w tych i im podobnych krajach proporcja ludzi w więzieniach, liczba ludzi chorobliwie otyłych, nastolatek w ciąży, czy (we wszystkich warstwach, od najniższej do najwyższej) stopa umieralności. O ile ogólny stan zdrowia rośnie wraz z sumaryczną zamożnością kraju, przewidywalność życia w krajach o tym samym poziomie zamożności jest tym wyższa, im równiejszy jest podział dochodów - i to we wszystkich klasach. Zauważmy jeszcze, że poziom zdrowotności w społeczeństwie koreluje się znacznie ściślej ze stopniem społecznej równości niż z sumą wydatków na cele zdrowotne...
Równość ulepsza społeczeństwo
Listy odmian i przejawów społecznego zła (czyli zła powodowanego przez w zasadzie naprawialne niedomagania społecznego układu), nękających tzw. społeczeństwa rozwinięte, są długie; wydłużają się też nadal, wbrew wszelkim wysiłkom zapobieżenia nowym utrapieniom i na przekór staraniom uśmierzenia tych dawniej powstałych. Do utrapień już wspomnianych dodać wypada w pierwszym rzędzie rosnącą zastraszająco częstotliwość umysłowych i emocjonalnych zaburzeń (np. depresji czy rozmaitych wariantów psychopatii i socjopatii), czy obserwowany powszechnie uwiąd wzajemnego zaufania, bez którego spójność społeczna i gotowość do współpracy dla "wspólnej sprawy" jest nie do pomyślenia. W przypadku każdej niemal z odmian "społecznego zła" jej gęstość i głębia rosną wraz ze wskaźnikami nierówności społecznej. Stany Zjednoczone znajdują się w ścisłej czołówce ligi społeczeństw nieegalitarnych, Japonia u dołu tabeli. W USA na każde 100 tys. mieszkańców 500 z górą przebywa w więzieniach, w Japonii mniej niż 50. Plagą otyłości dotknięta jest w USA jedna trzecia ludności, w Japonii jedna dziesiąta. W USA na każdy tysiąc 15- i 16-latek 50 zachodzi w ciążę, w Japonii 3. Co czwarty Amerykanin czy Amerykanka cierpią na dolegliwości psychiczne, ale tylko co piętnasty Japończyk czy Japonka. W Hiszpanii, Włoszech i Niemczech, krajach o zbliżonych do Japonii wskaźnikach równości społecznej, jedna osoba na dziesięć skarży się na psychiczne dolegliwości - gdy w Wielkiej Brytanii, Australii, Nowej Zelandii i Kanadzie, zbliżonych pod względem nasilenia nierówności do amerykańskiego bieguna, jedna osoba na pięć.
Wszystko to są dane statystyczne: sumy, przeciętne, ich korelacje. Niewiele nam one mówią o związkach przyczynowo-skutkowych, które za tymi korelacjami się kryją. Ale są bodźcem, jakiego pilnie dziś potrzebuje wyobraźnia socjologiczna uśpiona czy znarkotyzowana niedawną modą na prognozy końca ideologii, konfliktów społecznych, alternatywnych układów społecznych czy wreszcie historii samej. Wzbudzają one czujność, alarmują. Apelują do sumienia i instynktu samozachowawczego naraz. Są wyzwaniem dla nader dziś rozpowszechnionej apatii etycznej i moralnej znieczulicy. Nade wszystko zaś dowodzą, i wielce przekonująco, że wbrew panującym dziś opiniom i praktykom dążenie do szczęścia i "dobrego życia" jednostki nie może być sprowadzone do jednostkowego amour de soi; by mieć szanse spełnienia, nie może być ono praktykowane w oderwaniu od troski o jakość społeczeństwa, w którym się dokonuje - której to jakości, że przypomnę, nie da się z kolei mierzyć przeciętnym dochodem ludności, podobnie jak nośności mostów nie da się mierzyć przeciętną mocą przęseł... Te dane ukazują, jak płonna jest nadzieja, iż ulepszenie kondycji ludzkiej, czyli godziwe i godne, satysfakcjonujące życie (nie wspominając już o życiu wolnym od koszmaru niepewności, któremu - przypomnijmy - nowoczesność u swego zarania wypowiedziała wojnę) może być osiągnięte metodą "zrób to sam" (i dla samego siebie). Sugerują, że do takiego celu nie można się zbliżyć dystansując się od "cudzych", "nie swoich" nieszczęść i cierpień.
Interregnum
Innym nowym elementem w dziejach wizji socjalistycznej jest czysto fizyczny - geograficzny - rozmiar problemu, a zatem i wynikłego zeń zadania - jakiemu musi ona dziś stawić czoła. Sto lat temu zawarty w granicach państwa-narodu, wyrósł on dziś do skali planety-człowieczeństwa.
W którymś z licznych zeszytów, jakie zapełnił w czasie swego wieloletniego pobytu w faszystowskim więzieniu, Antonio Gramsci napisał, że "kryzys polega dokładnie na tym, że to, co stare, umiera, gdy nowe jeszcze się nie narodziło; w takim interregnum pojawia się szeroki wachlarz patologicznych symptomów"[1].
Terminu "interregnum" używano oryginalnie dla oznaczenia okresu przejściowego między śmiercią lub obaleniem jednego suwerena a intronizacją jego następcy. Starożytne Prawo Rzymskie przypieczętowało takie jego rozumienie wprowadzając proklamację tzw. Justicium, czyli (jak to Giorgio Agamben przypomniał w swym studium o stanie wyjątkowym, "Lo stato di eccezione" ["Stan wyjątkowy"], z 2003 r.) stanu przejściowego a z założenia tymczasowego, w jakim egzekwowanie praw stanowionych przez dawnego imperatora było zawieszane w oczekiwaniu ich modyfikacji oraz proklamacji nowych praw, jakie ustanowi jego następca. Gramsci jednako wypełnił pojęcie interregnum nowym znaczeniem, odnosząc je do szerszego zakresu aspektów socjalno-polityczno-prawnego układu i głębszych warstw uwarunkowań kulturowych. Co najistotniejsze, odłączył on omawiane tu pojęcie od jego tradycyjnego powiązania z rutynowym interludium między złożeniem a przejęciem dziedzicznej czy elektorskiej władzy, a związał je dla odmiany z sytuacjami nadzwyczajnymi, wyłamującymi się z rutyny: odniósł je mianowicie do okresów, w jakich dotychczasowe organa władzy traciły moc potrzebną dla utrzymywania życia społecznego w zadanych ryzach, zaś nowe instytucje nadzoru i regulacji, instytucje skrojone na miarę nowopowstałych realiów społecznych rozsadzających zastane układy i grożących uczynieniem ich bezużytecznymi, znajdowały się jeszcze w fazie projektowania, czekały wciąż na zmontowanie, albo nie pozyskały jak dotąd autorytetu, czy nie zgromadziły zasobów potrzebnych dla sprawowania przyznanej im funkcji.
Są podstawy, by przystać na sugestię Keitha Testera[2], iż obecna sytuacja planetarna ma znamiona kolejnego interregnum w znaczeniu nadanym pojęciu przez Gramsciego. Jak to Gramsci postulował, "to, co stare, obumiera". Dotychczasowy ład planetarny oparty na zasadzie wzajemnego "pokrywania się" (ścisłego związku, splotu czy tożsamości niemal) terytorium, państwa i narodu, suwerenności przysługującej tej i wyłącznie tej tylko trójjedynej instytucji, i mocy raz na zawsze zaślubionej z polityką i ulokowanej na terytorium państwa-narodu jako ich jedynego operatora, na naszych oczach słabnie, a wedle niektórych opinii dogorywa. Suwerenność nie jest już koniecznym i bezspornym atrybutem żadnego z trzech elementów terytorialno-państwowo-narodowej trójcy; jest do nich luźno tylko podłączona, z reguły kontestowana, a nadto znacznie okrojona w swych rozmiarach, treści i wadze. Nierozerwalne ponoć stadło mocy i polityki państwowej skłania się ku separacji od łoża i stołu, a wedle niektórych opinii chyli się ku rozwodowi.
Czym ma być suwerenność?
Suwerenność omawianej tu triady jest dziś niedookreślona, sporna, porowata i słabo chroniona. W ubieganiu się o suwerenność w najmożliwiej pełnym wydaniu, państwa-narody napotykają rosnące zastępy konkurentów - rzeczywistych lub tylko aspirujących, ale z reguły zadziornych, wojowniczych, nie przebierających w środkach, i otwarcie czy potajemnie lekce sobie ważących zasadę cuius regio, eius potestas, lex et religio, jako też linie graniczne na mocy tej zasady zakreślane i prerogatywy, jakich nienaruszalności miały owe granice strzec. Terroryści, hakerzy czy finansiści, jak to ostatnio zauważył Antoine Garapon na łamach "Esprit", bez wielkiego trudu ignorują graniczne podziały; zaś rosnąca liczba rywali/konkurentów niepaństwowego rodzaju przerosła już swą mocą zasoby przeciętnych państw-narodów, z osobna wziętych czy w kombinacji (ponadpaństwowe firmy finansowe, przemysłowe i handlowe są dziś, wedle obliczeń Johna Gray’a [3], w posiadaniu "około jednej trzeciej produkcji światowej i dwóch trzecich światowego handlu").
Krótko mówiąc: suwerenność - moc stanowienia obowiązujących reguł i czynienia wyjątków - jest dziś sfragmentaryzowana i rozproszona; kondensuje się ona okazjonalnie a przejściowo w licznych a rozmaitych ośrodkach. Ruchliwym, nie skrępowanym terytorialnie agentom łatwo wygrywać jedne fragmenty suwerenności przeciw drugim, wyzyskując ich chroniczne niedopasowanie wzajemne i brak koordynacji dla uniknięcia skutecznej ingerencji któregokolwiek z nich. By posłużyć się terminologią Manuela Castellsa: moc porusza się, niewielkie tylko napotykając przeszkody, w globalnej "przestrzeni przepływów" - gdy polityka, niegdysiejsza wyłączna właścicielka, dyspozytorka i zarządczyni mocy, utknęła w po dawnemu lokalnych enklawach "przestrzeni miejsc".
Skąd nowe, uniwersalne (co tym razem, po raz pierwszy w dziejach ludzkości, oznacza rzeczywiście ogólnoplanetarne) zasady ludzkiego współżycia, powszechnie uznawane i przestrzegane, mogą nadejść? Gdzie szukać aktorów i agencji zdolnych do ich zaprojektowania i wypuszczenia w obieg? Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ten to właśnie problem stanowi najpoważniejsze z wyzwań jakim bieżącemu stuleciu wypadnie stawić czoła i z jakimi trzeba będzie wziąć się za bary, ogniskując gros sił na uzyskanie właściwej na nie odpowiedzi. Można ów problem nazwać "metaproblemem" - problemem, bez którego rozwiązania nie do pomyślenia jest skuteczne rozwiązanie pozostałych. Jakąkolwiek z licznych dokuczliwych i bolesnych spraw trapiących dziś planetę rozważamy, poszukiwania sposobów ich załatwienia nieodmiennie prowadzą do prawdy, jaką ignorować możemy tylko na naszą - wspólną - zgubę: że mianowicie rozwiązania globalnych problemów mogą być tylko, muszą być, podobnie owym problemom globalne.
Co tu powiedziane, odnosi się też w pełni do przyszłości socjalistycznej utopii. Planeta-ludzkość, a nie państwo-naród, są dziś teatrem jej działania - czyli nieustającego wysiłku wdrażania w praktykę ludzkiego współżycia dwu definiujących tę utopię zasad.
Przypisy:
[1] Gramsci A., "Quaderni del carcere"; tu cytowane na podstawie anglojęzycznego wydania "Selection from the Prison Notebooks", Lawrence and Wishart 1971, s. 276.
[2] Patrz Tester K., "Pleasure, Reality, Novel and Pathology", "Journal of Anthropological Psychology" nr 21, 2009, s. 23-26.
[3] Patrz Gray J., Gray’s Anatomy: "Selected Writings", Allen Lane 2009, s. 231.
Zygmunt Bauman
tłumaczenie: Michał Bogdan
Jest to fragment książki Zygmunta Baumana pt. "Socjalizm. Utopia w działaniu". Całość książki ukaże się nakładem Wydawnictwa "Krytyki Politycznej" w listopadzie 2010.