Michał Kruszelnicki: Poskromieni i bezwolni

[2012-01-11 22:39:40]

Prezentujemy drugi z serii artykułów poświęconych zmianom w systemie nauki. Jutro kolejny tekst na ten temat.

Poskromieni i bezwolni. O nędznym losie naszego "buntu" przeciwko neoliberalnej reformie nauki



Absurd, groza, kompromitacja



Tadeusz Gadacz pokusił się niedawno o opracowanie "wzorcowego modelu uczonego humanisty" na podstawie rozporządzenia Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego z dnia 24 lipca 2009 roku(1). Wygląda on w skrócie tak: "(...) jeśli pisze on (humanista - M.K.) monografię, to najlepiej w języku angielskim (24 punkty). Nie powinien jednak pisać monografii obszernych, przekrojowych, stanowiących efekt wielu lat pracy. Poza bowiem satysfakcją i uznaniem środowiska nie ma to żadnego znaczenia dla punktowej oceny monografii. Więcej niż za monografię w języku angielskim można uzyskać za jeden artykuł w czasopiśmie z listy filadelfijskiej (JCR) - 30 punktów. Ekwiwalentem monografii w języku angielskim są trzy artykuły w języku polskim opublikowane w czasopismach o najwyższej punktacji. (...) Nie powinien publikować w języku francuskim czy niemieckim, nawet w tak prestiżowych wydawnictwach jak Gallimard czy Suhrkamp, gdyż otrzyma tyle samo punktów co za monografię w języku polskim (12 punktów). A właściwie to najlepiej zrobi, gdy takiej monografii w języku polskim nie napisze, gdyż w czasie koniecznym do jej napisania z pewnością opublikuje kilka artykułów w czasopismach polskich za 9 punktów, co da im w sumie 27 punktów za trzy artykuły lub 36 punktów za cztery artykuły. Absolutnie nie powinien publikować artykułów w pracach zbiorowych w języku polskim. Uzyskane tu bowiem 3 punkty to ewidentna strata z perspektywy ekonomii dorobku naukowego. Nie powinien tracić czasu na bycie redaktorem naczelnym czasopisma naukowego, gdyż za okres kilku lat podlegających ocenie otrzyma tyle samo punktów co czasopismo. W czasie przeznaczonym na redakcję z pewnością opublikuje kilka własnych artykułów, co zwielokrotni jego punktację. Nie powinien pisać recenzji krytycznych ani dokonywać przekładu dzieł klasycznych z języków oryginalnych na język polski. Jeśli nawet przekłady zaopatrzone są w aparat krytyczny, nie przynosi ich autorowi żadnych punktów. Traci czas także wówczas, gdy głosi wykłady zarówno na ogólnopolskich, jak i na zagranicznych konferencjach naukowych, gdyż te nie są punktowane. Tym bardziej traci czas, gdy sam jest organizatorem konferencji naukowej. Nie powinien także pisać recenzji rozpraw doktorskich, habilitacyjnych, przewodów profesorskich, grantów ministerialnych czy innych ekspertyz (o zgrozo! także recenzji wydawniczych). Poza bowiem własnym zarobkiem i satysfakcją, że jest uznanym w dziedzinie ekspertem i autorytetem, jego prace nie dostarczają z tego tytułu żadnych punktów. A zatem pisząc te wszystkie recenzje, traci niepotrzebnie czas, który mógłby przeznaczyć na pisanie rozpraw w języku angielskim. Co zatem powinien? Powinien uczestniczyć w projekcie Programu Ramowego (granty europejskie). Takie uczestnictwo daje 150 punktów, co jest równoważne publikacji sześciu monografii w języku angielskim lub dwunastu w języku polskim. Jeszcze lepiej, gdy koordynuje projekt lub jest jego kierownikiem (400 punktów), co jest równoważne publikacji siedemnastu monografii w języku angielskim lub trzydziestu czterech monografii w języku polskim. Najlepiej jednak, gdy Instytut zatrudni u siebie laureata konkursu "Pomysły" Europejskiej Rady Nauki. Uzyskane z tego tytułu 700 punktów dostarczy wymaganej ilości punktów całemu Instytutowi...(2).

Absurd i groza. W dodatku (międzynarodowa) kompromitacja, bo wychodzi na jaw, że polscy naukowcy są tak ograniczeni, że nie są w stanie sami ocenić własnego dorobku i muszą przywoływać na pomoc tzw. "listę filadelfijską", o której - zażartujmy z Mariuszem Czubajem z intencją rozwinięcia tego wątku za moment - "w przypadku dyscyplin humanistycznych i społecznych nawet w Filadelfii nie słyszeli"(3). Małgorzata Kowalska uzupełnia wypowiedź Czubaja twierdzeniem, że "dla modernizatorów w gruncie rzeczy jedyną miarodajną instytucją, która oceniałaby jakość pracy intelektualnej i naukowej, są jakieś ustalone gremia, czy to w ministerialnych komisjach, czy to w redakcjach określonych pism. Istnieje - zgodnie z tą logiką - zamknięta grupa ludzi, którzy uchodzą za autorytety w danej dziedzinie, a rolą wszystkich pozostałych jest zabiegać o uznanie tych autorytetów, recenzentów grantów albo wysokopunktowanych pism, w szczególności anglojęzycznych"(4).

Kiedyś świadczyły o nas poczytne książki, przełomowe artykuły i spektakularne wystąpienia. Teraz świadczą sprawozdania, zestawienia i cyferki. I nikogo już nie obchodzi co właściwie znajduje się w sprawozdaniu, lecz ile to coś przynosi cyferek.

Będziemy światowcami



Wdrażanie absurdu z pewnością katapultuje naszą naukę na wyżyny światowego poziomu. Na tych wyżynach mówi się, rzecz jasna, tylko po angielsku, bo to przecież język "globalny". Z punktu widzenia nowego rozporządzenia innych języków już nie ma po co się uczyć i nie warto prowadzić w nich źródłowych, dogłębnych badań. Gdy przyjdzie do ich publikowania, to na bezrefleksyjnie i tępo faworyzowanej "liście filadelfijskiej" i tak niemal nie sposób znaleźć czasopism w innych językach niż angielski. "Jest to lista drastycznie niekompletna, bezpardonowo uprzywilejowująca pisma anglojęzyczne, pomijająca nawet wiele najważniejszych pism Europy kontynentalnej (...) i nieuzupełniana o tytuły pism z naszej części Europy - mimo że całkiem sporo z nich reprezentuje porównywalny poziom"(5). A publikację artykułu w piśmie zagranicznym w języku innym, niż angielski specjaliści wycenili na 1 punkt. Tyle co za publikację w studenckiej gazetce. Od ludzi, którzy nie rozumieją, że bzdurą jest oczekiwanie od badacza kultury rosyjskiej, niemieckiej, francuskiej, hinduskiej czy jakiejkolwiek innej, by publikował tylko po "angielsku", tym trudniej oczekiwać, że pojmą niebezpieczeństwo związane ze zjawiskiem "nowego kolonializmu akademickiego" i z dyskryminacją nauki w nieanglojęzycznych częściach świata.

Ale kto by tam w Ministerstwie Edukacji przejmował się takimi niuansami, jak hegemonia kulturowa i przemoc symboliczna. Mamy wszyscy stać się piszącymi po angielsku światowcami! Światowcy będą musieli czytać wielkich myślicieli polskich, niemieckich, francuskich w przekładach angielskich i do nich odwoływać się w publikacji. Jeśli chcą zdobyć "punkty" za konferencję, światowcy zobowiązani będą do konferowania ze światowcami zza granicy - po angielsku. Konferencja najznakomitszych choćby polskich specjalistów, piszących po polsku książki na poziomie światowym nie ma już obecnie żadnej wartości naukowej (punktowej). Musi być światowo, do czego wystarczy udział jednego światowca np. ze Słowacji albo Ukrainy i punkty będą, choć publikacja i tak wyjdzie po polsku.

Czy jest sens wymagać od polskich naukowców natychmiastowego stanięcia na poziomie zachodnich kolegów, którzy w większości potrafią pisać i publikować z łatwością również po angielsku? Przecież tam z wielu rozmaitych powodów zupełnie inaczej wygląda nauka tego języka od dzieciństwa, podczas gdy u nas - wiadomo. Przeciętny młody Polak przychodzący na studia wciąż jeszcze jest analfabetą w zakresie języka angielskiego (a co dopiero innych), choć zdawał z niego minimum ustną maturę. W wielu dyscyplinach, z pedagogiką w ścisłej czołówce, wciąż jeszcze można uzyskać stopień doktora, a nawet doktora habilitowanego, bez przywoływania badań w językach obcych. Może więc trzeba by najpierw tak przebudować edukację na szczeblach niższych, by ludzie wychodzili ze szkół z kompetencją praktycznej dwujęzyczności, a dopiero potem wymagać od nich publikowania w tym języku w czasopismach z listy filadelfijskiej? Ale o tym rząd woli nie mówić.

Na szczęście, z tym angielskim też można trochę na skróty. Tam z Ukrainy, a coraz częściej także z różnych prywatnych wydawnictw, dochodzą nas propozycje wzięcia udziału w jakieś szemranej publikacji w języku "angielskim", choć to przecież żaden angielski i żadna publikacja tylko gniot robiony "pod punkty". Ale będziemy pisać. Musimy być światowcami.

Presja, kompleksy, neurozy



Atmosfera naukowego funkcjonowania na uczelniach staje się coraz cięższa. Publikowanie, a więc to, co kiedyś było funkcją spontanicznej erupcji mocy twórczej lub wynikiem czasochłonnych badań i namysłu, staje się teraz koniecznością, męczącym pensum, zadaniem do wykonania dosłownie "na czas", o którym nieustannie przypominają nam władze wydziałowe nie tylko w postaci kwitków każących nam spowiadać się z naszej "działalności naukowej". Odbiera się akademikom całą niewinność, całą radość tworzenia. Przymus publikowania automatycznie generuje żenujące mechanizmy jego obchodzenia. Bywa, że "nabija się" punkty, manipulując statusem publikacji pracowników (np. "dodając" parę stron artykułom zbyt krótkim z punktu widzenia rozporządzenia Pani Minister), lub w ogóle oszukuje w sprawozdaniach z działalności naukowej Wydziałów, pisze się autoplagiaty artykułów i rozpraw, byle tylko zaspokoić oczekiwania władz(7) zmuszonych do niewolniczego zabiegania o dofinansowanie. Presja na patologicznie pojętą "działalność naukową" (publikowanie jako przyciąganie pieniędzy) nie pozostaje bez wpływu na uniwersytecką dydaktykę: "(...)dziekani i rektorzy są mniej zainteresowani jakością dydaktyki, niż tym, ile pieniędzy przyciągają do uczelni jej profesorowie"(8). Zauważmy, jak nagle uczelnie zaczęły trochę bardziej doceniać pracowników aktywnych naukowo, a wywierać nacisk na tych mało aktywnych, którzy bywa, że braki w publikacjach nadrabiali wybitnym talentem dydaktycznym. Podstawia się akademików do skleconego naprędce nowego wzoru, bezrefleksyjnie niszcząc uniwersytecką przestrzeń heterogeniczności, w której dotychczas pracowali obok siebie znakomici naukowcy kiepscy dydaktycznie oraz świetni nauczyciele o niewielkim dorobku naukowym. I środowisko samo oceniało i rozliczało swoich przedstawicieli z pracy wykonywanej na uczelni. Teraz co prawda cieszymy się z wprowadzenia kryteriów umożliwiających odróżnianie akademickich pozorantów i słabeuszy od twórczych naukowców, nie zauważamy jednak, że narasta atmosfera chorobliwej rywalizacji, konkurencyjności, źle pojętej ambicjonalności, braku międzyludzkiego zaufania. Nowe rozwiązania wydają się przeto nazbyt pośpieszne, niewyważone, uskrajnione. Jakże polskie.

Pod ciśnieniem nowej zasady "publish or perish" w akademikach rodzą się kompleksy i neurozy. Kto by pomyślał, że "poczucie braku", stanowiące minimalny warunek prawa do określania się mianem "nauczyciela" czy "człowieka kultury"(9), zacznie pod rządami pani Minister dotyczyć pytania - "ile mam już punktów?". Obecnie staje się to główny dylemat akademików. Wraz z nim idą inne wątpliwości: nieważne, co robię, punktów jest zawsze "za mało", bo przecież w przypadku każdej publikacji można by tak pokombinować, by było "więcej". Może jestem kiepskim naukowcem, albo niezbyt bystrym? Jestem profesorem, a mam mniej punktów niż ten młody, to co ze mnie za profesor? Angielski znam, ale nie tak, by w języku tym pisać do najsłynniejszych amerykańskich pism. To może zapłacę komuś za tłumaczenie i się pod tym podpiszę? Ale skąd wytrzasnąć 2 tysiące? Przecież nie z wypłaty. A po co mi było pisać tę książkę, te recenzje doktoratów i habilitacji, albo żmudnie redagować znakomite pismo? Człowiek znowu się wyprzedał i w dodatku został w tyle za pragmatycznymi kolegami, którzy przez ten czas napisali 3 pseudo-recenzje na półtorej strony i teraz uchodzą za orły. Jakość tekstów naukowych pisanych "pod punkty" nie może się nie obniżać, podobnie jak jakość rozpraw habilitacyjnych, na których napisanie doktorzy mają obecnie tylko 8 lat. Ależ "markę" i "efektywność" będzie miała już niedługo polska nauka w wyniku tego rozpaczliwego wyścigu szczurów!

Jeśli wymóg dostarczania punktów nie skutkuje kompleksami czy stanami depresyjno-paranoidalnymi, to przynosi efekt w postaci oporu i bojkotu całej idei "działalności naukowej". Przecież z punktu widzenia tabelki przesyłanej nam kilka razy w roku do wypełnienia to i tak zawsze jesteśmy niewystarczająco bystrzy i za mało produktywni, wobec tego może NIC nie warto robić. Najłatwiej taka decyzja przyjdzie tym, którym udało się już zająć miejsce w strukturze akademickiej władzy i teraz nie muszą się już z niczego "spowiadać", mogąc za to zaprzęgać do sprawozdań innych(10).

Kręcenie lodów. Opatentujmy logo!



"Bez żadnej żenady" - mówi Małgorzata Kowalska - "bez cienia wątpliwości komercjalizacja jest przedstawiana jako niezwykła, bezprecedensowa szansa na rozwój badań i podniesienie ich jakości. (...) Kryteria, które się stosuje do oceny myśli humanistycznej, są per saldo takie same jak te, które się stosuje przy produkcji technicznej i ostatecznie po prostu przemysłowej, przeznaczonej na rynek. Również bodźce, zachęty i kary, które zamierza się stosować wobec humanistów, są takie same jak bodźce stosowane wobec pracownika korporacji: produkuj to, co przyniesie wymierny zysk, np. w postaci zajęcia przez twoją uczelnię lepszego miejsca w ogólnopolskich i międzynarodowych rankingach, to dostaniesz więcej pieniędzy; a jak będziesz sobie coś myślał i pisał bez wymiernego pożytku, to fora ze dwora, pięknoduchów nam nie trzeba"(11).

I znowu trudno oczekiwać od naszych reformatorów zrozumienia faktu, że idea "samofinansowania nauki" nawet na Zachodzie nie dotyczy, bo nie może dotyczyć, humanistyki. Niby proste, a jednak przekracza u niektórych zdolność pojmowania. Z kolei można już naprawdę nieźle się uśmiać, widząc groteskową i fantastyczną ideę powiązania polskich nauk ścisłych z przemysłem, dosłownie jakby polski zagon był nie wiadomo jaką potęgą technologiczną. Przecież w Polsce nie ma nawet aż tylu wielkich korporacji, które gotowe byłyby kupować za duże pieniądze pomysły innowacyjne od polskich uczelni. Taniej jest kupować gotowe licencje z Zachodu(12).

Jak by nie było, stoimy na tym, że od humanistyki oczekuje się tego samego, co od nauk ścisłych i technicznych. Rządowe obiecanki, jakie to niby kokosy zaczną spadać dla polskich naukowców - oczywiście pod tym warunkiem, że zaczną ubiegać się o granty - stanowią przykład cynicznej manipulacji naszą świadomością, bo przecież ten sam rząd, wraz ze swoimi dumnymi poprzednikami, doprowadził do ruiny polską naukę, obcinając własne nakłady na nią do poziomu śmierci oświatowej i sprawiając, że kolejne pokolenia akademików kształcą się, pracują i funkcjonują w warunkach tej samej, koszmarnej biedy. Co ciekawe, sporo jest intelektualistów, którzy pomimo swojego upokorzenia, piszą i publikują znakomite prace, z tragiczną godnością radząc sobie z hańbą pracy dla Polskiej Nauki.

Światłych reformatorów nie interesuje fakt, że na uniwersytecie pracują tacy właśnie ludzie, którzy nie trafili tam dla zarabiania pieniędzy. Niektórzy marzyli wręcz o pracy w miejscu, które - choć w naszym radosnym kraju skazuje na życie biedaka i pariasa - dawało przynajmniej w zamian możliwość schronienia się w oazie myślenia niekomercyjnego. Postępowcy chcą oderwać takich akademików od książek, od wolności myślenia i pisania dla własnego rozwoju duchowego i zapędzić ich do "kręcenia lodów" - tych malutkich (punkty) i tych większych (granty)(13).

A do kręcenia lodów trzeba mieć talent, którego niektórzy, niestety, są pozbawieni. Ileż w tej subtelnej sztuce trzeba wiedzieć! Trzeba na przykład pogodzić się w punkcie wyjścia z faktem, że przyznawaniem grantów na ogół rządzi zasada arbitralności. Wszyscy znamy świetnych badaczy, którzy od lat z mieszaniną rozczarowania i humoru przypatrują się, jak odrzucane są ich kolejne najzupełniej poprawnie, a wręcz doskonale napisane wnioski o dofinansowanie. Rzut oka na listę projektów odrzuconych, i tych, które uzyskały akceptację, skłonić może do przypuszczeń, że najprawdopodobniejszym kryterium przyznawania pieniędzy nie jest atrakcyjność/aktualność tematyki wniosku lub jej brak, lecz już to umiejętne utrafienie w gust recenzenta, już to skrót przed nazwiskiem (stopień naukowy) wnioskodawcy i członków jego zespołu oraz status uczelni, z jakiej on pochodzi. Trzeba również wiedzieć, że w zdobywaniu grantu przydać się może to, co Zbigniew Kwieciński nazwał ostatnio "pop-akademizmem", czyli umiejętnością podejmowania "atrakcyjnych, modnych tematów, nośnych metafor, uwodzenia publiczności, zapożyczania stylów z Zachodu, pisania pod rynek"(14). Warto wreszcie uzupełnić swoje informacje i o tę, że ministerialni eksperci-recenzenci nierzadko "nawet nie silą się na merytoryczne recenzje nadsyłanych projektów badawczych, w pocie czoła opracowywanych przez naiwnych początkujących naukowców. Projekty są niejednokrotnie odrzucane na podstawie kilkuzdaniowych recenzji sformułowanych w kolokwialnym języku z powodów takich jak: zbyt obszerna literatura, zbyt ambitny zakres badań, czy brak jakiejkolwiek podstawy do uzasadnienia zagranicznych wyjazdów badawczych w czasach, w których mamy dostęp do Internetu"(15).

No więc jeśli nie grant, to jak inaczej ubić kasę? No tak, z tradycyjnych humanistycznych aktywności uznanych obecnie za naukowo bezwartościowe, czyli tłumaczenia tekstów obcojęzycznych, redagowania przekładów, wykonywania ekspertyz, działalności popularyzatorskiej i pisania nędznie punktowanych książek, możemy jeszcze przerzucić się na patentowanie wzorów przemysłowych. Tylko jak opatentować uczenie ludzi kompetencji krytycznego myślenia, szacunku do tradycji kulturowej i wrażliwości na złożoność świata? Nie da się. Na szczęście pomysły na start już się pojawiają. Można opatentować logo uczelni! To skromny początek w świecie kręcenia lodów, ale zawsze coś.

Naiwniacy sprzedani technokratom



Nie znajdujemy się już w akademii. Znajdujemy się w firmie. Naszym zadaniem coraz bardziej jest "przyciągać do niej pieniądze" i "zadowalać klientów", a obraz takiego sukcesu ukazują dające się obliczyć i uśrednić punkty w tabelce, ptaszki i zamalowane kółeczka. Uniwersytet jako "wspólnota uczących się i nauczających"? Wolne żarty. Tu nie ma już nawet studentów i nauczycieli. Jednostki ludzkie po obu stronach katedr uniwersyteckich stają się "niewidzialne"(16) - same siebie postrzegają wszak w kategoriach rynkowo-ekonomicznych, jako "zasoby ludzkie", "kapitał ludzki", "klientów" i "dostarczycieli usług edukacyjnych". Albo jako "kierowników projektów" czy "pozyskiwaczy grantów", którzy tak naprawdę niczym nie "kierują", bo sami zostali "pozyskani" i sami są teraz "kierowani" przez logikę walki o pieniądze, przez nowy etos dysrespektu "dla wszystkiego, co nie ma wartości pieniężnej, bezpośrednio praktycznej i utylitarnej", przez nowy "kult 'siły przebicia', który współwystępuje z kulturą pieniądza, 'kasy', prowadząc do manipulacji i nieuczciwości"(17).

Tę nową nomenklaturę podłapujemy od technokratów, biznesmenów i różnej maści "ludzi interesu", którym nowelizowana ustawa gwarantuje odpowiedni procentowy udział w tak zwanych "konwentach", czyli w odpowiednikach senatów uczelni lub rad naukowych. Na uczelniach w całym kraju humaniści coraz częściej stają się obiektami protekcjonalnego pouczania, a wręcz drwin ze strony nowego typu fachowców, którzy na fali ekspansji przejętych z sektora korporacyjnego mechanizmów "wprowadzania jakości, przejrzystości i rozliczalności" oraz "technologii audytu" przeniknęli do struktur uniwersytetów. Są to na ogół ludzie z wykształceniem technicznym lub ekonomicznym, z jakimś tam doświadczeniem w pracy biurowej, zarządzaniu i wprowadzaniu technik wydajności(18). Ci specjaliści od "przejrzystości", kontroli produktu, ewaluacji i nadzoru, często niemający bladego pojęcia o rzeczywistości sali wykładowej, za to znakomicie potrafiący zdefiniować słowo "jakość" (ich zdaniem "jakość to zgodność działania z procedurami"), rosną w siłę tym bardziej, im bardziej rozprzestrzenia się ta sama, bliska im, rynkowa ideologia i język. Dla tych nowych specjalistów etos i tradycja uniwersytetu niewiele znaczą, jakoż ten ostatni to tylko kolejne przedsiębiorstwo, które ma przynieść zysk, choćby za cenę przeobrażenia go w automat, w którym szacunkiem nie cieszy się już nikt i nic poza "efektywnością", poza pieniądzem(19). To pod nich zaprojektowano nową reformę nauki. To im sprzedano humanistykę. To oni teraz nam mówią, na czym, polega "prawdziwa nauka".

A nam coraz bardziej brakuje języka, innego niż ten rynkowo-przedsiębiorczy, w którym moglibyśmy bronić przeciwko technokratom idei autonomii humanistyki i odrębności celów edukacji humanistycznej od edukacji zawodowej i prorynkowej. Nasz język od dawna już nie pasuje do świata, który chce opisywać i zbawiać. Niedługo odbierać się go będzie już tylko jako marginalne pojękiwanie humanistycznych mastodontów-naiwniaków. Toteż lęk przed zarzutami o "naiwność" - jak powiada Tomasz Szkudlarek - "nakazuje nam milczenie"(20). Wstydzimy się już po prostu odezwać, "unikamy pytań o sens efektywności, nie zastanawiamy się, komu efektywność, czyja efektywność i po co efektywność jest potrzebna; nie pytamy o sens rankingów i mierników rynkowej wartości dyplomów; poddajemy się codzienności ekonomicznego racjonalizowania pracy pedagogicznej"(21).

Buntu nie będzie



W przeciwieństwie do wielu myślicieli szumnie wskazujących na konieczność zachowania i chronienia uniwersytetu jako najważniejszej przestrzeni krytycznego oporu przeciwko wszelkim antydemokratycznym siłom, Jacques Derrida twierdził, że "uniwersytet bez ograniczeń" po prostu istnieć nie może(22). Mówiąc o "niepoddawaniu się ograniczeniom" jako podstawie wielowiekowej "niezwyciężoności" uniwersytetu, mówiło się tylko o abstrakcyjnej, teoretycznie postulowanej zasadzie. Rzeczywista niemożliwość owej "bezwarunkowości" odsłania tak naprawdę słabość uniwersytetu i jego podatność na zranienie: "ukazuje jego impotencję, kruchość jego obrony przeciw wszystkim siłom, które nim rządzą, oblegają go i próbują zawłaszczyć. Będąc czymś obcym sile, czymś zewnętrznym wobec zasady siły, uniwersytet sam również nie posiada siły"(23). Dlatego Derrida mówi jednocześnie o "uniwersytecie bez ograniczeń" (uniwersytecie "bezwarunkowym" w znaczeniu "niepoddawania się warunkom"), oraz o uniwersytecie "pozbawionym kondycji" (l'université sans condition), uniwersytecie słabym i bezbronnym. Właśnie dlatego, że ufundowany został, w przeciwieństwie np. do wielu innych "ośrodków badawczych", na zasadzie całkowitej wolności i niezależności, "uniwersytet pozostaje osamotnioną cytadelą, wystawioną na atak, której przeznaczeniem jest dać się zdobyć, często bezwarunkowo skapitulować"(24).

Dzisiaj, na całym świecie łącznie z Polską, uniwersytet bezwarunkowo kapituluje przed panującą globalnie ideologią neoliberalną, która znakomicie wie, jak dusić w zarodku samą wolę krytyki jej strategii. Tak naprawdę broń z ręki wytrącono nam, humanistom, zanim w ogóle przystąpiliśmy do walki (debaty, dyskusji), poprzez wpędzenie naszej dyscypliny w kompleksy i poczucie niższości wobec ekonomii zajmującej hegemoniczną pozycję dyskursywną. Ci nieliczni, których jeszcze na odwagę głosu stać, szybko zauważają, że mówią w języku, którego nikt już nie słucha i nikt nie rozumie - za mało w nim przecież "profesjonalnie", "rynkowo" i "przyszłościowo" brzmiących ekonomicznych pojęć i kategorii.

Manipuluje się dziś dyskursem edukacyjnym, podstępnie podmienia się budujące go tradycyjne pojęcia, przez co modyfikuje się stosunek akademików do ich własnej pracy oraz do samych siebie. Dehumanizujące, automatyzujące i pragmatyzujące nasze funkcjonowanie na uczelni absurdalne rozwiązania określa się mianem "reformy", "unowocześniania", "umiędzynarodowiania", czy "podnoszenia efektywności nauki". A my trochę narzekamy, a tak naprawdę powoli zaczynamy tańczyć tak, jak nam grają i sami przed sobą racjonalizować zarówno rozporządzenia nowej reformy, jak i własny wobec nich serwilizm. No bo co możemy zrobić, prawda? Foucault wypisz wymaluj: tworząc pozór wolności i rządów prawa, społeczeństwo tak naprawdę operuje środkami przymusu i dyscypliny. Jeszcze rok, dwa, a będziemy już tak urobieni, że niczym dobrze wytresowane kucyki będziemy tylko czekać na najmniejszy choćby znak, który mówiłby nam, gdzie mamy biec i jak wysoko skakać(25), pozostając zarazem święcie przekonani o swojej akademickiej autonomii.

I nie będzie żadnej rewolucji. Żadnego "przebudzenia humanistycznego" i "nowego sprzysiężenia"(26). Dostosujemy się. Myślę w dodatku, że zrobimy to całkiem chętnie. Po tym, jak minie okres krytyki, skarg i prześmiewczych wypowiedzi, piętnujących tępotę, absurd i grozę nowych prokomercyjnych rozwiązań edukacyjnych, zauważymy, że właściwie to można nawet coś tam zarobić na nauce, jeśli tylko damy się zaprząc do realizowania wymagań rządu. Bądź co bądź, kiedyś tam wreszcie jakiś grant się w ministerstwie wystoi. Akademicy nie wyjdą na ulicę, nie wyemigrują, nie zawalczą o samostanowienie. Obłaskawieni perspektywami zarobku troszkę większego niż 2 tysiące uniwersyteckiej wypłaty, sami siebie spacyfikują(27), sami zaczną biegać i szukać możliwości włączenia się w system. Już dawno temu pisali o tym Baudrillard, Deleuze, Foucault, za nimi choćby Giroux i McLaren, S. Wolin, J. Washburn oraz wielu, wielu innych. A wszyscy oni w cieniu Marksa, który w "Manifeście komunistycznym" zdementował naiwną wiarę intelektualistów w to, że niejako"z powołania" mogą żyć "poza" logiką kapitalizmu i z wyżyn swych wzniosłych aktywności przyglądać się z politowaniem zwykłej pracującej masie... Zdaniem Marksa intelektualiści są co prawda innym typem proletariuszy (mniej wyalienowanym i zobojętniałym, bardziej osobiście zaangażowanym w swoją pracę), ale w istocie nie różnią się niczym od zwykłych robotników, "którzy dopóty istnieć mogą, dopóki znajdują pracę, i którzy pracę znajdują dopóty, dopóki ich praca pomnaża kapitał. Ci robotnicy, zmuszeni do sprzedawania się od sztuki, są towarem jak każdy inny artykuł handlu, toteż na równi z innymi towarami podlegają wszelkim zmiennościom konkurencji, wszelkim wahaniom rynku"(28). Jak komentował Marshall Berman, intelektualiści, tak samo jak inni robotnicy, "muszą się krzątać i kombinować, by ukazać się w najbardziej korzystnym świetle; muszą konkurować ze sobą (często brutalnie i bez skrupułów) o przywilej bycia kupionym, po prostu dlatego, by móc dalej pracować. Po wykonaniu pracy, zostają oni, jak wszyscy inni robotnicy, oddzieleni od wytworów swojej pracy. (...) Twórcze procesy i produkty zostaną wykorzystane i przekształcone w sposób, który zażenuje i przerazi ich pomysłodawców. Ale twórcy nie będą mieli siły się temu opierać, bo muszą sprzedawać swoją pracę, by żyć"(29).

Zwykli robotnicy mają przynajmniej tyle dobrze, że sprzedają tylko swoją siłę. My, akademicy, musimy sprzedawać całych siebie, wszystko to, co w nas najsubtelniejsze i najwrażliwsze. A jako że buntu przeciwko komercjalizacji ducha i idei nie będzie, to jedyne, co możemy zrobić, to napisać kolejną skargę lub petycję, może rzucić kilka abnegackich, subwersywnych idei, jakbyśmy nie wiedzieli, że system a priori rozbroił wszelką krytykę, wygospodarowując dla niej miejsce w samym sobie jako elementu zwiększającego tylko jego odporność i elastyczność(30). A zatem - bez mrzonek. Humaniści, przekonani o swojej wielkiej roli w kształceniu u innych wrażliwości na złożoność świata oraz postawy odpowiedzialnego i troskliwego w nim zamieszkiwania, muszą wreszcie zrozumieć, że są tylko trybikiem w gigantycznej machinie prowadzącej ten świat do ruiny.

Przypisy:

(1) T. Gadacz, Wzorzec pracownika naukowego według karty oceny jednostki naukowej dla nauk humanistycznych, społecznych i dziedzin sztuki, [w:] L. Witkowski, M. Jaworska-Witkowska, Przeszkody dla rozwoju humanistyki w szkołach wyższych, Wyd. Adam Marszałek, Toruń 2011, s. 101-103.
(2) Tamże., s. 101-102.
(3) M. Czubaj, List otwarty do Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego Profesor Barbary Kudryckiej, http://www.lewica.pl. http://lewica.pl/index.php?id=25593
(4) Przyszłość uniwersytetu. Debata z udziałem Włodzimierza Boleckiego, Tadeusza Gadacza, Małgorzaty Kowalskiej, Jacka Migasińskiego i Piotra Nowaka, "Kronos. Metafizyka, Kultura, Religia" 2011, nr 1.
Cytuję wersję elektroniczną rozmowy opublikowaną na stronie czasopisma: http://www.kronos.org.pl/index.php?23250,958.
(5) A. Walicki: Niebezpieczne nieporozumienia w sprawach nauki, "Nowy Ekran", 21 grudzień 2011, http://dziennikarze.nowyekran.pl/post/5080,andrzej-walicki-niebezpieczne-nieporozumienia-w-sprawach-nauki.
(6) Por. M. Czubaj, List otwarty do Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego Profesor Barbary Kudryckiej, http://www.lewica.pl.
(7) Por. B. Śliwerski, Anomia akademickiej pedagogiki z jej własnym udziałem, [w:] L. Witkowski, M. Jaworska Witkowska (red.), Przeszkody dla rozwoju humanistyki w szkołach wyższych, dz. cyt., s. 122.
(8) J. Washburn, University, Inc.: The Corporate Corruption of Higher Education, New York 2006, s. 227, cyt. [za:] H. Giroux, Bare Pedagogy and the Scourge of Neoliberalism: Rethinking the Higher Education as the Practice of Freedom, "Ars Educandi" 2010, t. VII, s. 77.
(9) L. Witkowski, Między pedagogiką, filozofią i kulturą, IBE, Warszawa 2007, s. 17.
(10) Por. M. Kruszelnicki, Uniwersytet jako wspólnota audytowanych, [w:] L. Witkowski, M. Jaworska-Witkowska (red.), Przeszkody dla rozwoju humanistyki..., dz. cyt., s. 177-178.
(11) Przyszłość uniwersytetu. Debata... dz. cyt.
(12) A. Walicki: Niebezpieczne nieporozumienia, dz. cyt.
(13) P. Nowak, Wolność i Uniwersytet, "Kronos. Metafizyka, Kultura, Religia" 2011, nr 16. Cytuję elektroniczną wersję tekstu opublikowaną na stronie internetowej czasopisma http://www.kronos.org.pl/index.php?23250,954
(14) Z. Kwieciński, Pedagogie pozoru i ułudy. Zarys treści większego opracowania, [w:] L. Witkowski, M. Jaworska-Witkowska, Przeszkody dla rozwoju humanistyki..., dz. cyt., s. 97.
(15) R. Zakrzycki, O aniołach biznesu i kupczeniu demokracją, http://www.lewica.pl, http://lewica.pl/index.php?id=24013.
(16) T. Fleming, Condemned to Learn. Habermas, University and the Learning Society, [w:] M. Murphy, T. Fle-ming (red.), Habermas, Critical Theory and Education, New York 2010, s. 116.
(17) E. Potulicka, Pytania o skutki neoliberalnej kultury i edukacji - aspekt jednostkowy i społeczny, "Ars Educandi" 2010, t. VII, s. 94.
(18) Por. M. Apple, The Measure of Success, [w:] T. Monahan, R. D. Torres (red.), Schools Under Surveillance. Cultures of Control in Public Education, Rutgers 2010, s. 184-185.
(19) Por. M. Kruszelnicki, Uniwersytet jako wspólnota audytowanych, dz. cyt., s. 179.
(20) T. Szkudlarek, Ekonomia i etyka: przemieszczenia dyskursu edukacyjnego, [w:] B. D. Gołębniak (red.), Pytanie o szkołę wyższą. W trosce o człowieczeństwo, Wyd. Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, Wrocław 2008, s. 49.
(21) Tamże, s. 47.
(22) J. Derrida, L'Université sans condition, Galilée, Paris 2001, s. 14.
(23) Tamże, s. 18.
(24) Tamże, s. 18 i n.
(25) B. Davies, P. Bansel, Governmentality and Academic Work. Shaping the Hearts and Minds of Academic Workers, "Journal of Curriculum Theorizing" 2010, vol. 26, nr 3, s. 9.
(26) Wyrażenia Lecha Witkowskiego
(27) Por. S. S. Wolin, Democracy, Inc.: Managed Democracy and the Specter of Inverted Totalitarianism, Princeton 2008, s. 43 oraz H. Giroux, Bare Pedagogy and the Scourge of Neoliberalism, dz. cyt., s. 81.
(28) K. Marks, F. Engels, Manifest komunistyczny, Warszawa 1976, s. 80 i n.
(29) M. Berman, All That Is Solid Melts Into Air. The Experience of Modernity, Verso, New York 1983, s. 117.
(30) Por. tamże, s. 118-119.

Michał Kruszelnicki


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


26 listopada:

1942 - W Bihaciu w Bośni z inicjatywy komunistów powstała Antyfaszystowska Rada Wyzwolenia Narodowego Jugosławii (AVNOJ).

1968 - Na wniosek Polski, Konwencja ONZ wykluczyła przedawnienie zbrodni wojennych.

1968 - W Berlinie zmarł Arnold Zweig, niemiecki pisarz pochodzenia żydowskiego, socjalista, pacyfista.

1989 - Założono Bułgarską Partię Socjaldemokratyczną.

2006 - Rafael Correa zwyciężył w II turze wyborów prezydenckich w Ekwadorze.

2015 - António Costa (Partia Socjalistyczna) został premierem Portugalii.


?
Lewica.pl na Facebooku