Stan samozadowolenia prezentowany przez polityków wszystkich opcji jest najmniej przekonującym argumentem do zaakceptowania przyjętych obecnie rozwiązań. Ta kolejna „zielona wyspa” musi budzić podejrzenia, bowiem wchodziła bez ożywionej dyskusji w środowisku, trochę po cichu. Publicznie ujawniono mało istotne kwestie sporne, główny zaś sprowadzono do obowiązku opłacania przez studenta studiów na drugim kierunku. Największy sukces to zakaz wieloetatowości. Umilkła nawet Konferencja Rektorów Szkół Państwowych. Natomiast w dyskusjach w ramach społeczności akademickiej program reform poddany został druzgocącej krytyce.
Obecna reforma szkolnictwa wyższego przedstawiana jest jako wielkie osiągnięcie reformatorskie i dowód na połączenie słuszności ze skutecznością w dziele zmian w szkolnictwie. Przypomnieć jednak należy, że zagadnienia nauki i szkolnictwa wyższego generalnie nie wywoływały, ani poczucia klęski, ani konieczności natychmiastowej reakcji polityków i państwa. Według mnie to temat zastępczy w tym sensie, że są sprawy dla całego społeczeństwa, a nie tylko jego części, istotniejsze.
Obecnie stan prawny dotyczący szkolnictwa wyższego stanowią głównie: ustawa, prawo o szkolnictwie wyższym oraz ustawa z dnia 14 marca 2003 r o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki. Obie zostały znowelizowane. Istnieje też szereg przepisów wykonawczych, a także statutu poszczególnych uczelni. Przepisy, zwłaszcza prawa o szkolnictwie wyższym to olbrzymi obszerny akt, akt , w który jak w kosz na śmieci wrzucono kwestie fundamentalne i trzeciorzędne.
Nowelizacja sprawia wrażenie pracy metodą „wytnij”, „wklej”. Mam wrażenie, że przygotowywana była przez osoby mające stosunkowo niewielkie doświadczenie w funkcjonowania nauki i szkolnictwa wyższego w Polsce.
Dla dobra oczywistych regulacji normatywnych potrzebny jest też w ich wymyślaniu zdrowy rozsadek i doświadczenie wyniesione z obecności w środowisku naukowym, w długim czasie. Systemu szkolnictwa wyższego nie zbuduje, ani nie usprawni jakakolwiek firma doradcza zajmująca się biznesem, ani mało doświadczeni eksperci zapatrzeni bezkrytycznie na doświadczenia głównie amerykańskie, ani samonapędzająca się maszyna biurokratyczna.
Przed każdą reformą należy ustalić czemu ma ona służyć? Musimy przyjąć jasne i policzalne zamierzenia: Czy chcemy mieć najwyższą ilość studentów w Europie, świecie ? Czy chcemy mieć dobrych studentów, którzy w przyszłości będą w stanie stworzyć rządzącą i zarządzającą elitę, bowiem bez elity nie ma postępu? Czy potrafimy dostrzec związek pomiędzy rozwojem szkolnictwa wyższego i nauki a wzrostem stopnia rozwoju gospodarczego? Czy ma być to spektakularny występ ustawodawczy i propagandowy czy planowe, fundamentalne działanie? Czy chcemy osiągnąć rezultaty ekonomiczne czy kulturowe, czy jedne i drugie w zrozumiałych proporcjach? Czy można przyjąć założenie, że studia wyższe, to głównie czynnik cywilizacyjny i kulturowy, a nie tylko specjalizacja w wąskiej dziedzinie użytecznej praktycznie?
Ustalenie celu oznacza wybór odpowiednich narzędzi.
Inflacja szkolnictwa wyższego
Zana już w PRL i opisywana hasłem: „W każdej wsi WSI (Wyższa Szkoła Inżynierska)” wizja nauki ożyła od lat i ma się dobrze. Fascynuje organizatorów nauki ilość (uczelni, studiujących…).
Przypomnijmy, iż organizacja szkolnictwa wyższego w Polsce jest różnorodna i organizacyjnie złożona.
Podstawową formą organizacyjną szkolnictwa wyższego w Polsce są szkoły wyższe publiczne i niepubliczne występujące w różnych formach organizacyjnych. Oprócz tych szkół istnieją szkoły wyższe i seminaria duchowne prowadzone przez kościoły i związki wyznaniowe. Z założenia nie podlegają one ustawie „prawo o szkolnictwie wyższym”. Są także uczelnie podległe innym ministrom resortowym. Powstaje pytanie dlaczego ustawa nie ma powszechnego zastosowania do tych podmiotów (nie jest generalna)? Uzasadnienie tego pytania wiąże się z konstytucyjną zasadą równości. Dlaczego, skoro prawie wszystkie szkoły poza systemem publicznym podlegają regulującej roli państwa, także pośrednio, jedne są regulowane przez prawo o szkolnictwie wyższym, inne nie?
Polska jest stosunkowo niewielkim krajem europejskim. To 311 tys. km kw. i ok. 38 mln. 182 tys. obywateli.
W roku 2000 było: 310 uczelni różnego typu a w roku 2010 było ich już: 467. Dynamika jest niesamowita. Tak wielka jak w żadnym dziale aktywności społecznej i państwowej.
W Polsce funkcjonują:
17 uniwersytetów
18 politechnik
5 akademii medycznych
7 akademii rolniczych
6 akademii wych. fiz.
35 państwowych szkół zawodowych
6 uczelni teologicznych
91 niepaństwowych wyższych szkół zawodowych
11 akademii medycznych
9 uczelni wojskowych
1 Wyższa Szkoła Policji
1 Szkoła główna Służby Pożarniczej.
W roku 2008 Polska zajęła czwarte miejsce w świecie pod względem liczy absolwentów szkół wyższych.
Według ostatnich informacji MNiSzW ogółem w Polsce funkcjonuje 470 uczelni, w tym 132 publiczne i 338 niepublicznych. Dodać należy, że znaleźć można niepubliczne szkoły wyższe np. o pięciu wydziałach zamiejscowych, czy kilkudziesięciu zamiejscowych ośrodkach dydaktycznych. Wątpię czy takiemu wysiłkowi organizacyjnemu i finansowemu oraz obsadzie kadr podołałyby rządy i największe uniwersytety na świecie.
Dla porównania w USA funkcjonuje 3700 college’ów i uniwersytetów. Liczba ludności: 308 745 538, a pow. 9631 418 km kw.
Nawet intuicyjne podejście do tych informacji budzi zdumienie, jeśli nie szok, że można było dopuścić do takiej inflacji organizacyjnej szkolnictwa wyższego, a także takiej ilości placówek? Naturalnie nie jest możliwe by szkoły te w swoim otoczeniu, i w warunkach makroekonomicznych państwa, funkcjonowały poprawnie z dydaktycznego punktu widzenia, nie wnikając tu nawet w poziom merytoryczny dydaktyki i co szczególnie ważne w zadania naukowo- badawcze. Do takiej konkluzji prowadzi też czynnik czasu. Infrastrukturę szkolnictwa buduje się długo, a nawet bardzo długo. W Polsce szybciej niż gdziekolwiek a zwłaszcza tam, gdzie szukamy właściwych dla nas wzorów.
Proszę zestawić ten czas i te liczby z ilością kadry naukowej! To musi być humbug. Nie ma innej możliwości. Niedługo jedyna nadzieja powstrzymania tej chorej tendencji pozostanie w działaczach ochrony przyrody, bowiem dzięki ich sprzeciwom może zabraknąć gronostajów na obszywanie licznych tóg rektorskich, a bez tego ani rusz.
Dydaktyka szkół wyższych państwowych jest rzekomo bezpłatna. Używa się tu mylnego określenia „nauka jest bezpłatna”. Państwo łoży na ich organizację i funkcjonowanie. Są to liczby ogromne i takie też środki musiały już wypłynąć z budżetu centralnego, terenowych itp. na tworzenie tych „szkół wyższych”. Olbrzymie środki muszą nadal wypływać, by twory te utrzymać. Pewnie taniej byłoby dofinansować duże uczelnie państwowe z kadrą i finansami a nawet wzorem Chińskiej Republiki Ludowej wysyłać stypendystów do uznanych ośrodków za granicę. Można było rozwinąć system ośrodków zamiejscowych, lecz dużych uczelni i o pewnym prestiżu. Ten kierunek akurat jest zresztą przez różne administracje szkolnictwa wyższego od lat zaciekle zwalczany. I to byłoby źródło oszczędności dla budżetu.
Od kilkunastu lat szkoły wyższe tworzą się żywiołowo, wręcz w sposób zanarchizowany, bez stosownej kontroli i regulacyjnej roli państwa. Państwowa Komisja Akredytacyjna działając na zasadzie formalizmu sprawdza jedynie poprawność dokumentacji przedstawionej przez założyciela. Zgromadzenie wymaganych dokumentów, ich odpowiednie wypełnienie, to zarazem gwarancja wpisu do Rejestru Szkól Wyższych prowadzonego przez Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Ministerstwo wpisuje szkołę wyższą do rejestru na samych formalnych zasadach. Czy szkoła wyższa jest potrzebna w danym otoczeniu, środowisku, zwłaszcza wobec faktu istniejących już szkół, to jest dla ministra obojętne. Pięć, sześć lub kilkanaście szkół wyższych w wielu miastach Polski, to normalność. A przecież można postawić uprawnioną tezę, że jest to wręcz nienormalność.
Zlikwidować należy jak najszybciej słabsze państwowe szkoły wyższe, najczęściej karykaturę szkolnictwa wyższego.
Uważam, że nikt w Polsce nie uprawia polityki rozwoju szkolnictwa wyższego godzącej realne potrzeby państwa w zakresie wykorzystania absolwentów szkół wyższych ze względu na ilość spodziewanych absolwentów w okresie ich aktywności zawodowej, z zapotrzebowaniem instytucji państwa i sektora prywatnego na absolwentów szkolnictwa wyższego z efektem końcowym edukacji w postaci szkolnictwa wyższego. To przecież zadanie rządu!
Radość u polityków budzi wzrost liczby studentów z 430 tys. w latach 1990/1991 do 1mln.930 tys. w r.a. 2007/2008. Tu raczej należy złapać się za głowę i zastanowić, co z tym zrobić ? Znów syndrom stachanowców! Może są to świadomie tworzone przechowalnie młodzieży, której nie jesteśmy w stanie zapewnić jakiejkolwiek pracy, nie tylko zgodnej z wykształceniem? Jeśli tak to błąd. Kosztują i wypuszczają frustratów. Odsuwają młodych ludzi od aktywności produkcyjnej.
Można by wstępnie uznać, że jest to stan optymalny z punktu widzenie liberalnego spojrzenia na ten problem. Twórzmy szkoły bez żadnej licencji, najgorsze odpadną. Tylko rynek zdecyduje o ich przetrwaniu. Taki punkt widzenia byłby uprawniony, gdyby wszystkie szkoły wyższe podlegały takim samym warunkom, tj. miały zaprogramowaną równość szans. Tak jednak nie jest. Jedne są powoływane na koszt budżetu państwa i tak już obciążonego ponad miarę. W innych, szkoły niepubliczne otrzymują budynki np. od samorządu terytorialnego za „symboliczną złotówkę” i angażują dla dalszych inwestycji kapitał pozapaństwowy lub jakieś organizacje społeczne. Są też szkoły organizowane przez jednoosobowego założyciela lub jest nim spółka prawa handlowego, fundacja. W jednych (niepublicznych) istnieje czesne, w innych (państwowych) nie.
Jednak wszystkie uczelnie (publiczne i niepubliczne), w większym lub mniejszym stopniu pochłaniają środki z budżetu państwa. Ministerstwo informuje, ze nakłady odnoszone do uczelni polskich publicznych są trzy lub czterokrotnie niższe niż w większych ośrodkach w Europie. Wystarczy policzyć ilość szkół publicznych, a jest ich 132 i pomnożyć przez średnio 50-100 osób w administracji, znacznie więcej w dydaktyce i chyba najmniej, ale zawsze w obsłudze gospodarczej. Tę zaniżoną zresztą wartość należy pomnożyć przez średnią uposażenia, by dostrzec koszty budżetowe i jaką skalę obciążenia budżetu rodzi niczym nie pohamowana satysfakcja z dynamicznej statystyki uczelni i studentów szkól publicznych i ich tolerowana inflacja. W największym stopniu środki publiczne zużywają państwowe szkoły zawodowe, w mniejszym uczelnie niepubliczne. Sporym strumieniem płyną do tych szkół środki unijne. W szkołach niepublicznych w grę wchodzi choćby powszechny system stypendialny(z budżetu), choć nie tylko. W efekcie wszyscy dostają za mało.
Stąd wniosek, że czysty rynek nie może być w tej kwestii jedynym kryterium konstruowania szkolnictwa wyższego. W praktyce szkoły wyższe nie są równo traktowane, a nawet rozmyślnie, bądź wskutek bezmyślności niektóre są niszczone poprzez nieuczciwą konkurencję czy tzw. miejscowe układy. Wystarczy w małej miejscowości utworzyć szkołę publiczną, bez czesnego, by wszystkie inne padły ekonomicznie, lub w najlepszym razie zaczęły mieć ogromne trudności. Gdy są takie trudności, zwłaszcza brak studentów, to jest to nieuchronna droga do upadku i pozbycia się często lepszej jakościowo konkurencji szkół wyższych niepublicznych. Wystarczyłoby przeznaczyć jakiś fundusz na wsparcie studiujących w szkołach niepublicznych i problem w poważnym stopniu byłby rozwiązany.
Argumentem dla funkcjonowania takiego rozwiązania nie jest realne zwiększenie dostępu do bezpłatnego szkolnictwa wyższego dla osób z biedniejszych miejscowości. Tam zawsze będzie brakować dobrych i posiadających dorobek naukowy i dydaktyczny kadr mogących czynić je konkurencją wobec uczelni z tradycjami. W tym przypadku ilość nie przechodzi w jakość, a dzieje się odwrotnie. Są to efekty chorych ambicji miejscowego środowiska lub synekury na przeczekanie dla ludzi, którzy wypadli z politycznego obiegu.
Szkolnictwo w terenie powinny rozwijać przede wszystkim silne uczelnie państwowe. Tej formy ustawodawstwo zabrania.
Za zamiejscowymi ośrodkami dydaktycznymi silnych szkół państwowych i prywatnych, a nie ich filiami i wydziałami zamiejscowymi (co dopuszcza ustawa) przemawiają argumenty ekonomiczne, społeczne, kulturowe oraz fundamentalna przyzwoitość. W odróżnieniu od budowanej od podstaw nowej szkoły wyższej, potrzebna jest tylko szczątkowa administracja dziekanatów, ew. jakiś kierownik ośrodka i na tym koniec. Nie ma rektora, senatu, gronostajów, berła, kanclerza i kwestora. Nie ma całej struktury biurokratycznej. Uczą bez wątpienia osoby wykwalifikowane. Jednak ustawodawca stwarza w tym przypadku niezrozumiałe trudności np. dla uniwersytetów, pozwalając by ośrodki spoza głównej siedziby uczelni można było tworzyć jedynie w ramach obszaru urbanistycznego. Bzdura to i zarazem sabotaż wobec szkolnictwa wyższego, jak i zbrodnia wobec młodych ludzi zamierzających podjąć studia.
Precyzyjne, trudne wymogi stawiane są ustawowo takim formom organizacyjnym jak: filia, wydział zamiejscowy. Duża szkoła wyższa nie podejmuje się więc organizacji swych placówek, choćby w postaci zamiejscowej dydaktyki w zakresie studiów drugiego stopnia (magisterium) oraz studiów podyplomowych. W oczywistej, najprostszej formie nie może. By zaistnieć poza siedzibą uczelni państwowej należy powołać filię lub wydział zamiejscowy lub zamiejscowy ośrodek dydaktyczny. Wszystkie są normatywnie zdefiniowane. Stawiane są tu szczególne wymogi, a najważniejszym jest zaliczanie pracowników do minimum kadrowego oddzielnie dla szkoły matki i oddzielnie dla jej ekspozytury zamiejscowej.
Skoro funkcjonują już ponad dwadzieścia lat szkoły pierwszego stopnia prowadzone siłami własnymi szkół zawodowych w terenie, dlaczego nie pozwolić dużym uczelniom na stworzenie możliwości kontynuowania nauki w terenie, na poziomie II go stopnia? Takich możliwości najczęściej nie ma szkoła wyższa tworzona od podstaw na prowincji. Nie ma i nie będzie miała kadr by kształcić na poziomie II-go stopnia.
Uważam, że wystarczy uczelni w już istniejących dużych ośrodkach miejskich, z oczywistymi tradycjami akademickimi. Mogłyby one tworzyć w małych miejscowościach zamiejscowe ośrodki dydaktyczne. Tak zaczęło się po przełomie ustrojowym. Jednak rychło uznano, że ta forma aktywności uznanych uczelni państwowych jest nielegalna, bowiem nie przewiduje jej ustawa. W to miejsce wkroczył wskazany wyżej masowy wysyp szkół I-go stopnia. Posiadanie w każdej miejscowości, mieście lub osadzie, szkoły wyższej stało się ambicją władz samorządowych. Nie zadano sobie trudu wydania jednego przepisu usuwającego barykadę postawioną przed silnymi uniwersytetami, lepiej było pozwolić na ten masowy i drogi ruch ku nowym wyższym szkołom zawodowym. Zainwestowano wielkie środki finansowe, zbudowano infrastrukturę a za moment niż demograficzny w połączeniu z anarchią organizacyjną doprowadzą te inicjatywy do upadłości.
Jakiś czas modne było w środowisku stanowisko, iż wszelkie ośrodki zamiejscowe powodują obniżenie poziomu wymagań. Sarkastycznie pytano: Kto tam jeździ? Adiunkci i trochę profesorów. Czynni samodzielni pracownicy naukowi, to często osoby widmo, które dały jedynie nazwisko dla minimum kadrowego. Częściej jako pracownicy nauki występują osoby, które wprawdzie uzyskały stopień doktora (rzadko dr habilitowanego), mieszkają na miejscu, ale ich aktywność nic nie miała wspólnego z życiem szkoły wyższej, bywają to byli politycy i generalnie tzw. praktycy. To są siły własne w terenie wprowadzające atmosferę akademicką i wymagane standardy nauczania w tych szkołach i „nie obniżające standardów” jak ci, przyjeżdżający z dużych ośrodków akademickich. Czasem przyglądając się niektórym z takich szkół przypuszczam, że jedyny powód dla ich istnienia to próba umieszczenia w tych szkołach różnych postaci ze środowiska nauki lub polityki, czasami dość dziwnych, to swoiste „zesłanie” tych niewygodnych postaci poza obręb liczącej się uczelni lub przeczekanie klęski wyborczej. Przy okazji jest trochę studentów a pełniona funkcja cieszy się (jeszcze) zaufaniem społecznym. Wystarczy też przyjrzeć się obecnym wymaganiom w szkołach wyższych w terenie. Ludzie spoza struktur uniwersyteckich nie wprowadzą do małych szkół terenowych atmosfery studiowania w szkole wyższej, bo jej nie znają. Wielu studentów w takich ośrodkach uważa, że skoro płacą, to ocena, zaliczenie i dyplom oczywiście się im należą i to jest oczywisty model studiowania w szkole wyższej. Temu myśleniu towarzyszy troska administracji takich szkół, by nie wystawiać zbyt dużo ocen niedostatecznych, bowiem szkoła „padnie” ponieważ studenci odejdą. Nikt oczywiście nie przyzna się do tego oficjalnie.
Tworząc nową szkołę wyższą zawodową jednak należy zaangażować wielkie środki w nieruchomości, budynki, ich adaptację, kadry administracji, bibliotekę, ośrodki wychowania fizycznego oraz obsadzić szkołę odpowiednią kadrą. To kadra dydaktyczna, administracyjna i pracownicy obsługi. Jest to olbrzymi wysiłek finansowy, który dodatkowo realizuje budżet państwa i przyjmuje na siebie ryzyko takiej inwestycji. Inni założyciele (niepubliczni) zaczynają w tym momencie grę o przetrwanie i zysk. Jest to jednak ich prywatna sprawa. Choć często sądzą, że nie jest ich sprawą los studentów, to jednak spoczywa na nich odpowiedzialność prawna, moralna, większa niż w innym biznesie. Skutki polityczne takich nietrafionych inicjatyw są oczywiste. Niezadowoleni będą szukać interwencji państwa i jego pomocy.
Gdyby szkolnictwo publiczne i niepubliczne nie pozostawały w związku z finansami państwa problem można by uznać za nieistotny z ekonomicznego punktu widzenia, choć dramatyczny z punktu widzenia losu chcących studiować. Nietrafna decyzja ekonomiczna szkoły prywatnej, niepublicznej rodzi upadłość często jednej z nielicznych jednostek dających zatrudnienie. Trudniej jest upaść jednostce państwowej. Praktycznie nietrafne inicjatywy publicznych szkół wyższych rodzą kolejkę proszących do budżetu, powodują wyciąganie pieniędzy pod pozorem, że „tego nie można tak zostawić”. Przecież tu, w terenie, pozostaje grupa zagubionych studentów! Oni nie są niczemu winni! Budżet dalej płaci, choć ma niewielki wpływ na decyzje tych szkół. Jest jedynie gwarantem, że studentom nic złego się nie stanie a szkolnictwo jest nadal rzekomo za darmo. Nie jest za darmo, jest ono bezpłatne dla wybranych osób, ale kosztuje budżet państwa ogromne środki czyli opłacane jest przez wszystkich płacących podatki. Co najwyżej jest bezpłatne dla studentów, ale kadrze i administracji trzeba płacić od etatu, są koszty rzeczowe i osobowe, a tu pojawiają się uzasadnione roszczenia godnej płacy.
Zatem jest ono płatne przez państwo, czyli przez każdego z obywateli, również przez studentów i ich rodziny. Ponieważ pieniędzy jest stale zbyt mało, tym, którzy mają świadczyć usługi edukacyjne na najwyższym poziomie oferuje się żenująco niskie wynagrodzenia. Tym mniejsze im bardziej ilościowo rozwijają się różne szkoły wyższe. Dodatkowo państwo musi administracyjnie obsłużyć szkoły niepubliczne, poddać je kontrolom, to również środki budżetowe. Ponadto państwo w szczegółowy i to coraz bardziej szczegółowy sposób reguluje ustrój i funkcjonowanie wyższego szkolnictwa niepublicznego. Płaci też za pracę Państwowej Komisji Akredytacyjnej i innych gremiów odnoszących się do szkolnictwa wyższego niepublicznego.
Konieczna jest w tej chorej sytuacji interwencja państwa. Konieczne jest zerwanie z tym ekonomicznym, organizacyjnym i społecznym oraz kulturowym absurdem ograniczającym inicjatywy wielkich szkół akademickich, wielkich ośrodków naukowych i tworzenie szkół „karłów” siłami osób, które z pewnych powodów odeszły z wielkich ośrodków dydaktyczno-naukowych i z ewentualnym angażowaniem zawsze niewystarczających tzw. sił miejscowych. Należy powrócić do idei koordynatora, tj. silnego ośrodka akademickiego i zracjonalizowania struktury szkolnictwa wyższego.
Idea ośrodków wiodących głównie odnosi się do w miarę silnych i stabilnych uczelni. Ministerstwo oferuje zaś takie rozwiązanie w odniesieniu do uczelni państwowych, silnych o wielkich tradycjach. Tylko w tym przypadku siła ośrodka naukowego jest zauważalnym dobrem.
Ministerstwo podaje, iż w szkolnictwie wyższym pracuje ok. 170 tys. pracowników. Bezpośrednio do dydaktyki szkolnictwa odnoszą się inne liczby: 100 tys. nauczycieli akademickich, z czego w szkołach publicznych ok. 84 tys. i 16 tys. w szkołach niepublicznych. Przywołam znów liczbę uczelni: 132 publiczne i 338 niepublicznych. Obie wielkości już mówią o poziomie szkolnictwa wyższego głównie na prowincji.
Niesłuszność obecnego stanowiska promującego głównie miernotę dydaktyczną za znaczące środki budżetu z jednej strony i niskie zarobki kadry (stąd wieloetatowość) postaram się udowodnić na przykładzie kształcenia prawników. Teraz szczególnie modny i dyskutowany problem. Na tym przykładzie szczególnie wyraźnie widać brak jakiejkolwiek polityki organizacji tego typu szkolnictwa wyższego, specyficznego, związanego z wymiarem sprawiedliwości a organizacyjnie podporządkowanego Ministrowi Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Pierwszym absurdem jest dopuszczenie do tego, iż w jednym mieście (często nie największym) jest kilka wydziałów prawa, kilka wydziałów administracji (najczęściej mających związek z wydziałami prawa). Z reguły to efekt istnienia kilku różnych uczelni wyższych w jednym ośrodku. Publicznych, niepublicznych i.t.d. Produkuje się wielkie ilość absolwentów, które potem nacierają gromadnie na aplikacje, jedyną dopuszczalną ,a dodajmy, jedynie rozsądną drogę do pracy w zawodzie.
Od kilku lat jesteśmy świadkami walki różnych sił politycznych (od lewicy do prawicy) z korporacjami zawodowymi prawników w przedmiocie nieograniczonego lub znacznego dopuszczenia do zawodów prawniczych absolwentów szkół wyższych. To problem zastępczy.
Prowadzona dyskusja w tej sprawie wydaje mi się wysoce nieprofesjonalna, powierzchowna, nawet jeśli prowadzona jest przez prawników. Zrozumiałe jest parcie absolwentów na wejście do stosunkowo prestiżowego i dobrze płatnego zawodu. Jednak niezrozumiałe są reakcje państwa. Przy tej ilości wydziałów o różnej kondycji kształcenia wolny nabór na aplikacje z jednej strony wymusza znaczące i stałe powiększanie ilości miejsc na aplikacjach (zawsze za mało dla absolwentów), z drugiej i tak pozostawia poza nimi olbrzymią masę absolwentów. To oni mają moralnego kaca, iż są gorsi i domagają się dalszego szerokiego otwarcia drzwi do zawodu, nie widząc, że jeśli nawet tak się stanie, większość istniejących kancelarii może upaść, a te tysiące absolwentów na pewno nie wejdą na rynek zawodowy z sukcesem, bowiem zwyczajnie zabraknie im klientów. Nie można liczyć na łatwe zatrudnienie na funkcjach opłacanych przez budżet państwa takich jak sądownictwo, prokuratura, policja i inne podobne jednostki organizacyjne. Podkreślić należy, iż w ramach oszczędzania środków budżetowych właśnie te instytucje wymiaru sprawiedliwości i ochrony prawa stale ograniczają ilość etatów, zmniejszając ilość jednostek organizacyjnych, wprowadzają zarazem nowe formy procesu np. sąd elektroniczny itd. Praktyką jest minimalne tworzenie nowych etatów oraz znoszenie etatów uwolnionych wskutek odejść na emeryturę.
Oczywistym i podobno gospodarnym gestem staje się zamykanie dostępu do tych instytucji, a przynajmniej stanowcze ich ograniczenie dla obecnych i przyszłych absolwentów wydziałów prawa, w tym w dużej liczbie mających zdane egzaminy sędziowskie, prokuratorskie, po odbytej aplikacji. Dopiero ci przeżywają ogromne rozczarowanie. Mają za sobą studia, odbytą aplikację, zdany egzamin i muszą czekać, aż ktoś umrze i opuści stanowisko pracy. Ponieważ w wielu strukturach prokuratur i sądów istnieje znaczne „rozdęcie” stanowisk w wyższych instancjach, a niedobór w podstawowych (rejon), zapewne będą praktykowane przesunięcia w ramach danych struktur, co oczywiście jeszcze bardziej ograniczy dopływ „nowej krwi” do tych zawodów. Nikt nie usunie wykształconego i doświadczonego specjalisty(np. prokuratora), by uwolnić miejsce dla absolwenta wydziału prawa a nawet bardzo dobrego absolwenta jakiejś aplikacji. W tym przypadku atut młodości musi działać na niekorzyść. Ci, którzy zdobyli aplikację i ukończyli ją z bardzo dobrą oceną mają wiele szczęścia jeśli dostaną asesurę (dotyczy to prokuratury) w odległych, małych miejscowościach, gdzie możliwości dalszego wszechstronnego kształcenia poprzez praktykę są iluzoryczne. Taka praktyka istniała i w okresie PRL. Szanse na pracę po studiach w dużym mieście uniwersyteckim były praktycznie zerowe. Jednak było wówczas tylko kilka, np. 7 wydziałów prawa.
Jednostki małe dają mniejszą szansę ustanowienia dobrych patronów. Obowiązuje przecież dyrektywa oszczędzania i ograniczania „dziury budżetowej”. Ma ona wymiar zewnętrzny i wewnętrzny. Mało etatów, przeciążenie wymiaru sprawiedliwości i organów prokuratorskich, a tu jeszcze trzeba nauczać aplikantów. W odpowiedzi na ten problem powołano własny ośrodek doskonalenia z siedzibą w Krakowie i Lublinie. Można do woli zdawać egzaminy, odbywać praktyki itp. Nic nie zastąpi bieżącego kontaktu z patronem.
W tej sytuacji istnieje natychmiastowa konieczność skoordynowania działalności wydziałów prawa i instytucji wymiaru sprawiedliwości i ochrony prawa oraz korporacji prawniczych w zakresie ustalania pożądanej ilości absolwentów kierunków prawniczych i dopiero na tej podstawie udzielanie wpisów do rejestrów szkół wyższych. Dotyczyć to może także negocjacji, co do ilości lat studiów, pięć a może sześć. Rozważyć można także przejście prawniczego szkolnictwa wyższego w nowe ramy podporządkowania poprzez oddanie ich nadzorowi ministra sprawiedliwości. W wielu innych dziedzinach aktywności społecznej takie rozwiązania pozostawania poza Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego obowiązują od kilkudziesięciu lat. Proponowane rozwiązania i obecna praktyka naboru do zawodów prawniczych jest ułomna, nietrafna. Pomylono środki- scentralizowanie aplikacji, z celem jakim jest otwarcie drzwi do zawodu. Absurdem jest założenie, iż centralizacja zracjonalizuje i uzdrowi kształtowanie i oczyszczenie zawodów prawniczych. Pozbawi zarazem absolwentów frustracji z powodu braku pracy w zawodzie. Przy takim hurra optymistycznym kształceniu prawników - niemożliwe. Także w innych sferach i płaszczyznach kształcenia na poziomie szkolnictwa wyższego natychmiastowa rewizja dotychczasowej polityki niczym nie ograniczonej podaży pewnych typów wykształcenia wymaga nowego podejścia i zdecydowanego interwencjonizmu państwa.
Mit o tzw. kierunkach zamawianych
Niepojęta jest dla mnie przyjęta a powszechnie podziwiana oraz reklamowana koncepcja zmiany struktury szkolnictwa wyższego poprzez ograniczenie studiów humanistycznych. Ma odbywać się drogą uatrakcyjnienia studiów pewnych kierunków z nauk ścisłych poprzez swoiste dopłaty z budżetu państwa, zwane stypendiami na kierunkach pożądanych (deficytowych) wynoszące 1000,00 zł. Jeśli proces ten nie będzie ściśle skoordynowany z rozwojem gospodarczym, zdecydowanie większym programem inwestycji, rozwojem gospodarczym absolwenci ci dodatkowo za swe studia opłacani z budżetu państwa nie mają szans na zatrudnienie w zawodzie. Tak jak prawnicy. Opłacimy ich ekstra, naruszając zasadę równości, a potem nie zatrudnimy. Nie staną się zatem oczekiwaną dźwignią rozwoju gospodarczego. Można spodziewać się jedynie, że tacy absolwenci ostatecznie wyjadą za granicę. W tej sytuacji budżet państwa polskiego i tak opłacający znaczną część kosztów studiów odbytych przez obecnych i przyszłych emigrantów dodatkowo dokłada znaczące środki dla innych krajów, moim zdaniem, całkowicie bez sensu popierając proceder „kradzieży umysłów”. Tu musi wkroczyć jakaś forma planowania.
Rozwiązaniem są przede wszystkim, a może jedynie, stypendia fundowane, wiążące politykę gospodarczą np. przemysłowców z polityką wykształcenia uprawianą przez państwo. Dodać należy, że obecna suma 1 tysiąca złotych dla studenta kierunków uznanych przez biurokrację za deficytowe, stanowi 3/4 pensji asystenta w publicznej szkole wyższej, zatem wynagrodzenie pracownicze jest nieznacznie większe od stypendium. Żądamy natomiast dobrze świadczonej pracy przez młodego absolwenta szkoły wyższej, który musiał być jednym z najlepszych jej absolwentów. Teraz ma sytuację ekonomiczną zbliżoną do studenta.
Podkreślić należy, że jest to także sytuacja głęboko demoralizująca pomocniczych pracowników nauki (choć nie tylko ich). Z jednej strony opłacany dodatkowo student mający podjąć się pożądanych zdaniem biurokracji studiów, a z drugiej nauczający go absolwent mający na posiadanym już przezeń dyplomie najwyższe oceny, pracujący za niewiele większe wynagrodzenie, za to o wiele większych potrzebach (rodzina).Obaj pozostają w prawie takiej samej sytuacji ekonomicznej. To absolwent i student. Obaj mający żenująco niskie przychody. To jest prawdziwe partnerstwo uczonych i studentów, o którym tak wiele się mówi.
Przypuszczam, że obecna strategia rozwoju szkolnictwa wyższego (a właściwie brak takiej strategii) służą jednemu celowi, odsunięciu rosnących wskaźników bezrobocia w przyszłość. Problem i tak nieuchronnie powróci i to szybciej niż zakładają reformatorzy szkolnictwa wyższego.
Szkolnictwo wyższe a kariera naukowa
Droga kariery naukowej w Polsce poddawana jest olbrzymiej krytyce. Rzekomo jest zbyt długa, bardzo subiektywna, młode, zdolne umysły niszczone są przez sklerotycznych profesorów. Co więcej, i tak małe środki na badania są rzekomo marnowane. Przy tej krytyce pojawiają się zarzuty o niepotrzebnych szczeblach awansowych, a ich oczywistym i najgorszym rodzajem jest habilitacja, przecież nie ma jej w USA. To dopiero argument ciężkiej wagi!!! Jednak jakoś ci, którzy stopień doktora habilitowanego zdobyli, nie muszą iść zaraz potem na rentę zdrowotną. Zwolennikom tradycji przypomnę, że habilitacja została wprowadzona w międzywojniu.
Te najczęściej powierzchowne dyskusje zakończone (na razie) nowelizacją prawa o szkolnictwie wyższym, ustawie o stopniach naukowych i tytule…, na dobrą sprawę w tej „pokrętnej filozofii nauki i szkolnictwa wyższego” niczego nie zmieniły. Jednak zbyt mało okazano wnikliwości i determinacji by ten obszar szalenie ważny dla gospodarki i kultury wyprostować. Nie ma chęci aby doprowadzić do istotnych, a nie tylko pozornych reform. Pomimo tego co się mówi, zamiast racjonalizować się, w moim przekonaniu, szkolnictwo wyższe i nauka degenerują się. Środowisko szemrze i na razie głośno nie protestuje. Jest bowiem po prostu tchórzowskie. Odwaga wzrośnie gdy ruszą się studenci. Politycy tkwią w samozadowoleniu i temu nie można się dziwić. W końcu jedna z nielicznych i do tego „udana” reforma.
Są natomiast w środowisku nauki i szkolnictwa wyższego ekstremalne głosy wszystko potępiające w czambuł zarówno w nauce polskiej jak i w szkolnictwie wyższym. Wzór, ideał, widzą za granicą. Za tą krytyką przychodzą żądania natychmiastowej i gruntownej rewolucji. Jednak naprawdę nie można poszukiwać wzorów wyłącznie w Oxfordzie, Yale, Princeton i Harvardzie do natychmiastowego ich przeszczepienia do Polski. Tam również wszystko trwało długo. Długo dochodzono do światowej marki uczelni. By to osiągnąć nie bano się zainwestować wielkie środki, ściągnąć najlepsze umysły. Masy młodych uczonych w tych znakomitych uczelniach pochodzą także z tych rzekomo i z faktycznie zacofanych krajów, są licznymi stypendystami. Przeważnie nikt się nie pyta kto cię uznaje, lecz co potrafisz? Pochodzą z tych krajów gdzie profesor musi wydajnie pracować za 1000 euro i jeszcze aktualnie dodatkowo uzyskać międzynarodową rangę, zapewne potwierdzoną przez biurokrację nauki, bo nie środowiska, po to, by w ogóle mógł awansować w nauce. W Polsce środowiskowa opinia jest dla decydentów zawsze podejrzane. A kto jak nie polskie środowisko ma wiedzieć, kto jest kim? W tej sytuacji, kto zaczepi się w międzynarodowej nauce po co ma wracać do Polski, po co się wysilać za 500 euro, a po wyhabilitowaniu się za tyle samo pracować w nauce i szkolnictwie wyższym i zarazem dążyć do rzekomo światowych standardów.
System stopni naukowych, proces boloński, wszystko to brzmi dumnie, niekiedy tajemniczo, nowocześnie. Szybko i efektywnie kształcić, jak najszybciej wprowadzać do zawodu, uczyć nowych postaw zawodowych i moralnych, rozwijać ambicje itp., to spodziewane efekty reformy szkolnictwa wyższego. Trudno się z tym nie zgodzić, jednak w polskich warunkach organizacyjnych i płacowych są to tylko slogany i to slogany szkodliwe. Ich logika w odniesieniu do otoczenia środowiska szkolnictwa wyższego i samego szkolnictwa wyższego przypomina powiedzenie o młodym i zarazem doświadczonym specjaliście.
Otóż uważam, że wielce pożądany w tych kwestiach jest umiarkowany konserwatyzm. Jakoś nie dostrzegam tak wielu i tak przełomowych reform szkolnictwa wyższego w innych państwach świata, gdzie nakłady na szkolnictwo wyższe i naukę są nieporównywalne większe, ale i tam mają być ograniczane z powodu kryzysu. Głównie rządy bogatych państw myślą jakby wprowadzić opłatę za studia, choćby częściową, racjonalizować wydatki. My mamy problem jak wlewać do szkolnictwa wyższego coraz większe środki budżetowe, mając dobre samopoczucie, że szkolnictwo jest dynamiczne, zasadniczo bezpłatne, mamy najwięcej studentów i w zasadzie je mamy „za darmo”. Mamy je za darmo bowiem nie płacimy uczonym godnych pensji. Politycy poświęcą prędzej własną rękę (raczej palec lub paznokieć), niż zgodzą się na przerwanie nonsensu rzekomo bezpłatnego szkolnictwa wyższego. Gotują sobie jednak szeregi przyszłych katów, i to nie prymitywnych awanturników, lecz wykształconych a zarazem pozbawionych perspektyw absolwentów szkół wyższych.
Obecny model kariery naukowej w Polsce to:
1. Ukończenie studiów wyższych: licencjat i /lub/ magisterium.
2. Doktorat po studiach wyższych magisterskich, ale też możliwy jest on po licencjacie. Doktorat uzyskiwany jest, albo w drodze studiów doktoranckich, albo w drodze prywatnego seminarium danego profesora, coraz rzadziej wraz z asystenturą w uczelni.
3. Habilitacja.
4. Profesura tytularna.
5. Dwa stanowiska dla profesorów tytularnych: stanowisko profesora nadzwyczajnego stanowisko profesora zwyczajnego.
Stan obecny wcale nie jest korzystniejszy od poprzedniego a normatywnie nakreślone procedury zdobywania stopni i tytułu są moim zdaniem nadal czasochłonne, zbiurokratyzowane, wcale nie bardziej obiektywne i nie sprzyjają rozwojowi nauki, a jedynie odnoszą się do indywidualnej skomplikowanej ścieżki zdobywania kolejnych tytułów i stopni, do trzymania „w garści” rzekomo samodzielnych pracowników naukowych. W moim przekonaniu część przepisów sformułowano niechlujnie. Częste są luki w prawie, a kazuistyka wielu instytucji prawnych zadziwia.
Otóż dopiero po zakończeniu trudu awansu naukowego można zająć się nauką. Przestaje się pracować na stopień. Często jest jednak już za późno. W szkolnictwie wyższym i w strukturach nauki młody osobnik staje się człowiekiem po doktoracie, uczonym dopiero po habilitacji. Zresztą i tak w oczach wielu uczonych i organizatorów nauki pozostaje nawet po habilitacji, niepełnym dydaktykiem i uczonym. Piszą mu prof. z tyłu nazwiska, co ma pokazać, iż całkiem profesorem to on nie jest. Najczęściej jeszcze wiele lat po habilitacji pozostaje on (ona) adiunktem. Wszelkie próby szybszego awansu stwarzają problemy dla zainteresowanego i jego mistrza, który najczęściej młodemu sprzyja, a wnioskodawca słyszy od rektora czy dziekana, iż na stanowisko profesora jest dlań za wcześnie. Nie słyszą tego najczęściej od swego mistrza, lecz od osób funkcyjnych na uczelni.
(cdn.)
Lech Dubel
Autor jest profesorem w Katedrze Doktryn Politycznych i Prawnych Uniwersytetu Marii Skłodowskiej-Curie w Lublinie.
Druga część tekstu zostanie opublikowana jutro.