W społeczeństwach o większej równości dochodowej, jak dowodzą Richard Wilkinson i Kate Pickett w niedawno wydanej w Polsce książce „Duch równości”, występuje znacznie mniej niekorzystnych zjawisk niż w społeczeństwach o większych różnicach między dochodami najbogatszych i najuboższych. Na najbardziej ogólnym poziomie w stosunkowo egalitarnych krajach ludzie bardziej ufają sobie nawzajem, rzadziej sięgają po przemoc fizyczną, w tym także popełniają mniej zabójstw i innych ciężkich przestępstw. Współczynnik pryzonizacji w bardzo egalitarnej dochodowo Japonii jest ponad czternastokrotnie niższy niż w przodujących w nierównościach Stanach Zjednoczonych, pomimo że poziom zamożności w tych państwach jest zbliżony. Wynika to nie tylko z częstości popełniania przestępstw, lecz także z odmiennego podejścia wymiaru sprawiedliwości: nastawienia na resocjalizację i przywrócenie społeczności w odróżnieniu od dążenia do zemsty i wykluczenia.
Obywatele krajów o większej równości dochodowej cieszą się też lepszym zdrowiem: rzadziej cierpią na „schorzenia psychiczne”, rzadziej sięgają po narkotyki, mniejsza ich proporcja przejawia nadwagę i otyłość, a oczekiwana długość życia jest dłuższa; także śmiertelność niemowląt jest niższa. Nastolatki znacznie rzadziej zachodzą w ciążę, dzięki czemu są mniej narażone na utrudnienia w zdobyciu wykształcenia, pełnieniu aktywnej roli zawodowej i osiągnięciu niezależności materialnej. W egalitarnych krajach a kobiety zajmują lepszą pozycję w sferze publicznej, zawodowej i ekonomicznej. Znacznie większa część dochodu narodowego przeznaczana jest tam na pomoc zagraniczną.
Wśród innych korzyści z równości można wymienić lepsze umiejętności nastolatków w zakresie matematyki, czytania i pisania, większą proporcję osób kończących szkołę średnią, a także bardziej adekwatny do możliwości poziom aspiracji i wyższą mobilność społeczną, mierzoną zajmowaniem pozycji społeczno-ekonomicznej innej niż pozycja ojca, gdy był w tym samym wieku. W krajach o małych nierównościach dzieci także rzadziej: biorą udział w bójkach, są tyranizowane przez rówieśników i odczuwają, że nie są oni „życzliwi ani pomocni”. Nie tylko więc w sferze obiektywnych wskaźników radzenia sobie, lecz także w zakresie subiektywnego odczuwania komfortu życia egalitaryzm okazuje się korzystny.
Przedstawione przez brytyjskich epidemiologów dane pochodzą z badań prowadzonych w dwudziestu trzech krajach. W zakresie niemal każdego z przyjętych kryteriów: zdrowotnych, edukacyjnych, związanych z jakością życia społecznego, kraje egalitarnych, takich jak Japonia czy państwa skandynawskie, wypadają znacznie lepiej niż kraj o stromym rozkładzie dochodów, takie jak USA czy Singapur. Podobne porównania w obrębie samego światowego hegemona również pokazały, że obywatele stanów o stosunkowo spłaszczonej strukturze dochodów mają się lepiej niż mieszkańcy stanów o dużych różnicach dochodowych. Wydawałoby się zatem, że powinno być łatwo przekonać polityków, a może wcześniej wyborców, aby priorytetowo traktowali takie przedsięwzięcia, które pozwolą na osiągnięcie większej równości, a więc dążenie do wyrównania zarobków, zróżnicowania podatków i zwiększenia redystrybucji. Dlaczego zatem trudno o wolę polityczną do wprowadzenia niezbędnych zmian? Dlaczego problem nadmiernych nierówności nie jest traktowany priorytetowo? Przecież jego rozwiązanie mogłoby doprowadzić do złagodzenia patologii, poprawy stanu zdrowia obywateli, lepszego poziomu wykształcenia, wzrostu zaufania społecznego i poprawy jakości życia. Odpowiedź na te pytania tylko pozornie jest oczywista.
Najłacniej nasuwające się wyjaśnienie tego, dlaczego równość nie triumfuje (nawet w najbardziej egalitarnych krajach dochody najlepiej zarabiającej jednej piątej są czterokrotnie wyższe niż najmniej zarabiającej jednej piątej) to oczywiście wskazanie na materialne korzyści odnoszone przez uprzywilejowanych. Dlaczego ludzie o najwyższych dochodach mieliby dobrowolnie rezygnować – na poziomie systemowym – z jakiejś ich części? Jeśli są w stanie skutecznie lobbować w legislaturach, to mogą zabiegać o obniżanie podatków, jak to miało miejsce w Polsce, lub o przedłużanie ulg podatkowych, jak to stało się niedawno w Stanach Zjednoczonych. Sama ekonomiczna motywacja to jednak za mało, aby wyjaśnić zróżnicowanie między krajami. Nie ma podstaw do przypuszczeń, że biznesmeni czy członkowie kadry zarządzającej w kontynentalnej Europie Zachodniej są mniej chciwi niż w Ameryce Północnej. Jedni i drudzy prawdopodobnie w podobny sposób dążą do maksymalizacji dochodów, a jedynie napotykają na inne warunki społeczno-polityczne. Te jednak nie są rezultatem idiosynkratycznych decyzji polityków, a przynajmniej do pewnego stopnia stanowią pochodną różnic kulturowych. Mieszkańcy krajów o stosunkowo nieznacznej rozpiętości dochodów, przede wszystkim zachodni europejczycy, w większym stopniu cenią egalitarne wartości takie jak: sprawiedliwość społeczna, równość, lojalność, odpowiedzialność, pomocność, uczciwość, akceptacja swojego miejsca w życiu. Mieszkańcy części krajów Afryki i Azji, gdzie nierówności dochodowe są znaczne, wysoko cenią wartości hierarchiczne takie jak bogactwo czy władza. Oczywiście związek między deklarowanym poparciem dla hasłowo oznaczanych wartości a konkretnymi preferencjami politycznymi, prowadzącymi do ukształtowania się (nie)równościowych relacji jest ograniczony. Jednak niedostrzeganie tego rodzaju podstawowych różnic kulturowych prowadzi do lekceważenia trudności, na jakie napotykają zmiany polityczne.
Większa równość w sferze materialnej w niektórych krajach jest mało osiągalna nawet pomimo tego, że skorzystaliby na niej także bogaci. W krajach i poszczególnych stanach Ameryki Północnej oni bowiem również cierpią z powodu gorszego stanu zdrowia prowadzącego do krótszego życia i są zagrożeni przestępczością. Z uwagi na większą presję na osobiste osiągnięcia oraz przywiązywanie wagi do zewnętrznych oznak statusu narażeni są na większy stres, niż byliby w bardziej egalitarnych krajach. Większość dostępnych wskaźników jakości życia świadczy o tym, że mniejsze nierówności materialne są związane z wyższą jakością życia. Po prostu mieszkanie w środowisku bezpiecznym pod względem bytowym i społecznym, doświadczanie zaufania i życzliwości, a jednocześnie mniejszej presji na osiągnięcia zawodowe, pozwala na osiąganie większej satysfakcji, a więc wyższego subiektywnego dobrostanu.
Natomiast bycie bogatym nie czyni bardziej szczęśliwym. Dane z licznych badań psychologicznych pokazują, że związek między poziomem życia a jego jakością jest na ogół słaby i dotyczy tylko grup gorzej sytuowanych. Po zaspokojeniu podstawowych potrzeb dalsze bogacenie się nie ma wpływu na poziom zadowolenia z życia. Oczywisty wniosek z tego dla równościowych praktyk politycznych jest taki, że większa równość dochodowa, w tym redystrybucja i wspieranie innych form własności niż prywatna, zapobiega poczuciu nieszczęśliwości, eliminując obszary biedy, a jednocześnie wcale nie musi pozbawiać bogatych ich podstaw do doświadczania pełnej satysfakcji z życia.
Opór przeciwko równości nie musi wynikać bezpośrednio z kulturowych preferencji do hierarchizacji, bogactwa, osiągnięć czy władzy. W krajach o dużych nierównościach jedną z korzyści osiąganych przez członków grup uprzywilejowanych jest możliwość dokonywanie „porównań w dół” (z osobami gorszymi pod jakimś względem, na przykład materialnym), które dostarczają przesłanek do podwyższania poczucia własnej wartości. Jest to szczególnie ważne w kulturach, jak północnoamerykańska, zorientowanych na tak zwane mistrzostwo, a więc takich, w których cenione są: wybór własnych celów, śmiałość, niezależność, ambicja, odnoszenie sukcesów, wywieranie wpływu i uznanie społeczne. Doświadczanie realizacji tych wartości, choćby wiązało się z lekceważeniem potrzeb innych, wykorzystywaniem ich czy skazywaniem na porażkę, jest bardziej atrakcyjne niż innych, na przykład wspólnotowych lub zorientowanych na osiąganie tak abstrakcyjnych celów, jak ochrona środowiska naturalnego czy pokój na świecie. Skoro jedni wygrywają w rywalizacyjnym wyścigu i mogą budować samoocenę na korzystnych porównaniach z innymi, pozostali – znacznie liczniejsi – przegrywają, doświadczają frustracji i poczucia mniejszej wartości. Jak sobie z tym radzą?
Odpowiedzi jest kilka, jednak dwie zasługują na szczególną uwagę. Zgodnie z teorią dominacji społecznej Jima Sidaniusa i Felicii Pratto ludzie w mniejszym lub większym stopniu akceptują uprzywilejowanie jednych grup w stosunku do innych. Znacznie łatwiej o taką akceptację wtedy, gdy myślą o sobie jako o członkach grup uprzywilejowanych, a więc dokonują wspomnianych porównań w dół, tyle że na poziomie grupowym. Niemal zawsze znajdzie się taka grupa, której położenie jest gorsze od naszej. Problem tylko w tym, na ile naturalne i oczywiste jest porównanie akurat z taką grupą, a nie tą o wyższym statusie. Jednak niezależnie od dokonywanych porównań w każdym przypadku akceptacji nierówności sprzyjają tak zwane legitymizujące mity czyli przeświadczenia racjonalizujące nierówności międzygrupowe. Należą do nich choćby: przekonanie o pochodzeniu władzy monarszej od boga, protestancka etyka pracy, przypisywanie ludziom osobistej odpowiedzialności za własne położenie materialne, a także uprzedzenia sankcjonujące dyskryminowanie różnych grup: nacjonalizm, rasizm i uprzedzenia etniczne, seksizm, klasizm (uprzedzenie wobec ubogich), ageism (uprzedzenie wobec osób starszych). Mity osłabiające hierarchię, takie jak ideologie socjalizmu czy chrześcijańskiej miłości bliźniego, w większości społeczeństw stanowią zbyt słabą przeciwwagę dla mitów umacniających hierarchię, aby równość mogła stanowić jakiś istotny cel. Stąd hierarchiczne relacje międzygrupowe okazują się trwałe, nawet jeśli nie towarzyszy im notoryczna instytucjonalna czy fizyczna przemoc.
Nie wszystkie przypadki podporządkowania nierównościom daje się jednak wytłumaczyć akceptacją nierówności międzygrupowych z pozycji członka grupy uprzywilejowanej. Niekiedy obiektywne dysproporcje w położeniu grup są ogromne, a ewidentna niesprawiedliwość z tym związana sprawia, że członkowie dyskryminowanych grup powinni mieć trudności z akceptacją własnej sytuacji. Zadziwiające jest więc to, że porządek społeczny okazuje się tak trwały, a biedni godzą się z nierównościami co najmniej tak łatwo, jak bogaci. Są na przykład skłonni popierać ograniczanie praw obywatelskich w imię bezpieczeństwa publicznego czy też popierają partie polityczne działające w interesie bogatych (w Polsce – cztery główne siły parlamentarne). Obserwacja takich zachowań skłoniła psychologa społecznego Johna Josta do sformułowania teorii usprawiedliwiania systemu, w myśl której istnieje powszechny ogólny motyw usprawiedliwiania istniejącego porządku społecznego. Motyw ten jest przynajmniej częściowo odpowiedzialny za uwewnętrznienie poczucia gorszości wśród członków grup pokrzywdzonych, jego działanie można zaobserwować zwłaszcza na wewnętrznym, nieświadomym poziomie i paradoksalnie bywa silniejszy wśród osób, którym system wyrządza najwięcej szkód. Szczególnie frapującym zjawiskiem jest faworyzowanie grupy obcej przez członków grup pokrzywdzonych (czarnoskórych, osób starszych, gejów i lesbijek). Postawy takich osób wobec grupy do której należą, zwłaszcza gdy nie są badane z użyciem miar deklaratywnych, bywają nawet mniej przychylne niż wobec grup, które są uprzywilejowane ich kosztem. Mechanizmem leżącym u podstaw tego nieoczekiwanego zjawiska jest nieuświadomione dążenie do minimalizowania psychologicznych kosztów, które płynęłyby z przekonania o niesprawiedliwości systemu społeczno-politycznego. W pewnym sensie korzystniej jest uznać, że własne położenie, czy też położenie grupy, do której się należy, jest zasłużone. Pozwala to uniknąć presji na oczywistą, wydawałoby się, w takim przypadku kontestację systemu. Antysystemowe protesty, których wiele krajów doświadczyło w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy z pewnością stanowi wyzwanie dla teorii usprawiedliwiania systemu, warto jednak zwrócić uwagę na ograniczony zasięg tych działań. Prawdziwie antysystemowe ruchy, jak Occupy Wall Street czy Ruch Oburzonych mają jednak mocno elitarny charakter.
Równość napotyka na szereg kulturowych i psychologicznych ograniczeń. Jako hasło zyskuje na atrakcyjności dzięki temu, że dane o nieracjonalnych dysproporcjach w dochodach są upowszechniane, zwłaszcza dzięki Internetowi i obiegowi informacji poza głównym nurtem mediów. Nowe i gwałtownie rosnące patologie społeczne takie jak prekaryzacja z pewnością stwarzają warunki dla upowszechniania idei bardziej egalitarnego społeczeństwa. Jednak zarówno zmiany kulturowe, jak i – w jeszcze większym stopniu – te na poziomie psychologii jednostki, potrzebują czasu. Rolą lewicowych intelektualistów i praktyków życia społecznego jest katalizacja tych zmian. Tylko wtedy równość ma szansę przestać być jedynie rewolucyjnym hasłem.
Jarosław Klebaniuk
Tekst ukazał się w „Dolnośląskim Dodatku Kulturalnym” nr 6 (wrzesień 2012) do „Le Monde Diplomatique – edycja polska”.