Polemika z tekstem Anny Zawadzkiej[1]
Publicystyka Anny Zawadzkiej zwykle do mnie przemawia, przekonuje. Z jednym wyjątkiem – tekstów poświęconych macierzyństwu. Odnajduję w nich nietolerancję i niespójność logiczną, które zadziwiają u autorki znanej z precyzji myślenia, wrogiego wszelkim wykluczeniom. Swoje poglądy w tej kwestii zawarła ona przede wszystkim w tekście pt. „Macierzyzm”, gdzie definiuje tytułowe zjawisko jako faworyzowanie matek oraz odrzucenie kobiet, które nie mają dzieci. Dokonuje tego jej zdaniem nie tylko konserwatywne społeczeństwo, lecz także rodzime środowisko feministyczne, które udowadnia swój konformizm i pójście na lep dominującego dyskursu tym, że polski feminizm „od wielu miesięcy (...) kręci się wokół macierzyństwa”. Już lektura tego – pierwszego! – zdania felietonu owocuje zdumieniem, które dalej będzie narastać. Kobiety rodzą dzieci od milionów lat, feminizm istnieje lat dwieście z okładem. Od samego początku zajmował się on kwestią macierzyństwa, które jest udziałem większości kobiet, a pozostałych w taki czy inny sposób dotyczy. Jak to możliwe, że polski feminizm odkrył je jako temat dopiero w ostatnich miesiącach i w jaki sposób może to świadczyć o czymkolwiek?
Zawadzka nie wspomina, z kim polemizuje, ale obiekt jej ataku łatwo wskazać. To książka Matka feministka, gdzie Agnieszka Graff relacjonuje swoje doświadczenia macierzyńskie i snuje refleksje polityczne. To nie z nimi jednak dyskutuje „Macierzyzm”; celem krytyki jest fakt, że Graff najwyraźniej cieszy się z wychowywania dziecka i nie wstydzi się o tym mówić. W tym momencie pora na coming out, cóż, że zapewne dla większości ludzi banalny. Otóż ja też mam dziecko i także mnie ono uszczęśliwia. To doświadczenie przekształciło mój charakter i – podobnie jak Graff – mocno już mnie zmęczyło. A jednak chcę go, realizuję się w nim, pozwala mi ono patrzeć na świat w nowy, cenny dla mnie sposób. Nie mam potrzeby zmuszania innych kobiet, by czuły tak jak ja. Feminizm jest dla mnie perspektywą otwarcia na kobiece doświadczenia, a nie ich zakazywaniem. Stąd felieton Zawadzkiej budzi mój sprzeciw. Sugeruje ona bowiem, że takimi jak ja kierują podejrzane, niefeministyczne przesłanki, które tylko ona potrafi właściwie, a więc krytycznie, opisać.
Skąd tak dobrze widać motywacje innych? Z wyżyn wszechwiedzy czy z najniższego dołu nieuprzywilejowania? Zawadzka przemawia z obu tych feministycznie niezbyt wiarygodnych perspektyw jednocześnie. Wszechwiedza podpowiada jej, że tematem macierzyństwa można w ruchu kobiecym zająć się z następujących powodów: frustracji z powodu porażek w walce o prawa reprodukcyjne, chęci uzyskania zrozumienia mitycznych „zwyczajnych kobiet” lub pragnienia zdobycia popularności w mediach. Fantazmatyczna perspektywa pokrzywdzenia przez wszelkie możliwe hierarchie natomiast skłania ją do stwierdzenia, że „matka to w kulturze polskiej nadal jedyna prawomocna tożsamość dorosłej kobiety”. Uderza faktograficzna błędność tej opinii; wśród kobiet będących w Polsce autorytetami macierzyństwo występuje circa tak samo często, jak w szerszej populacji. Zawadzkiej jednak nie chodzi o fakty, tylko o możliwość potępiania. Oskarża feministki, które zostały matkami, między innymi o to, że przyświecał im cel „niekonfrontacyjnego zdobycia pozytywnej samooceny poprzez wypełnienie oczekiwanego przeznaczenia”. W tym miejscu chętnie się podłożę. Mimo że nieraz chciało mi się wyć z powodu utknięcia w nawale macierzyńskich zajęć, czerpałam i czerpię satysfakcję z uznania, które otrzymuję jako matka. Co więcej, uważam, że ono mi się należy. Wykonuję bowiem ciężką, niezwykle potrzebną pracę. Poświęcam ogromną część swojego czasu i emocji nowemu człowiekowi, stojącemu dla mnie w centrum wszechświata. Spełniam w ten sposób ważną potrzebę swojej córki, która dzięki moim staraniom ma szansę zyskać umiejętność samoakceptacji i zdolność do szczęścia.
Czy kogokolwiek wykluczam, jeśli doceniam swoją i innych pracę macierzyńską? Czy deklaracja, że x jest czymś wartościowym, pociąga za sobą stwierdzenie, że y jest nic niewarte? Moim zdaniem nie i potrzeba dużo złej woli, żeby tak to przedstawiać. Wracając do mojego macierzyństwa: tym, co staram się wpoić córce, jest przekonanie o wielości możliwych wyborów. Może mieć dzieci, może ich nie mieć. Może kochać chłopców albo dziewczyny. Może lubić kolor różowy lub woleć zgniłozielony. Nawet jeśli będzie myśleć zupełnie inaczej niż ja, zawsze będzie ważna, zawsze godna wysłuchania. Czym jest to podejście po przełożeniu na wymiar polityczny? Zaufaniem do czyjegoś wyboru. Sama oczekuję od feminizmu tego zaufania, tymczasem felieton Zawadzkiej stoi na jego antypodach. Kobiety, nawet feministki, są dla niej – jak dla mizoginów! – zawsze podejrzane w swoich motywacjach. A nuż przeszły do obozu wroga, choć twierdzą inaczej? Matki zadowolone z roli macierzyńskiej zrobiły to jej zdaniem na pewno, toteż należy im odebrać głos w debacie feministycznej. Łaskawie jednak można go udzielić osobom, których doświadczenie macierzyńskie jest mniej normatywne, a przede wszystkim bardziej gorzkie.
Kto więc ma prawo mówić o swoim macierzyństwie? Autorka wymienia kobiety, które zostały matkami wskutek braku prawa do aborcji oraz te, które nie zdawały sobie sprawy z „uporczywości, frustracji i zniewolenia rolą matki przed wejściem w nią”. Wspomina także o matkach nieheteroseksualnych. Doświadczeń jest wiele, warunek jeden – muszą one być negatywne. To samo widać w podejściu Zawadzkiej do doświadczeń dzieci, a dokładniej córek, gdyż tylko o nich wspomina. Jej zdaniem powinny one mówić głośno o tym, co w procesie wychowania nie powiodło się z winy ich matek. Wśród macierzyńskich grzechów wylicza przyuczanie córek do podporządkowania, zmuszanie ich do spełniania niezrealizowanych planów matek, niedostrzeganie krzywdy córki ze strony mężczyzn z rodziny, zazdrość matek o emancypację, jakiej same nie zaznały itp. Są to wszystko ważne tematy, wiele mówiące o naszych uwarunkowaniach, ale powinnyśmy się starać ująć je inaczej niż piętnujący destrukcyjne wpływy matek popularny dyskurs antyfeministyczny. Zawadzkiej jednak nie chodzi o ulepszanie stosunków matek i córek, tylko o podważenie przekonania o pozytywnej funkcji macierzyństwa. Tylko w ten sposób można jej zdaniem stanąć po stronie kobiet, które z racji bezdzietności są narażone na stygmatyzację jako „wybrakowane egoistki” czy „niepełne obywatelki”.
To rozumowanie wydaje mi się błędne z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, walka z patriarchalnym „dziel i rządź” polegająca na stawaniu po którejś ze stron wmówionego nam sporu jest z góry skazana na porażkę. Po drugie, nie widzę przeszkód, by feminizm zajmował się jednocześnie matkami i nie-matkami, bronił ich na równi przed wymierzoną w kobiety przemocą. Tymczasem Zawadzka stawia sobie za cel udowodnić, że samo macierzyństwo do złudzenia przemoc przypomina. Jak pisze: „Wiemy już, że gwałt nie jest wynikiem męskiej potrzeby seksualnego spełnienia, którą to potrzebę dyktuje nie znosząca sprzeciwu biologia, lecz aktem dominacji, któremu wymiar wyjątkowej dewastacji i upokorzenia zapewniają między innymi społeczne i kulturowe konotacje cielesności i seksualności. Dlaczego nie jesteśmy w stanie poprzez podobnie społeczny i kulturowy pryzmat przyjrzeć się pragnieniu posiadania dziecka?”. Bulwersuje mnie nie tyle wątpliwy konstruktywizm kulturowy tego zestawienia, ile zawarte w nim zrównanie gwałtu i rodzenia, rzekomo analogicznych jako metody realizacji społecznych wyobrażeń męskości i kobiecości. Stąd już tylko krok do kuriozalnego wniosku, że urodzenie dziecka jest czymś równie przerażającym i destrukcyjnym, jak przemoc seksualna. Zawadzka nie zastanawia się, jak jej porównanie odczytują osoby, które mają lub planują mieć dziecko, a w przeszłości padły ofiarą gwałtu. A co tam, nie ma jak mocne uderzenie w macierzyńskiego potwora!
To nie koniec ciosów na odlew. Zawadzka wzywa, by nie bać się mówić o tym, „w jakim świetle stawia indywidualne potrzeby posiadania dziecka zatrważające przeludnienie na świecie oraz przeludnienia tego dystrybucja, podyktowana geopolitycznymi podziałami na rejony nędzy i bogactwa”. Powiedziałabym, że w takim samym, jak wiele innych faktów z codziennego życia przeciętnego mieszkańca Polski, mającego chociażby nieograniczony dostęp do wody pitnej, podczas gdy wielu ludzi na świecie go nie ma. Zawadzka jednak uważa inaczej. Kobiety i mężczyźni, którym zależy, by dziecko powstało z ich jajeczek i plemników, zostają w tekście „Dziecko bardziej rasowe”[2] zgodnie z tytułem oskarżeni o rodzaj rasizmu, bo przecież gdyby nie irracjonalna wiara w wyższość własnych genów, mogliby adoptować sierotę z krajów objętych głodem lub wojną albo przynajmniej z rodzimego domu dziecka. Twierdzi to kobieta, która nikogo nie adoptowała, a matkom adoptowanych dzieci, o ile są one zadowolone z ich wychowywania, zarzuca „macierzyzm” tak samo jak matkom biologicznym.
Podsumujmy. Skupienie na macierzyństwie przez feministki zostało potępione za rzekome utrwalanie społecznej pogardy dla kobiet niemających dzieci. Czy jednak Zawadzka dowartościowuje swoje lub cudze doświadczenie bezdzietności? Z tekstu dowiemy się o nim niewiele, gdyż autorka wcale nie chce, żeby jej głos był wysłuchany na równi z innymi. Z „Macierzyzmu” wyziera natomiast jej pragnienie, by ustawiać, porównywać i orzekać, które doświadczenia kobiece są godne feminizmu, a które nie. Oskarża ona ruch kobiecy, że rozdał role matek i córek, w którym to podziale sama się nie odnajduje. I rzeczywiście sobie przypisała odmienną funkcję: nadzorczyni sumień, strażniczki ortodoksji, niestroniącej od moralnego szantażu. Nie chciałabym żyć w świecie, gdzie ten sposób myślenia wyznaczałby normę, a przede wszystkim nie życzyłabym sobie takiego świata dla mojej córki.
Przypisy:
[1] A. Zawadzka, „Macierzyzm”, http://lewica.pl/blog/zawadzka/29455/
[2] A. Zawadzka, “Dziecko bardziej rasowe”, Bez Dogmatu, nr 99.
Katarzyna Szumlewicz
Artykuł ukazał się w kwartalniku "Bez Dogmatu".