Przedwyborcze orędzie Aleksandra Łukaszenki wygłoszone 5 sierpnia oglądałam razem ze znajomą Białorusinką. „Kłamstwo!”, „Co on mówi?!”, „Czemu tak kłamie?” – unosiła się co chwilę, ona, osoba na co dzień absolutnie pokojowo nastawiona do świata. Łukaszenko przez półtorej godziny tłumaczył zebranym parlamentarzystom, ministrom i ambasadorom, że limit rewolucji Białoruś już wyczerpała, potrzebne są stopniowe zmiany i powoli wdrażane reformy. Ostrzegał przed wojną hybrydową, wyśmiewał się z „trzech dziewczynek”, które rzucały mu wyzwanie na opozycyjnych wiecach. Słuchali go z kamiennymi twarzami.
Bodaj najbardziej nieprzeniknione były oblicza mężczyzn w mundurach. Przed wyborami spekulowano: czy niektórzy z nich są gotowi porzucić Łukaszenkę? Żyjący w Polsce białoruski bloger, autor rozchwytywanych opozycyjnych kanałów na platformie Telegram, 22-letni Ściapan Puciła, w sieci Nexta (czyt. niechta – ktoś), twierdził, że niezadowolonych w armii, milicji i nawet białoruskim KGB jest bardzo wielu. Takie ponoć sygnały otrzymywał z kraju, od licznych, rzecz jasna anonimowych źródeł. Opozycja świetnie zdawała sobie sprawę, że postawa siłowików zdecyduje, jak skończy się ta kampania wyborcza. Sama główna kontrkandydatka Łukaszenki, Swiatłana Cichanouska, w ostatnim przedwyborczym apelu wideo zwraca się także do ludzi ze struktur siłowych: nie wykonujcie przestępczych rozkazów!
Kamienie przeciw granatom hukowym
Wykonali. Poza nielicznymi wyjątkami w Kobryniu, Lidzie i Mołodecznie, gdzie 9 i 10 sierpnia funkcjonariusze pozwalali demonstrować niezadowolenie z powodu oficjalnego wyniku wyborów, OMON zadziałał bezwzględnie. Tylko pierwszej nocy zatrzymano ok. trzech tysięcy demonstrantów, w całym kraju, bo protestowano nie tylko w Mińsku: niezadowoleni z cząstkowych wyników wyborów znaleźli się we wszystkich miastach obwodowych. 10 sierpnia przewodniczący Komitetu Śledczego Iwan Naskiewicz zapowiedział, że tym, którzy starli się z OMON-em, grozić będzie nawet 15 lat więzienia. Kilka godzin później demonstracje zaczęły się od nowa: ścisłe centrum Mińska zostało już wcześniej zamknięte przez wojsko, ale tysiące ludzi zgromadziło się przy metrze Puszkinska, bez powodzenia usiłując zabarykadować się na pobliskim skrzyżowaniu. Do konfrontacji doszło w rejonie historycznej Niamihi, obok Pałacu Sportu i hotelu Jubilejny – milicja użyła armatek wodnych, gumowych kul i granatów hukowych, samochody wjeżdżały w tłum, a protestujący stawiali opór, zbijali się w ludzkie łańcuchy, rozpraszali się po osiedlach i klatkach schodowych (opozycyjne kanały na Telegramie pełne są informacji, co i gdzie się dzieje, gdzie w razie potrzeby uciekać, jak dostać się do budynków), rzucali kostką brukową. To granat hukowy najprawdopodobniej zabił pierwszą śmiertelną ofiarę starć: mężczyznę, który próbował odrzucić go z powrotem w stronę funkcjonariuszy. Liczba rannych, w tym ciężko, od gumowych kul, idzie w setki. W nocy z 11 na 12 sierpnia doszedł też kolejny tysiąc zatrzymanych.
Demonstranci ponieśli jeszcze jedną stratę: nie będzie z nimi Swiatłany Cichanouskiej. 10 sierpnia po południu kandydatka, ogłosiwszy się prawdziwą zwyciężczynią wyborów, udała się do siedziby Centralnego Komitetu Wyborczego, by złożyć oficjalny protest. Jej sztab stracił z nią kontakt, zaś 11 sierpnia kobieta odnalazła się już za granicą, na Litwie. Nagrała oświadczenie: uznaje wynik wyborów, przyznaje, że sytuacja ją przerosła, swoich zwolenników prosi o powstrzymanie się od przemocy, a sama wyjeżdża do swoich dzieci, bo to one są najważniejsze. Nikt raczej nie wierzy, że nagranie kandydatki, na którym całkowicie załamana kobieta czyta z kartki upokarzające oświadczenie, naprawdę powstało dobrowolnie: szantaż służb i pozbycie się Cichanouskiej z Białorusi to logiczny finał kampanii wyborczej. Władze odmawiały w niej opozycyjnym kandydatom rejestracji, wsadzały ich do aresztów, odwoływały mityngi Cichanouskiej pod pretekstem wymiany kostki brukowej. Według broniącej praw człowieka organizacji Wiasna, od maja do lipca za udział w spontanicznych protestach zatrzymano łącznie przynajmniej 1140 osób. Jednymi z ostatnich zatrzymanych byli 6 sierpnia dźwiękowcy, którzy podczas plenerowej imprezy dla rodzin z dziećmi (z założenia prorządowej) puścili piosenkę kultowego radzieckiego zespołu Kino – „Pieriemien!” (Zmian), hit, który w tej kampanii stał się jednym z symboli opozycji. Jednego z marzących o zmianach didżejów spotkała w trybie przyspieszonym kara 10 dni aresztu za „chuligaństwo”, jego kolega czeka na sprawę. Łukaszenko chciał być groźny, ale w oczach młodych obywateli nie takimi gestami zdobywa się szacunek i poparcie, podobnie jak nie mogły mu go dać nachalnie puszczane w mińskim metrze przypomnienia o terminie wyborów czy gigantyczne plakaty z datą głosowania rozwieszone w całym mieście.
Przypadkowa niepodległość
Swoją deklarację suwerenności w 1990 r. Rada Najwyższa Białoruskiej SRR ogłaszała bardziej z konieczności niż z przekonania, w wyniku przemian zachodzących w Moskwie, a nie oddolnych ruchów domagających się niepodległości (te były daleko za słabe). Rok później przystąpiono w Mińsku do tworzenia „regulowanej gospodarki rynkowej”. Jak pisze w swojej „Białorusi” historyk Eugeniusz Mironowicz, „szybko rosły fortuny ludzi związanych z elitą władzy. System koncesji, zezwoleń, zwolnień celnych i fikcyjnych kontraktów stworzył zagmatwany węzeł powiązań na styku gospodarki i polityki. Regulowana gospodarka rynkowa dawała możliwość kontroli życia gospodarczego i bogacenia się stosunkowo niewielkiej liczbie obywateli, głównie tych będących blisko obozu władzy”. Dodatkową przeszkodą okazało się uzależnienie białoruskiej gospodarki od rosyjskich surowców, paliw i rynków zbytu. Transformacja okazała się dla obywateli przekleństwem. Demokracja nie wytrzymywała porównania z epoką I sekretarza Piotra Maszeraua (lata 1965-1980), gdy – znowu oddajmy głos Mironowiczowi – „Białoruś zajęła czołowe miejsce w ZSRR zarówno pod względem rozwoju gospodarki, jak i poziomu życia mieszkańców”. Rozwijał się przemysł, postępowała urbanizacja, a opłaty za państwowe usługi telekomunikacyjne, transportowe i komunalne obniżono do symbolicznego poziomu. Aleksandr Łukaszenko, który w wyborach w 1994 r. obiecywał uczciwe państwo, powrót sprawiedliwości społecznej i zahamowanie przemian wolnorynkowych, nie dał szans konkurentom.
Obywatele, którzy pamiętali fatalny początek lat 90., bez żalu wybaczali prezydentowi Łukaszence demontaż kolejnych elementów liberalnej demokracji: podporządkowanie władzom przestrzeni medialnej, upolitycznienie sądów i prokuratur, marginalizację parlamentu, nowe prerogatywy prezydenta włącznie z mianowaniem burmistrzów i dyrektorów fabryk, zniesienie limitu prezydenckich kadencji i nawet przemoc KGB wobec szczególnie niewygodnych konkurentów czy dziennikarzy. Łukaszenko miał charyzmę; nawet niechętni mu przyznawali, że skutecznie zbudował wizerunek przywódcy bliskiego prostym ludziom, wręcz prezydenta-Robin Hooda, który karze nieuczciwych, a dba o najsłabszych. U schyłku lat 90. w białoruskiej gospodarce doszło do wyraźnego ożywienia, a wzrost gospodarczy utrzymał się i w latach następnych, dzięki importowi rosyjskich surowców po obniżonych cenach. To, że pod rządami Łukaszenki wzrosły pensje, emerytury i świadczenia socjalne, przyznaje nawet Anatolij Fieduta, niegdyś rzecznik prasowy białoruskiego przywódcy, dziś jego biograf i krytyk. Jednak model peryferyjnego sterowanego „kapitalizmu z ludzką twarzą”, w zaledwie dziewięciomilionowym państwie uzależnionym od tanich surowców, osiągnął swoje granice.
To nie socjalizm
Poziom nierówności społecznych na Białorusi wciąż jest znacznie niższy, niż u sąsiadów, gdzie neoliberalizm bez hamulców zatriumfował dużo wcześniej, ale w ostatnich latach odsetek żyjących w ubóstwie i różnice w zarobkach rosną coraz szybciej. W maju 2020 r. średnie wynagrodzenie wyniosło na Białorusi 1228 rubli białoruskich (ok. 2550 zł), ale mediana już tylko niecałe 894 ruble (ok. 1780 zł), a dominanta, najczęściej spotykana, nie przekraczała 640 rubli (1280 zł). Takich różnic między medianą a średnią nie było nigdy w ostatnich dziesięcioleciu. W dodatku wszędzie rosną ceny, a zarobki wyliczone dla całego kraju są praktycznie nieosiągalne poza Mińskiem: przykładowo w położonym na zachodzie kraju obwodzie brzeskim mediana i dominanta to odpowiednio 828,5 i 581 rubli, we wschodnim mohylewskim – 811 i 565. Kolejna zmiana, której nie da się nazwać prospołeczną: od 2016 r. na Białorusi systematycznie podnoszony jest wiek emerytalny, o pół roku co rok, aż w 2022 r. zostanie osiągnięty poziom docelowy – 63 lata dla mężczyzn i 58 dla kobiet. Władze przestały również wliczać do stażu pracy czas służby w wojsku, urlopu macierzyńskiego czy opieki nad osobą niezdolną do samodzielnej egzystencji. Jeszcze wcześniej, w 2010 r., zlikwidowano część ustawowych ulg dla studentów i emerytów. prawo do strajku i działalność niezależnych związków zawodowych są mocno ograniczone. Bezrobocie pozostaje na niskim poziomie, ale już 70 proc. pracujących, nawet w wielkich państwowych zakładach, nie ma umowy na czas nieokreślony, tylko kontrakt na mniej niż trzy lata, co w oczywisty sposób zniechęca do wchodzenia w spory z kierownictwem zakładu; prawo do strajku i działalność niezależnych związków zawodowych są zresztą mocno ograniczone. Władza woli, by krytykowano ją z liberalnych czy ogólnikowo proeuropejskich pozycji, niż z lewa.
W takie państwo coraz bardziej z nazwy socjalne uderzył dodatkowo koronawirus: światowa dekoniunktura uderzyła w te rynki, dokąd trafiało najwięcej białoruskiej produkcji naftowej czy innego towaru eksportowego, jakim są nawozy (kupują je w Mińsku m.in. Chiny i Brazylia). Zamknięte przez kilka miesięcy granice odcięły kilkuset tysiącom obywateli popularny rosyjski kierunek wyjazdów zarobkowych, zabiły turystykę, którą w ostatnich latach władze starały się rozwijać, choćby poszerzając strefę bezwizową przy granicy z Polską, uderzyły w sektory, gdzie dominował prywatny biznes, jak gastronomia. Łukaszenko może zapewniać, że żadnej pandemii nie ma, ale niepokój wśród obywateli i spadek ich dochodów jest faktem: jeszcze w kwietniu w sondażu SATIO 45 proc. ankietowanych zadeklarowało, że ich wynagrodzenia od początku kryzysu spadły. Po 48 proc. zadeklarowało, że traktuje epidemię poważnie, unikając dużych skupisk ludzkich i stosując środki antyseptyczne. Eksperci Centrum Badań Ekonomicznych BEROS spodziewali się już wzrostu bezrobocia do poziomu 15 proc., a gdyby światowe ograniczenia w gospodarce i transporcie miały trwać dłużej, utrudniając Białorusi odbicie – nawet do 30 proc. To już 1,3 mln dodatkowych bezrobotnych i społeczne załamanie.
Łukaszence coraz trudniej w takich warunkach przekonywać, że to on powstrzymał transformacyjną katastrofę, a potem ocalił białoruską suwerenność – coraz więcej obywateli widzi, że w obliczu nowej katastrofy władza bardziej angażuje się w zamykanie ust opozycji, niż w walkę ze skutkami kryzysu. Łukaszenko przestał być autorytarnym, lecz troskliwym przywódcą, tylko zwykłym dyktatorem, który rządzi zdecydowanie za długo i któremu chodzi wyłącznie o utrzymanie się przy władzy. Zwłaszcza na ludziach młodych, którzy całe świadome życie przeżyli z Łukaszenką, jego przemowy nie robią żadnego wrażenia. Już wcześniej mieli do prezydenta pretensje o brak wolności słowa, toporną propagandę i ograniczone perspektywy. Teraz, przekonani, że gorzej być już nie może, gotowi są poprzeć każdego, kto nie jest Łukaszenką, choćby nie miał programu i niczego konkretnego nie obiecywał. Nie zajmują się geopolitycznymi rozważaniami, lecz instynktownie porównują swój kraj z Polską, którą wielu z nich w jakimś stopniu poznało; ani im w głowie przeczucie, że Białorusi groziłby w razie politycznego przewrotu los Ukrainy i jej przeraźliwie spauperyzowanego społeczeństwa.
Twarz bez programu
Niektóre mityngi Swiatłany Cichanouskiej, za sprawą administracyjnych utrudnień często zwoływane w parkach, przypominały na zdjęciach potajemne wiece socjalistyczne w czasach rewolucji 1905 r.: w Iwanowie w lesie nad rzeczką Tałką czy w Łodzi, też poza miastem, daleko od fabryk. Podobieństwo to jednak czysto wizualne; czerwone sztandary w tłumie zwolenników opozycji zdarzały się, ale rzadko, małe partie lewicowe, jak Sprawiedliwy Świat, mozolnie starały się przekazywać swoje postulaty, ale większość wiecujących chciała odejścia Łukaszenki, nie zastanawiając się, co dalej. Nawet jeśli, jak twierdzą lewicowi aktywiści, przychodzili na wiece z powodu swoich codziennych bolączek związanych choćby z niskimi zarobkami. Cichanouska zupełnie otwarcie mówiła, że nie ma programu – poza postulatem przeprowadzenia uczciwych wyborów, i że nie jest politykiem – weszła do gry, bo aresztowano jej męża, a sama chciałaby wrócić do prowadzenia domu i „smażenia kotletów”. To dostatecznie jasna sugestia, że w ostatecznym rozrachunku prezydentem zostałby ktoś inny, a jego doradcy mieliby już bardziej konkretne pomysły dla Białorusi. Jakie, można się domyślić, patrząc na Ukrainę i rząd utworzony po Majdanie, ale i na Litwę, która Cichanouską wspiera – i tam wygrał neoliberalizm, a razem z nim rozwarstwienie społeczne, wysoki wskaźnik ubóstwa i migracji zarobkowej. Cichanouska świetnie wychodziła na zdjęciach razem z sojuszniczkami, Maryją Kolesnikawą i Wieraniką Cepkało, ale jak zauważył Kamil Kłysiński, analityk przychylnego białoruskiej opozycji Ośrodka Studiów Wschodnich, traciła pewność siebie w przemówieniach, jakby sama obawiała się tego, co będzie dalej. Gdy jej najbardziej zagorzali zwolennicy ruszyli na ulicę, ona nigdy do nich nie dołączyła. Zupełnie jakby miała być tylko twarzą, zdobyć zaufanie ludzi, zostać Matką narodu po tym, gdy zawiódł Ojciec… a po chwili otworzyć drogę dla zupełnie innych sił.
Zdaniem Kłysińskiego bez ikonicznej, choć słabej programowo przywódczyni protesty wygasną, chociaż nie od razu. W nocy z 11 na 12 sierpnia w Mińsku i innych miastach obwodowych demonstrowano ponownie, znowu ze strony OMON-u leciały granaty hukowe, a z szeregów opozycyjnych kamienie i butelki. Nadziei na masowe przechodzenie milicjantów na drugą stronę już nie ma: centrum Mińska jest ściśle kontrolowane przez wojsko, protestujący mogli zgromadzić się na kilka godzin tylko przy stacjach metra na peryferyjnych osiedlach-sypialniach. Opozycja liczyła jeszcze na formę walki zwykle przez neoliberałów pogardzaną – robotniczy strajk, 11 sierpnia opozycyjne kanały na Telegramie publikowały wezwanie do ogólnokrajowego zatrzymania zakładów. Doniesienia o przerwach w pracy popłynęły jeszcze 10 sierpnia z kilkunastu wielkich fabryk, ale jak wynika z przeglądu białoruskich mediów, w tym społecznościowych, poczynionego przez absolutnie nie łukaszenkowski, ukraiński portal 112.ua, to nie masowe zatrzymania produkcji, lecz protesty części załóg, mityngi kilkudziesięcio-kilkusetosobowe. Jakby złość przegrała jednak z poczuciem, że te protesty nie mogą skończyć się dobrze.
Kryzys jeszcze przyjdzie
Władza nie zawaha się dalej używać siły. Pogłębiania się pandemicznego kryzysu Łukaszenko nie uniknie, na nowe socjalne reformy nie ma ani zasobów, ani szczególnych chęci. Nie ma też w jego otoczeniu ludzi myślących w tym kierunku: zależy im na niepodległości, bo w jednym państwie z Rosją zderzyliby się z jeszcze drapieżniejszą oligarchią i dużo mocniejszymi strukturami siłowymi, ale stawką jest dla nich utrzymanie własnego majątku i pozycji, nie dobro ludu. Przed Mińskiem niełatwe dalsze rozmowy o integracji w kierunku wschodnim, a i najbardziej optymistyczny scenariusz rozwoju sytuacji w gospodarce, w którym pracę traci „tylko” pół miliona ludzi, to nadal wariant dramatyczny.
Niegdysiejszemu mężowi opatrznościowemu pozostaje zastraszenie niezadowolonych, by przez jakiś czas się nie podnieśli. Nieprzypadkowo aresztowania podczas protestów nie minęły również przedstawicieli socjalistycznej i komunistycznej lewicy, warunkowo wspierającej opozycję. Działacze Sprawiedliwego Świata i białoruskich Zielonych podczas wieców Cichanouskiej rozdawali ulotki, na których sformułowano program minimum: cofnięcie wszystkich antyspołecznych reform ostatnich lat, w tym emerytalnej, stabilne zatrudnienie zamiast umów krótkoterminowych, skrócenie czasu pracy przy zachowaniu dotychczasowych zarobków. I w takim kontekście, przy mocnych gwarancjach swobodnego działania ruchu związkowego, wielopartyjna demokracja zamiast autorytaryzmu. To mógłby być program dla Białorusi – ale taki program nie zyska wsparcia z zewnątrz, ani z zachodu, ani ze wschodu. O sprawiedliwość społeczną walczy się najtrudniej.
Tekst pochodzi ze strony Strajk.eu
fot. Labourstart.org