Tę ostatnią nazywać by można hegemonizmem prawicowej mniejszości, a polega ona na tym, że pojawienie się na scenie politycznej ugrupowania bardziej prawicowego od prawicowej większości przesuwa całą scenę jeszcze bardziej na prawo. Mało kto już dziś pamięta siłę uderzeniową posłów Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Nieduża i krzykliwa partia potrafiła narzucić swój fundamentalistyczny program nie tylko sojusznikom, ale też politycznym przeciwnikom z centrum i lewicy SLD, którzy z podkulonymi ogonami, a czasem z nieskrywanym entuzjazmem, budowali polską demokrację na zaciskaniu pasa klasie pracującej, odbieraniu praw reprodukcyjnych kobietom i obsypywaniu Kościoła nieruchomościami. Działało to także w polityce partyjnej tzw. odpowiedzialnego centrum polskiej transformacji. Gdy socjaldemokratyczny ROAD połączył się z wyraźnie słabszymi konserwatywnymi liberałami powstała konserwatywno-liberalna Unia Demokratyczna, a gdy UD połączyła się z neoliberałami z mikroskopijnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego efektem była neoliberalna Unia Wolności. Za każdym razem to prawicowa mniejszość nadawała ton nowemu ugrupowaniu.
Przypomina to opisywaną przez Marksa w „18 brumaire’a Ludwika Bonaparte” logikę polityczną postępowego mieszczaństwa po obaleniu monarchii (skądinąd dokonano tego przede wszystkim rękami ludu) w czasie Wiosny Ludów 1848. Mieszczańscy republikanie zaczynają od afirmacji demokracji, by chwilę później, wystraszeni roszczeniami ludu dochodzącymi do głosu w polityce demokratycznej, krok po kroku restaurować monarchiczną dyktaturę. Ledwie skrywany entuzjazm niektórych neoliberalnych publicystów wobec wzrostu notowań Konfederacji dobrze wpisuje się w tę tendencję. Co prawda inaczej niż na przełomie lat 40. i 50. XIX w. – kiedy pisał Marks – w dzisiejszej Polsce nie mamy zagrożenia ludową rewolucją, ale podobnie jak antysemityzm nie potrzebuje prawdziwych Żydów, a antyuchodźcza panika moralna nie karmi się rzeczywistymi uchodźcami, tak skrajnie prawicowy libertarianizm nie potrzebuje komunistów, by straszyć zagrożeniem komunistycznym.
Skądinąd trzeba zauważyć, że od kilku lat spektrum polityk ekonomicznych przesuwa się w stronę nowej wersji zbękarconego keynesizmu. Inaczej niż jeszcze w roku 2008, dziś po obu stronach Atlantyku upadek kilku dużych banków (SVB, Credit Suisse) wywołał zdecydowaną reakcję rządzących, którzy go po prostu zasypali publicznymi pieniędzmi (na sumę, bagatela, biliona dolarów). Przy okazji dowiedzieliśmy się (który to już raz?), że kapitalizm nie działa. Sektor bankowy największych gospodarek Zachodu stanął na skraju przepaści z powodu ujemnej wyceny obligacji skarbowych w wyniku podwyżek stóp procentowych stosowanych w celu duszenia inflacji. Jak się okazało bez stałego dopływu państwowych pieniędzy prywatne banki (a zatem także ci, którym one udzielają kredytów) nie są w stanie funkcjonować. W tym świetle ekonomiczny program Konfederacji wygląda na produkt kompletnego odklejenia. Jeszcze bardziej irracjonalnie prezentują się próby docenienia jego racjonalnego jądra podejmowane przez różnych ekspertów ekonomicznych.
Faszyzm nie jest jednak nieracjonalną aberracją nowoczesnej kultury politycznej. Nie wymyślili go sfrustrowani szaleńcy z okultystycznymi tatuażami, ani nie wyprodukowały putinowskie trolle z orientalnych ostępów. Rodzi się w sercu kapitalizmu jako reakcja niższej klasy średniej na kryzys. Dlatego zawsze łączy w sobie obronę kapitalistycznych pryncypiów – własności, niskich podatków, wolnego rynku – oraz nienawiść do demokracji. Dlatego wojna konfederatów z podatkami zawsze będzie wojną z klasami pracującymi, których samoorganizacja i opór wymusiły redystrybucję i ucywilizowały kapitalizm. Narzędziem tej klasowej wojny pozostaje ultraprawicowa retoryka szczucia na różne kozły ofiarne. Mniejszości seksualne, uchodźcy, muzułmanie, feministki to przecież tylko nowa inkarnacja roboli, nierobów, przypadkowego społeczeństwa i homo sovieticusów sprzed trzech dekad. Kulturowa powierzchnia zawsze skrywa tu ekonomiczną i klasową treść. Nic dziwnego, że konfederacyjna retoryka przemawia do sporej części środowiska Platformy, które wychowało się na takiej klasistowskiej retoryce.
Dlatego najgłupszą rzeczą, jaką można zrobić w obliczu wzrostu popularności Konfederacji są próby ugłaskania i pozyskania faszystowskiego elektoratu. Inaczej mówiąc, oddzielenia ekonomicznego ziarna od ksenofobicznych plew. Prowadzą one wprost do wprowadzania jej brunatnej ideologii i resentymentów do głównego nurtu politycznego. To zaś oznacza gwałtowne przyspieszenie erozji polskiej demokracji, od swych narodzin podkopywanej przez klasowe sprzeczności i ich prawicowe „rozwiązania” (antypracownicze i antymniejszościowe zarazem). Dokładnie tak należy oceniać wypowiedzi neoliberalnych autorytetów jak Witold Gadomski, Leszek Balcerowicz czy Piotr Głuchowski konsekrujących konfederatów na jedynych obrońców swoich zagrożonych przez fiskusa portfeli. Równie niebezpieczne byłoby jednak zbywanie sprawy twierdzeniem, że Konfederacja to wewnętrzny problem polskich liberałów. Co prawda nie jest to odległe od prawdy, ale konsekwencje nabrzmiewania tego problemu dotkną wszystkich. Na początek lewicę.
Przemysław Wielgosz
Powyższy tekst jest edytorialem z najnowszego numeru "Le Monde Diplomatique - edycja polska"