Od normalizacji do normalności
2011-07-31 08:32:43

Ukształtowany po 1989 roku system społeczno-polityczny i gospodarczy legitymizują wybory, demokracja. Jeżeli więc ten nowy, lepszy świat nie jest taki jak by sobie ludzie życzyli, to zawsze można wzruszyć ramionami i powiedzieć, że za tym właśnie oddawali swoje głosy w minionym dwudziestoleciu. Czyżby? Każda wielka zmiana systemowa ma swój manifest. Jakieś wyznanie wiary, które obiecuje owe złote góry, które są tuż, tuż za linią horyzontu i wystarczy nie ustawać w marszu, aby tam dojść. Taki manifest jest też ukazaniem nowych żelaznych zasad, priorytetów, aksjologii nowego lepszego ustroju. Jednak tym razem było inaczej. Nie mieliśmy, bowiem tworzyć nic nowego, tylko powrócić do „normalności”. Owo odwołanie do „normalności” od początku brzmiało mi złowrogo, bo sięga po ten motyw władza niekoniecznie bardzo demokratyczna. I jeszcze miałem w uszach słowa generała Jaruzelskiego o „normalizacji” z okresu stanu wojennego. Tak czy inaczej pojęcie „normalności” słabo nadaje się na sztandary, więc manifestu nie było. Była za to terapia szokowa. I tu znowu niemiłe reminiscencje. Po ogłoszeniu stanu wojennego premier Mieczysław F. Rakowski oświadczył zachodnim dziennikarzom na konferencji prasowej, że „stan wojenny wprowadzono, by polskie społeczeństwo zaszokować.” „W przypadku mojego klienta to się udało” stwierdził na sali sądowej mój adwokat, gdyż sposobem na wyciagnięcie mnie z aresztu było powołanie się na wywołany zdarzeniami grudniowymi „stan ograniczonej poczytalności”, co miało uwolnić mnie od konsekwencji złamania kilku artykułów dekretu o stanie wojennym. Poczynania Jaruzelskiego w 1981 r. i Balcerowicza na początku lat 90-tych odczytujemy w nowym świetle na kartach „Doktryny szoku” Naomi Klein. Dość powiedzieć, że w szoku człowiek akceptuje więcej niż wtedy, gdy ma warunki do spokojnego, dojrzałego namysłu. W 1981 roku społeczeństwo polskie było jeszcze gotowe wytyczać nowe drogi i zakreślać szersze horyzonty, a koszulki z napisem „To fascynujące być Polakiem” sprzedawały się dobrze w wielu punktach globu. Szok Jaruzelskiego wybił im to z głowy. Kiedy jednak wkraczaliśmy na stromą ścieżkę ku kapitalistycznej „normalności” to również działo się to w ramach terapii szokowej, która wyklucza spokojną rzeczową dyskusję czy refleksję. W wywiadzie prasowym profesor Leszek Balcerowicz zapytany o to, co zrobi, kiedy skończy się przyzwolenie na reformy, odparł z rozbrajającą szczerością, że trzeba zrobić jak najwięcej zanim się społeczeństwo otrząśnie z szoku.
W tym rewolucyjnym dla społeczeństwa i gospodarki okresie czyny wyprzedzały słowa. Kapitalistyczna rewolucja, czy jak wolą nazywać inni, „kontrrewolucja”, obywała się bez manifestu, więc nie można jej było rozliczać ani łapać za słowa. A jej wyniki miały być spisane już po tym jak się dokonała, czyli w roku 1997 r. w formie nowej ustawy zasadniczej. Znów przypadek polski okazuje się dość szczególny, bo społeczeństwa dokonujące gruntownej przebudowy stosunków społecznych zaczynają a nie kończą na zwołaniu Konstytuanty. Jednak niniejsze rozważania zmierzają do wykazania, że społeczeństwo nie było podmiotem, lecz przedmiotem dokonywanych zmian ustrojowych.
Emancypacyjne dążenia ludzi pracy z czasów pierwszej Solidarności władza określiła mianem dążenia do konfrontacji (czytaj wojny domowej z możliwością radzieckiej agresji w tle) i przeciwstawiła im normalizację w ramach stanu wojennego. Również obawa przed konfrontacją posłużyła za argument by pierwsze wybory były karykaturą demokracji to jest plebiscytem, który wygrała opozycja, aby wyłonić parlament złożony w większości z przedstawicieli dotychczasowej władzy. A wszystko to przy akompaniamencie deklamacji o powrocie do normalności – „jesteśmy wreszcie we własnym domu”. W okresie burzy i naporu, kiedy dają się we znaki trudności życia codziennego, a przyszłość jest niepewna i napawa lękiem takie techniki manipulowania zbiorową świadomością są szczególnie skuteczne. Ludzie z ulgą przyjęli komunikat, że uniknęli najgorszego, konfrontacji i że przyszłość nie jest już niepewna, bo nareszcie będzie normalnie. Było za to jedna cena, cena którą byli gotowi zapłacić, choć w większości nieświadomie: że w nadchodzącym okresie zasadniczych przemian nie będą mieli nic do powiedzenia.
Niedemokratycznie wyłoniona większość parlamentarna była jak złota rybka spełniająca wszystkie życzenia, a kraj nie miał demokratycznie ustalonego porządku prawnego i działał w oparciu o starą Konstytucję, której zasady można było łamać, choć zakres i kierunek zmian ustrojowych nie był regulowany żadnym aktem wyższego rzędu, ani nawet manifestem. Reformatorzy z Leszkiem Balcerowiczem na czele mieli, więc większą władzę niż najbardziej nawet rewolucyjne komitety, konwenty, dyrektoriaty, bo prawa czy zasady, którym mieliby podlegać to oni tworzyli, a czynili to za pomocą pozbawionego demokratycznej legitymacji, powolnego im całkowicie Sejmu (kontraktowego). Ta rewolucja okrzyczana jako demokratyczna była istocie jedną z najmniej demokratycznych w historii i przesądziła o kierunku polskich reform oraz układzie sił w społeczeństwie jeszcze zanim społeczeństwo uzyskało możliwość formalnego wyboru swoich reprezentantów.

Te rozważania nie są w żadnym razie próbą napisania po raz kolejny dziejów transformacji ustrojowej, a powyższe uwagi służą jedynie ukazaniu, że głębokie zmiany ustrojowe rozpoczęły się w warunkach politycznego ubezwłasnowolnienia społeczeństwa, które zmęczone walką o wolność i trudami życia w okresie przejściowym, dało się pozbawić najważniejszego prawa w demokracji. Prawa wyboru drogi. Ktoś, kto to dobrze rozumiał napisał na jakimś płocie: „Wolność? Po co wam wolność? Macie przecież Solidarność!”
Kapitalizm już był. Nie trzeba go było wymyślać. Takie przynajmniej było alibi władzy, która nie zwierzała się zbyt obszernie społeczeństwu ze swoich wobec niego planów. Jakie miejsce w kapitalistycznym międzynarodowym podziale pracy zajmie polski świat pracy dowiadywano się stopniowo i po kolei. Najwcześniej pracownicy Państwowych Gospodarstw Rolnych, a stosunkowo najpóźniej stoczniowcy. Przy czym dowiadywali się z faktów dokonanych, a nie zapowiedzi rządowych. Mało, kto w Polsce się orientuje, że przyjęty model reformy systemu emerytalnego wzorowany jest na nieudanym eksperymencie chilijskim, a nie rozwiniętych krajów Unii Europejskiej. Regres w kolejnictwie jest wynikiem podążenia brytyjską drogą rozczłonkowania i prywatyzacji, a nie francuskiej szybkiej kolei państwowej. Przed takimi dylematami staje każda władza, zwłaszcza taka, której racją istnienia jest ciągłe reformowanie wszystkiego, łącznie z tym, co działa znakomicie jak choćby Przedsiębiorstwo „Lasy Państwowe”. Zasadniczym, więc kryterium oceny jakości demokracji jest poziom uczestnictwa społeczeństwa w świadomym decydowaniu o przyjętym modelu i zakresie przemian, przyjętym modelu rozwoju cywilizacyjnego oraz co równie ważne o sposobie podziału dochodu narodowego. To zaś zależy od stopnia upodmiotowienia, które wyraża się społecznym i politycznym zaangażowaniem, afiliacją, aktywnością obywatelską, społeczną, związkową.
Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, jaki czynnik ma większy wpływ na wyjątkowo niski poziom uczestnictwa polskiego społeczeństwa w życiu publicznym. Wielu badaczy koncentruje się na uwarunkowaniach wynikających z okresu Polski Ludowej, kiedy takie autentyczne zaangażowanie było prawnie i praktycznie niemożliwe, a wszystkie podstawowe potrzeby życiowe zaspokajała i tak paternalistyczna władza w ramach funduszy spożycia zbiorowego. Równie ważne jednak wydaje się prezentowanie reform jako historycznej konieczności, bez alternatywnej drogi postępu, przy jednoczesnym ukrywaniu, że to tylko jeden z możliwych wyborów, dróg, którymi można pójść. Brak możliwości wyboru sprowadza debatę polityczną do swoistej licytacji, kto szybciej i lepiej zrealizuje te same, co do istoty reformy, których społecznych, ekonomicznych skutków się nie analizuje, bo i tak są nieuniknione. Wybory, w których się niczego poza np. prywatyzacją nie wybiera, stają się więc z konieczności plebiscytem, hołdem oddanym władzy i jej jedynie słusznej linii, który tylko z pozoru jest tak bardzo odległy od głosowania na listy Frontu Jedności Narodu.
Jeżeli więc obywatele, wyborcy nie mogą wybrać drogi, a jedynie przewodnika po jednej ustalonej drodze reform i rządzenia, to ich zapał do demokracji jest z konieczności ograniczony. Brak autentycznego sporu, przy jednoczesnej obfitości konfliktów sztucznych, pozornych, zastępczych sprawił, że liczebność partii politycznych jest symboliczna (nie przekracza 100 000 członków ogółem), a ruch stowarzyszeniowy i związkowy jest w zaniku i nie ma prawie żadnego wpływu na treść najważniejszych decyzji podejmowanych przez władzę publiczną.


poprzedninastępny komentarze