Spalam się
2011-07-15 08:27:27
Suma bólu, cierpienia, bezsilnej wściekłości powoli nas zabija. Codziennie w naszej suterenie na warszawskiej Pradze, gdzie mężczyźni żyją 19 lat krócej niż na drugim brzegu Wisły wysłuchujemy niekończącej się opowieści ludzi, których jedyną winą jest to, że są słabsi, ubożsi, czy nie dość wykształceni, aby skutecznie się bronić przed chciwością, bezwzględnością i okrucieństwem, tych, którzy stoją nad nimi w hierarchii społecznej. System składa się z przepisów i z ludzi. Przepisy są tak skonstruowane, żeby wyrzucenie poza nawias osoby nie radzącej sobie ekonomicznie mogło przebiegać możliwie szybko i bezproblemowo. Najpierw jest zwolnienie z pracy, choroba, problemy rodzinne, depresja, wypadek, kalectwo, reprywatyzacja budynku, w którym się mieszka od urodzenia, narastające zadłużenie w banku potem w lichwiarskich firmach pożyczkowych. Przychodzą kolejne pisma od wierzycieli, banków, z administracji, od właściciela kamienicy. Raz uruchomiony mechanizm wykluczenia społecznego bardzo trudno zatrzymać. Bo prawnicy są nie tylko drodzy, ale także nieczuli na krzywdę niezamożnych obywateli. Prawnik i lekarz jest gotów wiele dla was zrobić, pod jednym warunkiem, że macie pieniądze. Dlatego biedni żyją krócej, bo lekarze nie chcą ich już leczyć. Dlatego tak często bezrobocie lub niska płaca pociąga za sobą eksmisję i bezdomność.
Na straży tego zorganizowanego spychania w dół dużej części społeczeństwa stoją sędziowie, komornicy, windykatorzy, urzędnicy miejscy odpowiedzialni za komunalne zasoby mieszkaniowe, samorządowcy, pracownicy socjalni. Większość z nich głęboko wierzy w słuszność systemu, który nie daje słabszym szans. Prośby o gest współczucia, solidarności czy miłosierdzia odrzucają z oburzeniem jako „szantaż emocjonalny”. Chętnie malują obraz bezrobotnego, eksmitowanego, samotnej matki z gromadką dzieci czy rodziny wielodzietnej cierpiących niedostatek a nawet głód w najczarniejszych barwach. Bieda to dla nich patologia. System wymaga od nich bezwzględności i okrucieństwa. Pracownik socjalny, który po godzinach w odruchu serca pomaga swoim podopiecznym, ukrywa to starannie w obawie przed utratą pracy. Jednak po to by się nad kimś znęcać trzeba najpierw uwierzyć, że ofiara jest winna swego cierpienia, jest zła, niemoralna, leniwa, zapijaczona i „dostaje to, na co zasługuje”.
Kiedy rozmawiam z burmistrzem jednej z dzielnic Warszawy o eksmisji matki i dwóch nastoletnich córek do jednoizbowego lokalu socjalnego, w którym nie ma nawet prysznica czy zlewu, żeby się umyć, na dworze jest nieznośny wilgotny upał. Jednak w biurze panuje miły chłód, jaki daje dobrze funkcjonująca klimatyzacja. Pytam, czy wyobraża sobie umieszczenie w takich warunkach kobiet ze swojej rodziny. Elegancki urzędnik ma w oczach wyraz bezbrzeżnego zdumienia. W jego burmistrzowskiej głowie nie mieści się porównanie między jego bliskimi a osobami, które właśnie z uprzejmym uśmiechem skazuje na brak możliwości zachowania minimum higieny osobistej. Czuję się trochę tak jak gdybym w obecności hitlerowca upomniał się o potrzeby życiowe Żydów. Dla niego i wielu takich jak on te biedne kobiety należą do innej, gorszej rasy i oburza go, że przyszło mi do głowy porównywać je z jego córką czy żoną.
System jednak jest subtelny w sposobie urabiania opinii publicznej. Mimo, iż skonstruowany tak by produkować społeczne wykluczenie, w ramach PR powołał do życia instytucje, które mają temu przeczyć. Hitem sezonu jest ostatni element tego makijażu, teka Bartosza Arłukowicza, który został ministrem ds., walki z wykluczeniem społecznym. Pewna kobieta zagrożona eksmisją na bruk zadzwoniła do pana ministra, ale dowiedziała się, że nie zajmuje się on wykluczonymi, tylko współpracą z różnymi instytucjami. Tak ją to rozsierdziło, że zagroziła skoczeniem z mostu na oczach zaproszonych dziennikarzy. Po 10 minutach Arłukowicz przemyślał sprawę i oddzwonił podając jej numer do Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej.
Codziennie od świtu do nocy zajmujemy się w czynie społecznym sprawami ludzi, których ktoś, kto bierze za to pieniądze, do nas odesłał. Odsyłają Ośrodki Pomocy Społecznej, ministerstwa, nawet pani redaktor Jaworowicz ze „Sprawy dla reportera” zwykła mówić, że „jak pan Ikonowicz nie pomoże, to ona zrobi o tym program”. Pracowników socjalnych szkoli się w znieczulicy. Tłumaczy im się, że nie wolno się angażować emocjonalnie, bo to grozi wypaleniem. A nas nikt nie szkolił. Jesteśmy ludźmi, wciąż jesteśmy zdolni do empatii i się wypalamy. Bo jak się nie zaangażować przyjmując matkę dwójki dzieci chorą na raka, której grozi eksmisja, odebranie praw rodzicielskich i która bardziej niż śmierci boi się, co będzie z jej niczego nie przeczuwającymi maluchami? Jak nie dostać szału, kiedy się słyszy, że miasto st. Warszawa usiłuje wyeksmitować na bruk trzech dopiero co osieroconych niepełnosprawnych umysłowo braci, a żeby nie dać lokalu socjalnego, zataja w czasie rozprawy sądowej fakt ich niepełnosprawności?
Kiedy z nimi rozmawiamy. Z tymi panami życia i śmierci, dumnie zasiadającymi w ładnie urządzonych gabinetach, biurach, kancelariach nóż się w kieszeni otwiera. I chciałoby się powiedzieć: ty kanalio, ty gnido, czy ty w ogóle nie masz rozumu, serca, wyobraźni?! Ale musimy inaczej. Bo do tego drania trzeba jeszcze nieraz przychodzić i prosić, przekonywać, naciskać. Mówię więc: panie burmistrzu, dyrektorze, komorniku, ja widzę, że pan ma serce, pan to wszystko rozumie i jak się nad tym dobrze zastanowić to możemy wspólnie znaleźć jakieś dobre, zgodne z przepisami wyjście z trudnej sytuacji…
A kiedy już nie mogę, bo mi się wylewa uszami tłumiona agresja, frustracja i zwykły żal, że tak wielu, mimo naszych starań, musiało utonąć słucham słów mojego nie żyjącego przyjaciela poety:

Wejdźmy głębiej w wodę... kochani
Dosyć tego brodzenia przy brzegu
Ochłodziliśmy już po kolana
Nasze nogi zmęczone po biegu

Wejdźmy w wodę po pas i po szyję
Płyńmy naprzód nad Czarną głębinę
Tam odległość brzeg oczom zakryje
I zeschniętą przełkniemy tam ślinę

Potem każdy się z wolna zanurzy
Niech się fale nad głową przetoczą
W uszach brzmieć będzie cisza po burzy
Dno otwartym ukaże się oczom

Tak zawisnąć nad ziemią choć na niej
Bez rybiego popłochu pośpiechu
I zapomnieć, zapomnieć... kochani
Że musimy zaczerpnąć oddechu...
(Jacek Karczmarski)



poprzedninastępny komentarze