Miarą nastrojów była Narodowa Strategia Bezpieczeństwa USA z września 2002 r., która głosiła, że Stany Zjednoczone mają prawo do uderzenia wyprzedzającego wobec kraju, który uznają za zagrożenie. W praktyce oznaczało to obwieszczenie światu, że USA mogą zaatakować każdego wedle własnego „widzi mi się”, bez oglądania się na innych.
Projekt legł w gruzach
Dziś, na początku 2007 r., z ówczesnego triumfalizmu nie zostało nic. Projekt przeobrażenia świata przy pomocy amerykańskiej armii, którego pierwszym elementem miał być proamerykański i otwarty dla korporacji naftowych z USA „nowy Bliski Wschód” legł w gruzach. Zamiast oczekiwanych zysków z irackiej ropy i – co najważniejsze – umocnienia przewagi USA nad konkurentami z Europy i Azji dzięki kontroli nad Bliskim Wschodem, mamy gigantyczne wydatki i fakt, że USA jest najbardziej zadłużonym państwem na świecie.
Z jednej strony wojna w Iraku okazała się katastrofą humanitarną. Do jesieni 2006 r. w jej wyniku śmierć poniosło ok. 655 tys. Irakijczyków. W Iraku mamy do czynienia z zapaścią systemu opieki zdrowotnej, ograniczeniem dostępu do elektryczności i czystej wody, klęską ekologiczną, nie mówiąc już o braku bezpieczeństwa osobistego. Uderzający jest fakt, że według sondażu Irackiego Centrum Badań i Studiów Strategicznych z listopada 2006 r. 89 % Irakijczyków uważa, że sytuacja jest gorsza niż w czasie reżimu Saddama Husajna!
Z drugiej jednak strony wojna w Iraku jest katastrofą dla amerykańskiego imperializmu. To głównie iracki ruch oporu spowodował, że sytuacja jest dziś tak różna o tej sprzed czterech lat. W 2006 r. w Iraku zginęło 824 żołnierzy USA. W samym grudniu 2006 r. zginęło ich 115, co było największą liczbą od listopada 2004 r. (miesiąca ataku na Falludżę i masakry tego miasta). Efektem okupacji jest także narastający chaos, czystki etniczne i starcia między poszczególnymi grupami etnicznymi i religijnymi w Iraku. Stara taktyka „dziel i rządź” – w tym przypadku wcześniejsze próby oparcia okupacji o milicje szyickie (niesławne Brygady Badr) – nie spowodowały stabilizacji i końca oporu wobec USA, ale tylko przybliżyły kraj do upadku.
Opór w innych krajach
Co istotne, ruch oporu w Iraku wzmocnił opór także w innych krajach regionu. W Afganistanie, ogłoszonym już przykładem skuteczności polityki USA, 2006 r. był dla sił okupacyjnych zdecydowanie najgorszy od inwazji w 2001 r. (193 zabitych żołnierzy, w tym 98 amerykańskich). Południe kraju ogarnięte jest rebelią - jak mówią media - „talibów” (nawet gdy dokładnie nie wiadomo, kto walczy), co ma służyć dehumanizacji walczących z okupacją i usprawiedliwiać jej kontynuację. Jedyne sukcesy marionetkowych władz afgańskich to sukcesy kraju w produkcji opium na masową skalę…
W Palestynie protesty przeciw okupacji i izraelskiej kolonizacji doprowadziły do wybrania w demokratyczny sposób rządu Hamasu, otwarcie wrogiego USA. Natomiast próba zniszczenia innej wrogiej USA organizacji – libańskiego Hezbollahu – mimo brutalnego ataku Izraela w lipcu 2006 r. i zniszczenia dużej części infrastruktury Libanu, zakończyła się upokarzającym niepowodzeniem. Porażka Izraela była dotkliwym ciosem dla ekipy Busha. Zniszczenie Hezbollahu, organizacji związanej z reżimem w Iranie, zapowiadałoby zaostrzenie polityki wobec Iranu z możliwym atakiem zbrojnym włącznie. Tymczasem efekt wojny doprowadził do dalszego osłabienia pozycji USA na Bliskim Wschodzie.
Jednak ruch oporu w Iraku i innych krajach prawdopodobnie nie byłby aż tak silny, a przede wszystkim nie miałby tak bezpośredniego przełożenia na problemy rządzących w USA i innych krajach, gdyby nie istniała presja światowego ruchu antywojennego. Wojny można przegrywać ponosząc ogromne koszty ludzkie i materialne, ale dopóki ludzie w kraju prowadzącym taką wojnę nie podniosą głowy, odpowiedzialnym za nią może to ujść bezkarnie.
To ruch antywojenny w głównej mierze spowodował porażki dwóch ważnych sojuszników Busha w Europie – J. Aznara w Hiszpanii i S. Berlusconiego we Włoszech. Presja ruchu spowodowała, że główny sojusznik G. W. Busha – brytyjski premier T. Blair – zmuszony został do ogłoszenia własnej dymisji na ten rok. W końcu protesty antywojenne w samym USA miały decydujące znaczenie w zmianie nastrojów wśród społeczeństwa amerykańskiego na przeciwne wojnie w Iraku, uczynienia ze sprawy wojny głównej kwestii w wyborach do Kongresu i porażki Busha w tychże wyborach.
Podziały wśród panujących
To wszystko złożyło się na fakt, że rządzący w USA musieli w końcu przyznać, że wojna nie przebiega zgodnie z planem. D. Rumsfeld, który jeszcze kilka tygodni wcześniej oznajmiał, że wojna w Iraku jest przez USA wygrywana został zastąpiony przez R. Gatesa twierdzącego, że USA tej wojny nie wygrywają. W grudniu 2006 przyznał to sam prezydent USA, zapominając, że wcześniej kilkakrotnie ogłaszał już zwycięstwo.
Krytyka administracji G. W. Busha pochodzi już nie tylko ze strony ruchu antywojennego, ale i ze strony części prowojennych amerykańskich elit, które uznały, że jego polityka stanowi groźbę dla interesów i wiarygodności amerykańskiego imperium. Jednocześnie presja wydarzeń zmusiła Biały Dom do ograniczenia działań jednostronnych i większego zwracania uwagi na sojuszników. Do łask powróciło NATO, które oficjalnie przejęło kontrolę nad „misją” w Afganistanie, gdyż USA potrzebowało tam wojsk innych krajów NATO, by własne móc skoncentrować na Iraku.
W obliczu krytyki prezydent USA utworzył Iracką Grupę Studyjną, kierowaną przez czołowych polityków obu głównych partii (Republikanów i Demokratów), krytykujących wcześniej sposób prowadzenia polityki zagranicznej USA. Opublikowany w grudniu 2006 r. raport mówi, że obecne działania w Iraku prowadzą do klęski, a sposobem jej uniknięcia jest m. in. wciągnięcie Iranu i Syrii w „stabilizację” Iraku czy większe włączenie Turcji nawet kosztem ograniczenia kurdyjskiej autonomii na północy kraju. Działania te byłyby przeciwieństwem strategii przyjętej przez dominującą w administracji Busha frakcję neokonserwatystów. Jednak przeciwieństwem mieszczącym się w ramach imperialnej polityki wojny – ich celem byłoby uniknięcie klęski USA i usprawnienie, a nie zaniechanie okupacji. Dlatego raport nie wspomina o oczywistym warunku stabilizacji w Iraku – wycofaniu wojsk okupacyjnych. Mówi jedynie o rodzaju „irakizacji” wojny, czyli szkoleniu lojalnych oddziałów irackich, które walczyłyby z ruchem oporu w miejsce Amerykanów.
Raport, będący w istocie myśleniem życzeniowym zatroskanych imperialistów, jest jednak ciekawym dowodem głębokich podziałów i oznak paniki wśród amerykańskiej klasy panującej. G. W. Bush z porażki wyciągnął jednak zupełnie inne wnioski i zapowiedział wysłanie dodatkowych 21,5 tysięcy wojsk do Iraku. Pokazuje to, że sprawa jest jeszcze daleka od zakończonej, a przegrywające imperium – niczym ranna bestia – może dokonać jeszcze wielu aktów śmierci i zniszczenia. Nigdy dość przypominania, że gdy USA przegrywały wojnę w Iraku zaatakowały w 1970 r. Laos i Kambodżę zabijając kolejne ponad milion ludzi. W 2007 r. wciąż możliwy jest atak na Iran (być może przy pomocy Izraela). Bombardowania Somalii na początku 2007 r. są sygnałem, że sposób na ucieczkę od problemów w Iraku poprzez atak na inne kraje pozostaje realną opcją.
Z pewnością będziemy świadkami jeszcze wielu sprzecznych działań, pozornie absurdalnych, ale zawsze krwawych. Historyczne przykłady rozpadających się imperiów brytyjskiego i francuskiego czy porażki USA w Wietnamie pokazują, że okupanci będą się chwytać wszelkich sposobów, aby utrzymać jak najwięcej władzy i kontroli. Pokazują też jednak, że efekty tych działań mogą być odwrotne do zamierzonych. A skutki klęski USA w Iraku będą nawet głębsze od skutków ich porażki w Wietnamie – wtedy bowiem USA były znacznie silniejsze gospodarczo w porównaniu z konkurentami i nawet po porażce mogły wywierać większy wpływ polityczny na inne kraje.
Egzekucja Saddama Husajna
W tym kontekście należy też widzieć dokonaną 30 grudnia egzekucję Saddama Husajna. Oczywiście, z naszej strony nikt po nim nie płakał pamiętając nie tylko jego reżim, ale i wcześniejsze bliskie stosunki z USA. Jednak czym innym byłoby obalenie tyrana przez samych Irakijczyków, a czym innym jest przewrót i egzekucja w stylu kolonialnym.
Proces Saddama Husajna nie miał nic wspólnego ze sprawiedliwością, a bardzo wiele z próbami pokazania społeczeństwu amerykańskiemu, że okupanci mają w Iraku jakieś sukcesy. Mało prawdopodobne, by przypadkowa była data egzekucji, która miała miejsce w momencie, gdy w Iraku zginęło 2996 żołnierzy USA. Dzień później zginął w Iraku 3 - tysięczny żołnierz, ale niemal nikt tego nie zauważył.
Innym aspektem procesu i egzekucji Saddama Husajna był zadziwiający fakt, że sądzono go za stosunkowo niewielką zbrodnię z 1982 r. Ani pod względem liczby ofiar, ani pod względem chronologicznym pozornie nie miało to sensu. Dlaczego np. nie zajęto się sprawą użycia broni chemicznej przeciw wojskom irańskim już w 1981 r.? Odpowiedź jest prosta: w takim wypadku mogłoby wyjść na jaw wiele spraw nieprzyjemnych dla krajów dostarczających w tym czasie broń i pieniądze irackiemu reżimowi. Wraz z egzekucją Saddam Husajn zabrał do grobu wiele tajemnic współpracy z USA i innymi zachodnimi krajami. Tajemnic, które prawdopodobnie już nigdy nie wyjdą na światło dzienne.
Co z tą Polską?
W jaki sposób problemy USA w Iraku odnoszą się do problemów Polski? Bardzo bezpośrednio w tym sensie, że porażka amerykańskiej „koalicji chętnych” jest także porażką Polski.
Tutaj, tak jak za oceanem, w miejsce oczekiwanych zysków przyszły straty. Dziś, gdy wojna w Iraku oficjalnie kosztowała Polskę ok. 2,5 mld zł., a rząd dorzuca kolejne kilkaset milionów na „operację” w Afganistanie nadzieje na kontrakty jakoś ucichły. Jednak jeszcze nie przebrzmiała głośno wyrażana w 2003 r. wizja zarobków na irackiej wojnie, potwierdzona jeszcze pod koniec 2005 r. przez ministra obrony R. Sikorskiego, który stwierdził, że „ewidentnym zyskiem dla Polski jest możliwość gospodarczej współpracy z potencjalnie bogatym krajem, (…) realizowane już kontrakty zbrojeniowe, a także efekty szkoleniowe dla polskiej armii”. Ten sam minister wyrażał także nadzieję na szansę dywersyfikacji dostaw energii dzięki dostępowi do irackich pól naftowych.
Jako część okupacyjnej koalicji Polska – a konkretnie polska klasa panująca - niesie część odpowiedzialności za zbrodnie popełniane w Iraku czy Afganistanie i ponosi tego koszty nie tylko materialne (18 zabitych żołnierzy w Iraku, wzrost zagrożenia zamachami terrorystycznymi itp.). Niepodważalna już pomoc w transporcie tajnych więźniów CIA i prawdopodobieństwo istnienia tajnych więzień (tzw. czarnych miejsc) CIA na terenie Polski ten obraz dodatkowo zaciemniają.
Jednak porażka w Iraku nie wpłynęła na zmianę powojennej polityki polskich władz. W tym roku wojsk kolejnych krajów (Włochy, Kanada) w Iraku zabraknie. Nawet jeśli działania tych krajów są niekonsekwentne (Włochy i Kanada, podobnie jak inne kraje NATO, które wcześniej wycofały się, lub w ogóle nie angażowały w Iraku – np. Niemcy, Francja i Hiszpania – są mocno zaangażowane w okupację Afganistanu), to przynajmniej świadczą o próbie wycofywania się rakiem z najbardziej niepopularnej wojny.
Polska natomiast nie tylko nie zmniejsza w 2007 r. swojego w niej udziału, ale wydatnie go zwiększa! Polski kontyngent w Iraku pozostanie tam na cały kolejny rok w niezmienionej liczbie (900 żołnierzy + 300 w odwodzie) przy jednoczesnym wysłaniu dodatkowego tysiąca wojsk do Afganistanu, w którym będzie stacjonować ok. 1200 polskich żołnierzy. Oznacza to więc dwukrotne zwiększenie obecności w obu wojnach branych łącznie. W dodatku wojska w Afganistanie prawdopodobnie zostaną rozmieszczone na obszarach prowadzonych walk.
Ale nawet to nie koniec. Prezydent L. Kaczyński oświadczył we wrześniu 2006 r. w przemówieniu w ONZ, że Polska będzie wysyłać więcej żołnierzy w zapalne rejony świata. Słowa te stały się rzeczywistością. Rząd zapowiedział wysłanie 500 żołnierzy do południowego Libanu (a L. Kaczyński dodał podczas wizyty w Izraelu, że „jeśli to będzie konieczne” kontyngent może ulec zwiększeniu). Gdy wojska nadzorowane przez Unię Europejską wysłano na odbywające się w lipcu 2006 r. wybory do Demokratycznej Republiki Konga pospieszono z wysłaniem tam 130 polskich żandarmów. No, i pozostają wciąż Bośnia, Kosowo i Wzgórza Golan…
Skąd pęd ku militaryzmowi?
Dlaczego państwo polskie wdaje się w kolejne militarne awantury, zwiększając swój udział nawet w przegrywanych, brudnych wojnach? Wynika to z samej strategii budowania pozycji międzynarodowej w oparciu o siłę polityczną i militarną USA. Polscy rządzący – a ostatecznie polscy biznesmeni – chcą by Polska była regionalnym mocarstwem, które mogłoby z jednej strony rozdawać karty w stosunkach z proradzieckimi republikami (i mieć mocniejszą pozycję wobec Rosji), a z drugiej liczyć się wewnątrz Unii Europejskiej. Taką rolę trudno jednak grać krajowi ekonomicznie i militarnie słabemu. Dlatego Polska stara się być najbardziej lojalnym sojusznikiem USA w Europie Wschodniej. Gwarantując amerykańskie interesy polscy panujący chcą jednocześnie zagwarantować własne.
W tym samym celu, obok polegania na Wielkim Bracie, Polska chce zwiększać własną siłę militarną i budować wizerunek liczącego się aktora w polityce światowej. Dlatego po szczycie NATO w Rydze w listopadzie 2006 r. minister R. Sikorski z dumą ogłosił, że dzięki zapowiedzi zwiększenia liczby polskich żołnierzy w Afganistanie, „nasza” rola w rozmowach znacznie wzrosła. Zdaniem rządzących wzrośnie jeszcze bardziej, gdy Polska będzie miała silniejszą, gotową do użycia i używaną na całym świecie armię. Stąd znaczne zwiększenie w tym roku wydatków na „obronność” (o 12 %), a wcześniej kupno samolotów F16 (oficjalnie za 4,5 mld dolarów!) i innych kosztownych zabawek dla generałów.
Jednocześnie wciąż krąży widmo budowy w Polsce elementów amerykańskiej „tarczy antyrakietowej”. Gdyby się ono urzeczywistniło, oznaczałoby to trwałe związanie Polski z planami strategicznymi USA i znacznie ograniczyłoby suwerenność podejmowania decyzji, co do własnej polityki zagranicznej. Jeśli w przyszłości jakikolwiek rząd chciałby odciąć się od amerykańskiego militaryzmu, w przypadku istnienia elementów amerykańskiej polityki „obronnej” na terenie Polski taki rząd miałby z tym ogromny problem. Tymczasem, jak w grudniu 2006 r. doniosła Rzeczpospolita, sprawa instalacji „tarczy” rozbija się tylko o instalację wyrzutni antyrakietowych PAC – 3 (tzw. patriotów), czego domaga się polski rząd.
Prowojenne rząd i opozycja - antywojenne społeczeństwo
Charakterystyczne jest, że dzisiejsza opozycja, przy całej krytyce rządu, na te tematy milczy. Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ cała polska „klasa polityczna” jest w tym względzie zjednoczona. Decyzję o kupnie samolotu wielozadaniowego podjął jeszcze rząd AWS w czerwcu 2001 r., a o wyborze i wydaniu miliardów na F16 zdecydował rząd SLD – PSL w grudniu 2002 r. Wojska do Iraku wysłał rząd SLD przy poparciu niemal całej opozycji. Dziś robią to rządy PiS – LPR – Samoobrony. Służalczego wobec władz USA A. Kwaśniewskiego zastąpił równie służalczy L. Kaczyński. Do tego obrazu dodajmy w pełni powojenną PO. Kto ma więc ten militaryzm krytykować?
Dzisiejsze wypowiedzi polityków SLD mówiące, że „misja” w Iraku powinna dobiec końca, a należy się skupić na Afganistanie są żenujące. Podobnie żenujące są próby przybierania pozy przeciwników wojny przez próbującą odzyskiwać utracony elektorat skrajnie prawicową LPR. Zapowiedź wniosku o referendum w sprawie udziału polskich wojsk w Iraku i Afganistanie (połączonego z głosowaniem nad represyjnym pomysłami R. Giertycha dotyczącymi edukacji) ogłoszona przez wicepremiera rządu prowadzącego wojnę i okupację jest tylko wyrazem bagna, jakie stanowi cały polski establishment polityczny.
Jednocześnie polskie społeczeństwo pozostaje w znacznej mierze przeciwne udziałowi polskich wojsk w wojnach w Iraku czy Afganistanie. Od inwazji na Irak sprzeciw wobec niej stale wyrażało 70-75 % badanych. Problem w tym, że ten bierny opór jak dotychczas nie przekształcił się w ruch mogący zaszkodzić prowadzącym wojnę elitom, tak jak stało się to w USA, Brytanii, Hiszpanii czy Włoszech. Dlatego władza, mimo świadomości o niepopularności prowadzonej na tym obszarze polityki, nie czuje się skrępowana przed jej kontynuacją.
Sytuacja ta nie jest jednak określona raz na zawsze. Sam fakt istnienia ruchu antywojennego – licznych demonstracji i innych form działalności podejmowanych w ciągu ostatnich czterech lat głównie przez Inicjatywę „Stop Wojnie” – stanowi solidną podstawę dla jego ewentualnego rozwoju.
Ruch antywojenny nie zaczyna od zera i z pewnością w niemałym stopniu wpłynął na kształtowanie się przeciwnej wojnom w Iraku i Afganistanie postawy społeczeństwa. W kraju o generalnie niskim poziomie aktywności społecznej, takim jak Polska, trudno prorokować powstanie ruchu społecznego na masową skalę.
Jednak wydaje się – wraz z kolejnymi doniesieniami z Iraku i Afganistanu – że akurat ruch antywojenny ma szansę na zrobienie więcej niż kilku kroków w tym kierunku. Doświadczenie innych krajów pokazuje, że naprawdę możemy pokrzyżować szyki wojennym rządom. Aby tego dokonać nic jednak nie zastąpi aktywności w tym celu każdego i każdej z nas.
Filip Ilkowski
Artykuł pochodzi ze styczniowego numeru "Pracowniczej Demokracji" (www.pd.w.pl).