Dysputy na temat Jana Brzechwy trwają właściwie kilka ostatnich lat. Myślę, że sprawiają, że budujemy właśnie nie IV, ale II Rzeczpospolitą. Odżywają przy ich okazji ideologie, fobie i konstrukcje myślowe, których należałoby się tak naprawdę wstydzić.
Poezja II Rzeczypospolitej upływała pod znakiem dominacji poetów awangardy i Skamandra, którzy w dużym stopniu wykreowali język, jakim posługujemy się do dzisiaj - nie tylko w poezji, również potocznie, w kulturze masowej.
Można wręcz powiedzieć, że to Skamandryci nauczyli nas mówić po polsku - pokazali nam, jak fantastyczne możliwości słowotwórcze tkwią w polskich onomatopejach i gramatyce.
Językowy przełom dokonany w tamtym okresie sprawia, że o ile literaturę II Rzeczypospolitej czytamy dziś, jakby pisali ją autorzy nam współcześni, to już autorzy starsi choćby o generację, jak np. Żeromski, czasem zdają się wręcz posługiwać innym niż nasz językiem.
Nic dziwnego, skoro nasze pierwsze kontakty z literackim językiem polskim to albo pełne językowej inwencji wiersze Tuwima ("Nagle: buch! Koła w ruch!"...) albo właśnie Brzechwy ("Zróbże minę uprzejmą, żubrze!", "ryby tylko na niby, żaby na aby-aby, a rak byle jak").
Talent tych autorów w II Rzeczypospolitej wzbudzał niechęć tych, którzy wprawdzie nie potrafili posługiwać się mową polską z podobną maestrią, ale za to mogli zaświadczyć, że ich dziadkowie i pradziadkowie byli "prawdziwymi Polakami-katolikami".
Najkomiczniejszym elementem tej sytuacji było to, że literaci tacy jak Jasieński, Schulz, Tuwim, Słonimski i Leśmian byli Polakami w każdym znaczeniu tego słowa. Po polsku pisali, mówili, myśleli i czuli. Za wolność Polski walczyli często z bronią w ręku na frontach lat 1918-21, czego często nie mogli o sobie powiedzieć ich endeccy demaskatorzy. Ale to oczywiście nie wystarczało - bo skoro na dodatek owi niesłuszni poeci mieli poglądy lewicowo-liberalne, to znaczyło też, że z definicji muszą być komunistycznymi zdrajcami.
W podobnym stylu niedawno Telewizja Polska zlustrowała Jana Brzechwę, ujawniając sensacyjną informację, że w latach 50. napisał on kilka socrealistycznych wierszy. Głównym lustratorem był jak zwykle niezawodny profesor Jerzy Robert Nowak, który w PRL-u dzielnie zwalczał komunistyczne rządy, siedząc na etacie w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i pisząc książki na cześć Janosa Kadara przywracającego sowieckie porządki po rewolucji w Budapeszcie.
Brzechwa tymczasem walkę o wolność Polski zaczął w roku 1918. Młodość spędził na Kresach, podróżując z rodziną swego ojca Aleksandra, inżyniera kolejowego. Przyjechał do niepodległej już Warszawy niczym Cezary Baryka i zapisał się na studia na Uniwersytecie Warszawskim. Jednocześnie wstąpił do 36. Pułku Piechoty Legii Akademickiej. Brał udział w wojnie bolszewickiej, za co go zresztą odznaczono.
Jeszcze jako nastolatek zaczął pisać wiersze, nie wiązał z tym jednak nadziei na większą karierę - postanowił zostać prawnikiem. Po demobilizacji w 1920 r. zaczął studiować, jednocześnie dorabiając sobie pisaniem tekstów satyrycznych, skeczy i piosenek kabaretowych m.in. dla modnych kabaretów Czarny Kot, Qui Pro Quo i Morskie Oko. Posługiwał się wtedy najczęściej pseudonimami "Inspicjent Brzeszczot" i "Szer-Szeń".
Jako prawnik posługiwał się metrykalnym nazwiskiem Jan Lesman. Wybrał sobie jako specjalizację prawo autorskie. Jako specjalista w tej dziedzinie reprezentował w sądzie Zenona Przesmyckiego "Miriama", właściciela praw do spuścizny po Norwidzie, przeciwko wydawcy pirackiej edycji poezji tego poety Tadeuszowi Piniemu.
Pseudonim niezbędny był Lesmanowi choćby dlatego, że nie wypadało, by mecenas pisał kabaretowe kuplety. Prosty pseudonim polegający na spolszczeniu pisowni nazwiska na "Leśmian" był zajęty przez jego starszego o blisko ćwierć wieku brata Bolesława, któremu wymyślił je jego pierwszy wydawca Antoni Lange jeszcze przed narodzinami Brzechwy.
Leśmian zrekompensował to młodszemu bratu - z którym zawsze łączyła go głęboka przyjaźń - wymyślając dla niego pseudonim Brzechwa, nawiązujący do elementu strzały. Młodszy brat był tym zachwycony, jednak jego kabaretowa pisanina pozostawała w cieniu wielkiej poezji Leśmiana.
Przełom nadszedł w 1937 r., gdy Brzechwa podczas wakacji w karpackich Zaleszczykach zabawiał dzieci wydawcy Mortkowicza improwizowanymi wierszykami. Oczarowany wydawca zaproponował ich druk. W wydanym w 1938 r. tomiku "Tańcowała igła z nitką" znalazły się popularne do dziś m.in. "Żuraw i czapla", "Pomidor" i "Na straganie".
W rok później dołączył do tego tom "Kaczka dziwaczka", w której - poza tytułowym evergreenem poezji dziecięcej - były też wiersze "Sójka" i "Znaki przestankowe".
Nikt tak dotąd dla dzieci nie pisał. W przedwojennej pedagogice niewielu autorów uważało dzieciństwo za okres życia, który sam w sobie ma jakąś wartość (choć ważnym wyjątkiem był tu Janusz Korczak). Uważano dzieciństwo przede wszystkim za okres pobierania nauki i wychowania, tak by wyrosnąć na jak najlepszego dorosłego. Dlatego literaturę dla dzieci tworzono w ten sposób, aby najpierw szły wartości dydaktyczne, dopiero potem, ewentualnie, literackie. Wiersze i opowiadania dla dzieci miały je uczyć dobrych manier, pracowitości i posłuszeństwa. Brzechwa pisał tymczasem wiersze, w których ewentualny wychowawczy morał mógł się wprawdzie pojawiać, ale najważniejsza była czysta poezja.
Nie był w tym jedyny. Mniej więcej równocześnie w różnych miejscach świata wielu pisarzy odczuwało podobną potrzebę oferowania młodym czytelnikom literatury będącej czystą i swobodną fantazją, nieskrępowaną dydaktyzmem ani nawet realizmem. Nie bez wpływu były tu zapewne wojenne chmury gęstniejące wtedy nad światem.
Tuż przed wybuchem lub już w trakcie II wojny światowej na całym świecie przyszli klasycy nowej szkoły bajkopisarstwa sięgali po pióra. W Helsinkach Tove Jansson narysowała rozgniewanego trolla, którego później miała nazwać Muminkiem. W Oksfordzie profesor J.R.R. Tolkien opisywał wyprawę dzielnych małych hobbitów zmierzających z ważną misją do mrocznej krainy Mordor. W Sztokholmie zaś unieruchomiona w łóżku przez wypadek Astrid Lingren zaczęła spisywać przygody dziewczynki imieniem Pippi Langstrump.
Tymczasem w okupowanej Warszawie Jan Brzechwa zaczął pisać opowiadanie o akademii dla chłopców, w której wszyscy muszą mieć imię zaczynające się na A. Akademia ta wprawdzie jest miejscem baśniowo pięknym, ale za sprawą niejakiego Alojzego Bąbla ulega w końcu zagładzie.
Brzechwa pisał to wszystko, samemu codziennie stojąc w obliczu zagłady. Przyszedł na świat w pełni zasymilowanej rodzinie, nie uważał więc siebie za Żyda. Był nim jednak według definicji ustaw norymberskich napisanych przez pewnego Adolfa.
Lustratorzy z TVP włożyli wiele wysiłku w dowiedzenie tego, że Brzechwę mało interesowały dzieci i nie dla nich pisał swoje bajki. Zgoda, pisał je przede wszystkim dla siebie, chcąc za pomocą poezji uciec przed okupacyjnym horrorem "na wyspy Bergamuty". Podobnie ucieczkowy charakter miała zresztą dziecięca literatura uprawiana przez wspomnianych wyżej autorów. Czy jest w tym coś złego?
Musical "Akademia pana Kleksa" w teatrze Roma dobrze wydobywa to, co zawsze było istotą literatury Brzechwy: pochwałę czystej wyobraźni. Nie jest to dosłowna adaptacja powieści Brzechwy napisanej podczas okupacji, w fabułę wkomponowano też fragmenty dwóch dalszych tomów ("Podróże..." i "Triumf pana Kleksa") oraz pojedynczych wierszy.
Z powieści zachowano postać demonicznego golarza Filipa i jego sztucznego człowieka - Alojzego. Nie ma tu łatwego morału o tym, że zło nigdy nie popłaca. Alojzy jako niegrzeczny chłopiec początkowo nawet zyskuje sobie sympatię innych uczniów oraz Rezedy (córki ogrodnika Lewkonika, postaci z "Triumfu pana Kleksa"), która jak wiele dziewczynek woli zabawnego rozrabiakę od poczciwiny w rodzaju głównego bohatera Adama Niezgódki.
Aranżacje muzyczne pozwalają uwspółcześnić motyw "niegrzecznego chłopca" - dzięki muzycznym cytatom z rocka i hip-hopu Alojzy Bąbel staje się pastiszem pewnego ideału młodego mężczyzny lansowanego dziś przez kulturę masową. Przeżywa swoje apogeum, wykonując... "Kaczkę dziwaczkę" Brzechwy zaaranżowaną na ciężki "rock stadionowy" (z obowiązkową gitarową solówką!).
Jeśli w końcu w tej sztuce zwycięża dobro - to właśnie dzięki potędze wyobraźni. Bo tylko ludzie bez wyobraźni mogą uwierzyć w to, że zło jest atrakcyjne, a zbrodnia popłaca. Fantazja pozwala Kleksowi okiełznać (nie - pokonać!) Bąbla i Filipa, a Rezeda dzięki niej rozumie, jaki mężczyzna zasługuje na jej uczucie.
Gdy skończyła się wojna, Brzechwa miał już napisane wiele ze swoich najdojrzalszych utworów - poza "Akademią" była to też m.in. "Trupa pana Dropsa". Po wojnie powrócił do zawodu prawnika - był radcą prawnym wydawnictwa Czytelnik oraz ZAiKS-u, który współzakładał jeszcze przed wojną. Działał też w Pen Clubie.
Nie należał do partii i trzymał się ogólnie z dala od polityki. Współcześni lustratorzy mogą się przyczepić tylko do tego, że nie uratował przed aresztowaniem swojego przedwojennego przyjaciela generała Kuropieski (co miał właściwie zrobić, przeprowadzić partyzancką akcję uwalniania więźniów?) oraz do kilku socrealistycznych wierszy. W dzisiejszych czasach to wystarczy do zrobienia długiego programu telewizyjnego.
Cóż, tacy ludzie są w każdym ustroju - Brzechwa wspominał, że w 1945 r. zgłosił się do niego posiadacz przedwojennego tomiku wierszy Brzechwy "Oblicza zmyślone" wydanego z dedykacją dla marszałka Piłsudskiego. Zażądał pieniędzy, w przeciwnym razie groził przekazaniem "kompromitującego" tomu "odpowiednim władzom". Brzechwa go wyśmiał - tak jak zapewne wyśmiałby dzisiejszych lustratorów.
Widmo śmierci jednak szybko powróciło, bo odezwało się serce nadwerężone przez okupacyjne życie w strachu. Ostatnie lata Brzechwa spędził ze świadomością życia w czasie pożyczonym. Pod wpływem nowin od lekarzy wrócił do pana Kleksa. Dwie następne części ukazały się w roku 1961 i 1965.
W jednym ze swoich ostatnich wierszy Brzechwa obiecywał przyjaciołom i rodzinie, że postara się umrzeć tak, by była ładna pogoda na pogrzebie:
Umierać trzeba z taktem. A więc, dajmy na to,
Nie wtedy, kiedy właśnie zaczyna się lato!
Pomyślcie: każdy człowiek o wakacjach marzy
W górach czy na Mazurach, na słonecznej plaży
I nagle ja umieram. Jest mój pogrzeb. Jak tu
Nie nazwać takiej śmierci wprost szczytem nietaktu?
(...)
Wiosna to co innego! Nie ma lepszej pory,
Aby umarł taktownie człowiek ciężko chory.
Na cmentarzu wesoło zielenią się drzewa,
Żałoba na wiosennym wietrze się rozwiewa,
I śmierć zda się błahostką, gdy wiosna upaja...
Postaram się pociągnąć do połowy maja.
Zmarł w lipcu 1966, zapewne gorzko żałując rujnowania ludziom ich planów urlopowych. Na łożu śmierci zażądał, żeby przynajmniej wszystkie przemówienia były krótkie i treściwe - w przeciwnym przypadku zastuka od środka.
Wojciech Orliński
Artykuł pochodzi z "Gazety Wyborczej". Blog autora: wo.blox.pl.